Ze smutkiem zawiadamiamy, że zmarła emerytowana Pani Profesor Janina Otrębowicz. Pogrzeb odbędzie się w Oleśnie Śląskim 23 lipca (wtorek) 2019 o godz. 11:00
Dyrekcja, Nauczyciele, Absolwenci, Przyjaciele
Janina Otrębowicz ur. 16.06.1940 Horożanka pow. Podhajce, woj. Tarnopolskie. Nauczany przedmiot: historia, język łaciński W I LO: 1963 – 1994. Pełnione funkcje w szkole: Opiekun Samorządu Uczniowskiego (11 lat), protokolant posiedzeń Rady Pedagogicznej, Zastępca Dyrektora LO.
Ścieżka zawodowa: 1963 – 1967 Szkoła Podstawowa i Liceum Ogólnokształcące w Koźlu, 1968 – 1993 – Liceum Ogólnokształcące w Kędzierzynie-Koźlu, Liceum Medyczne w Koźlu (15 lat), II Liceum Ogólnokształcące w Kędzierzynie jako nauczyciel języka łacińskiego (4 lata), Towarzystwo Ziemi Kozielskiej – sekretarz i opiekun Baszty (17 lat).
Ukończone szkoły: Liceum Ogólnokształcące w Gorzowie, Uniwersytet Jagielloński w Krakowie, Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Opolu, Studium Filozoficzno-Religioznawcze na UJ w Krakowie (studia podyplomowe).
Uzyskane odznaczenia, nagrody, wyróżnienia, publikacje i inne osiągnięcia: 1974 – Wyróżnienie za szczególnie dobre rezultaty pracy z młodzieżą w konkursie Towarzystw Regionalnych Opolszczyzny, 1980 Medal Zasłużony Opolszczyźnie, 1985 Srebrny Medal Opiekuna Miejsc Pamięci Narodowej, 1987 Odznaka: Zasłużony dla Ruchu Regionalnego, 1990 Zasłużony dla Kędzierzyna- Koźla. Nagrody: Nagroda Ministra Oświaty i Wychowania za wybitne osiągnięcia w pracy dydaktycznej i wychowawczej 1975 r. Nagroda Kuratora Oświaty i Wychowania w Opolu 1981 r. Nagroda Wydziału Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Opolu za opracowanie scenariusza i realizację imprezy „Dzień Kozła”. Nagrody dyrektora I Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza: za wyróżniające się osiągnięcia w pracy dydaktyczno-wychowawczej, za rozbudzanie postaw patriotycznych, zainteresowań naukowych i dydaktycznych, 1987, 1989, 1990, 1990, 1991. List pochwalny Prezydenta Miasta Kędzierzyn-Koźle z okazji Dnia Działacza Kultury – 1985 r. (dane z: V Zjazd Absolwentów I Liceum Ogólnokształcącego Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu 1945 – 2005 pod red. R. Więcka)
Ze wspomnień pani Profesor o szkole (w: V Zjazd Absolwentów I Liceum Ogólnokształcącego Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu 1945 – 2005 pod red. R. Więcka)
mgr Janina Otrębowicz – Ślady pamięci Kędzierzyn-Koźle, 12 VI 2005
Minęło jedenaście lat od chwili mojego rozstania ze szkołą. Przez ten okres znalazłam inne zajęcia, inne pasje. Nie myślałam o swojej dawnej pracy.
Czas zrobił swoje spustoszył moją pamięć, niegdyś świetną, długo ćwiczoną w zapamiętywaniu tysięcy dat, nazwisk, wydarzeń. Teraz z trudem i z mozołem odnajduję w sobie ślady pamięci o ludziach, z którymi przez 31 lat swojej pracy zetknęłam się.
Miałam szczęście pracować z wieloma wspaniałymi osobowościami i to w niezwykle ważnym dla każdego człowieka okresie, gdy z dziecka niemal stopniowo przechodzi w wiek dorosłości. Niektórzy z nich pozostawili trwały ślad w mojej pamięci.
Moje pasje. W latach 1965-70 pracowałam w bibliotece szkolnej. Pewnego dnia w drzwiach stanął szczupły chłopak o niebieskich oczach. Uśmiechnął się do mnie. W jego twarzy było coś, co kazało mi od razu uznać go za postać nietuzinkową. To był Andrzej. Emanował energią, była w nim ogromna potrzeba czynu i równocześnie coś tak urokliwego, że szybko dałam się wciągnąć w sferę jego oddziaływania.
To z jego inicjatywy powstało koło miłośników książki, któremu jego założyciele nadali nazwę „13 Białych Kruków”. Należało do niego 13 osób z różnych klas i liczba ta pozostała niezmienna przez cały okres istnienia. Koło miało charakter ekskluzywny. Młodzi uczestnicy otoczyli je aurą tajemnicy i tylko niewielu osobom zdradzili fakt jego istnienia.
Spotykaliśmy się przy świecach, często przy herbacie i jakichś ciasteczkach. Młodzi miłośnicy książki prezentowali ciekawe pozycje wydawnicze i recytowali poezję. Dziewczęta pięknie recytowały. Andrzej nie pozostawał w tyle. Pewnego razu stworzył – ku naszemu zdumieniu – jakieś rusztowanie z krzeseł i stołu, wszedł na nie i zaczął recytować Wielką Improwizację z „Dziadów” Mickiewicza. Jak on recytował!
Jeszcze dziś słyszę, mimo że upłynęło 38 lat, jak on ciska gniewnie słowami „Boże, czyś Ty carem?”.
Ta pełna ekspresji recytacja przy świecach (na dworze było już ciemno) stwarzała niesamowity nastrój. Czuliśmy się wszyscy konspiratorami. Wszystko to nadawało naszemu klubowi charakter zbliżony do loży masońskiej.
Do koła należały 2. siostry: Ela i Ania.
Ela była koleżanką klasową Andrzeja. Pamiętam, jak swego czasu urządziliśmy na lekcji historii sąd na Jaremą Wiśniowieckim. Andrzej żarliwie bronił bohatera „Ogniem i mieczem”, a Ela precyzyjnie i bezlitośnie oskarżała go. Oboje świetnie się spisali.
Ela jest dzisiaj artystką Opery Bytomskiej. Byłam na jej występie w Koźlu. Ma piękny urzekający swoją barwą kontralt. Jest nadal ciepłą, przemiłą i pełną życzliwości dla ludzi osobą.
W następnym roku dyrektor zlecił mi prowadzenie drużyny harcerskiej. Broniłam się rękami i nogami. Mówiłam, że nie nadaję się do tej roli, bo nigdy nie należałam do harcerstwa i nie mam pojęcia, na czym to polega. Nic nie pomogło. Polecenie dyrektora było rozkazem i trzeba było się podporządkować. Powstała drużyna, która, o dziwo, całkiem nieźle funkcjonowała, a to dzięki dwóm doświadczonym harcerzom: Andrzejowi Mazurowi i Andrzejowi Kopaczowi. Urządzaliśmy często podchody i wtedy odkryłam, że mam niezłą orientację w terenie, a tropienie cudzych śladów sprawia mi przyjemność.
Pewnego razu moi harcerze wpadli na pomysł zorganizowania imprezy harcerskiej, na którą zaproszono komendantkę Hufca. Ja też miałam być w charakterze gościa, bo młodzież postanowiła wykazać się samodzielnością i poprosiła mnie tylko o oddanie im klucza od pomieszczenia, w którym miała odbyć się impreza. Kiedy przyszłam do szkoły, ogarnęło mnie przerażenie: nic nie było gotowe, a to ktoś zapomniał cukru, a to ktoś inny dopiero pobiegł do domu po czajnik, ciasteczka zaś spokojnie czekały na ladzie sklepowej na inną zapominalską osobę. Gdy przyszła komendantka, sytuacja była podobna. Przez długi czas musiałam zabawiać komendantkę rozmową i truchlałam na myśl, jak ona na podsumuje. Gdy wreszcie wszystko się odbyło, komendantka pochwaliła młodzież za samodzielność, a mnie przyznała malutką nagrodę za wyzwalanie inicjatyw młodzieży.
W następnym roku prowadziłam drużynę żeńską (w szkole była klasa złożona wyłącznie z dziewcząt). Było o wiele łatwiej, bo miałam już rozeznanie, o co w tym chodzi, a drużynową była doświadczona harcerka Teresa Iwaniszewska. Miała piękny głos. Na festiwalu piosenki radzieckiej w Zielonej Górze zdobyła nagrodę dziennikarzy, a na studiach usłyszał ją Marek Grechuta i wciągnął do występów w „Piwnicy pod Baranami”.
W czasie stanu wojennego Teresa wyjechała do Australii i tam zmarła. Tą krótką notką pragnę ocalić pamięć o niej. Nie sposób zapomnieć jej pięknego wykonania utworu „Trojki dwie” czy jej występów w „Teatrze Stu” w Krakowie.
Andrzej po studiach medycznych we Wrocławiu wrócił do Koźla. Jest dziś cenionym lekarzem (ordynatorem oddziału chirurgii), politykiem i działaczem samorządowym (przewodniczący sejmiku wojewódzkiego). Jest niestrudzony, pełen inicjatyw i ciągle w akcji. Ja zaś, za każdym razem, gdy go widzę, szukam w jego oczach tego upartego, zadziornego, a przy tym sympatycznego chłopca, którego znałam przed wieloma laty.
W czasie swojej pracy zawodowej byłam obarczona różnymi zajęciami pozalekcyjnymi. Spośród nich najtrudniejsza i najbardziej odpowiedzialna była opieka nad samorządem uczniowskim. Pełniłam tę funkcję – z małą przerwą – przez 11 lat. Chyba żadne inne zajęcia dodatkowe nauczyciela nie mogą się równać z rolą opiekuna samorządu. Jest to praca wyczerpująca nerwowo, przynosząca ogromną ilość stresów i nieustanną troskę związaną z poczuciem odpowiedzialności, ale z drugiej strony dająca satysfakcję, gdy uda się dokonać czegoś dobrego.
Do obowiązków samorządu należało organizowanie akademii szkolnych z okazji rozpoczęcia roku szkolnego i jego zakończenia, Dnia Nauczyciela, Dnia Kobiet, a także zabaw szkolnych.
To mnie przerażało. Moja poprzedniczka, polonistka, miała świetne akademie, a ja nigdy w swoim życiu czegoś takiego nie robiłam. Uznałam więc, że muszę dobrać sobie zespół uczniów, którzy mają już w tym względzie jakieś doświadczenie.
Poprosiłam więc o pomoc Ryśka, którego znałam jeszcze ze szkoły podstawowej, a który zasłynął świetnym satyrycznym przemówieniem, oskarżającym nauczycieli o to, że nie pozwalają uczniom uczyć się i wyrzucają ich na całe 2 miesiące wakacji ze szkoły. Rysiek nie odmówił. Został przewodniczącym sekcji kulturalnej i we dwójkę zaczęliśmy dobierać zespół ludzi, którzy będą organizować życie kulturalne szkoły.
Były to przeważnie koleżanki i koledzy z klasy Ryśka. Tak powstał świetny zespół, z którym pracowało mi się przez kilka lat wprost wspaniale. Były w naszych akademiach cięte, satyryczne scenki dworujące sobie z uczniów i nauczycieli, były piosenki i tańce.
Zawsze przepadałam za baletem, ale, oczywiście, o tańcu klasycznym nie mogło być mowy. Szczęśliwie udało się znaleźć grupę 5 dziewcząt z klasy Ryśka, które na każdej akademii tańczyły taniec nowoczesny. Choreografię tworzyły same. To były świetne dziewczyny. Ich liderka Ania Malinowska tańczyła całym ciałem, także i buzią. Przez cały czas trwania występu potrafiła się ślicznie uśmiechać do publiczności. Lubiłam te występy i zawsze byłam z dziewcząt zadowolona. Nigdy mnie nie zawiodły. Wszystkie wokalne występy miały akompaniament na fortepianie w wykonaniu Józka.
W scenach kabaretowych Rysiek współpracował z Włodkiem, który przybył do naszej szkoły z nyskiego „Carolinum”. Tęsknił za tamtą szkołą i długo nie mógł się pogodzić z przymusową przeprowadzką. Włodek miał autentyczny talent kabaretowy. Bywało, że teksty tworzył na poczekaniu. Jego talentom aktorskim również nie można było niczego zarzucić.
Jednym z moich zadań była dbałość o odpowiedni poziom artystyczny przygotowywanych akademii. Starałam się nie torpedować pomysłów zespołów twórczych, choć czasem zmuszona byłam odrzucić niektóre projekty, bo uważałam je za mało gustowne lub niestosowne.
To była w ogóle świetna klasa. Oprócz Ryśka i Włodka bardzo aktywny był Krzysztof, Alfred. W balecie Bożena, Boguśka, Jolka. Świetna była Teresa. Zżyłam się z tą klasą i gdy odeszli, brakowało mi ich, a szczególnie Ryśka, bo był moją prawą ręką w sprawach akademii. Po studiach Rysiek wrócił do szkoły jako nauczyciel, a obecnie jako Pan Dyrektor Ryszard Więcek kieruje naszym liceum.
Z niepokojem myślałam, czy znajdę w innych klasach równie chętnych do pracy następców. Ku mojemu zaskoczeniu dość łatwo i szybko udało mi się nakłonić wiele osób do występów artystycznych. Nigdy nie spotkałam się z odmową. Pięknie w mojej pamięci zapisała się Basia Jurek, utalentowana wokalistka i recytatorka.
Zmieniałam charakter moich akademii: mniej było kabaretu, satyry, a więcej muzyki. Starałam się dobierać piękną muzykę, bo uważałam, że to ona tworzy nastrój. Z czasem zaczęłam włączać do moich akademii muzykę Chopina. Udało mim się nawet zorganizować w szkole koncert chopinowski, w którym wykonawcami byli uczniowie mający za sobą szkołę muzyczną. Ku zaskoczeniu moich młodych artystów przyszło na ten koncert ponad 60 osób.
Grały m.in. Barbara i Grażynka. Ta ostatnia miała piękny, liryczny sopran i śpiewała na moich akademiach teksty do muzyki Chopina, a także poezję śpiewaną. Zdołałam nakłonić ją do udziału w ogólnopolskim konkursie poezji śpiewanej w Wałczu. Zaproponowałam jej utwór „Walc” Czesława Miłosza, a koleżanka z jej klasy ułożyła muzykę do tego wiersza. Siedziałam z Grażynką wiele godzin w auli przy fortepianie i szlifowałyśmy ten utwór. Grażynka wróciła z konkursu z II miejscem. Obie byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Już na studiach polonistycznych Grażynka kontynuowała swoją artystyczną działalność w klubach studenckich, wykonując przy tym repertuar wzięty z liceum. Będąc studentką, zgodziła się wystąpić w auli naszego liceum z recitalem swoich najpiękniejszych utworów. Miała wszelkie warunki, aby zostać artystką, ale wybrała inny zawód.
Inna natomiast moja uczennica, Dorotka, w pełni wykorzystała swoje artystyczne możliwości. Gdy ją pierwszy raz usłyszałam, powiedziała: „Dorotko, otrzymałaś wielki dar. Nie zmarnuj go.” Dorotka nigdy tych słów nie zapomniała. Pamiętam, jakby to było wczoraj, jak z naszej auli grając na gitarze, śpiewa przedwojenny znany utwór „Polesia czar”. Jej liryczny głos, jasny i ciepły zarazem, tak pięknie oddał nastrój tamtej piosenki, że czuło się całą nostalgię w niej zawartą.
Dorotka została artystką. Jest obecnie członkiem zespołu „Piwnicy pod Baranami”. Usłyszał ją Z. Preisner, kompozytor muzyki filmowej i zaangażował do swego koncertu „Requiem dla mojego przyjaciela”, napisanego po śmierci reżysera Kieślowskiego. Dorotka wystąpiła w tym koncercie w Warszawie i Londynie, śpiewając dwie partie: „Miłość” i „Modlitwa”. Ukazała w nich całe bogactwo swego głosu. Preisner wykorzystał także jej głos w formie wokalizy w swojej muzyce z filmu Marczewskiego „Weiser”. Chciałabym na Zjeździe usłyszeć Dorotkę.
W latach 1988-89 zgłosiłam się na ochotnika do zrobienia dwóch wielkich akademii: z okazji 70. rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę i 50. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Zaangażowałam do nich całą klasę humanistyczną, w której byłam wychowawczynią. Pracowałam z klasą przez dwa miesiące. Z wierszy, utworów muzycznych, pieśni patriotycznych połączonych odpowiednim komentarzem, stworzyliśmy wielką lekcję historii naładowaną emocjami. Publiczność podziękowała nam owacjami na stojąco, a wiele osób miało łzy w oczach. Była to chyba najpiękniejsza rzecz, jaką udało mi się stworzyć w tej szkole. Pierwszy raz w dziejach naszego liceum w auli rozbrzmiewały zwrotki „Pierwszej Brygady” i wykonany został utwór, „Aby Polska była Polską”. A był to rok 1988.
Potem w telewizji oglądałam uroczysty koncert poświęcony tej samej rocznicy. Z satysfakcją mogłam skonstatować, że twórca wykorzystał te same utwory wokalne i dużą cześć tych samych utworów poetyckich, ale całość nie była lepsza od naszej, bo u nas było stopniowanie napięcia, czego nie można było zauważyć w programie telewizyjnym. Różnica polegała na tym, że telewizja dysponowała zawodowymi aktorami i wokalistami oraz wspaniałą dekoracją, ja miałam do dyspozycji jedynie młodziutkich amatorów i fortepian. Ale nie mogę narzekać: młodzi wykonawcy spisali się świetnie i jestem z nich dumna.
Myślę, że gdyby nasz program ktoś chciał nadać w telewizji, nikomu nie przyniósłby wstydu. Włożyłam w niego całe serce i duszę. Dla ścisłości dodam, że w doborze tekstów i ćwiczeniu odpowiedniej recytacji pomagała mi pani profesor E. Kozak, w śpiewie pani profesor A. Płachta.
Myślę teraz z perspektywy czasu, że mieliśmy w liceum wspaniałą młodzież. Ileż rzeczy można było z nią zrobić i to na wysokim poziomie artystycznym.
Samorząd szkolny to również gazetki ścienne. Redaktorzy tych gazetek to pełni poświęcenia ludzie, którzy niejednokrotnie dostarczali własne materiały biurowe, bo nie zawsze były pieniądze na zakup. Nikt ich nie oklaskiwał, a pracowali ciężko, systematycznie, najczęściej anonimowo. Podobnie jak skarbnicy samorządowi. Miałam szczęście do dobrych skarbników. W mojej pamięci na trwałe zapisali się Jolanta i Andrzej. Podziwiałam ich za skrupulatność i systematyczność. Spośród redaktorów chciałabym upamiętnić jedną z okresu, gdy przewodniczącą była Beata, ale czas zatarł jej nazwisko. Robiła przepiękne, pełne różnych dekoracji gazetki, pisała obszerne wywiady z nauczycielami w ciekawej formie graficznej. Ona była na koncercie Dorotki w Domu Kultury w Koźlu. Stała z tyłu i patrzyła na mnie, ale nie podeszła bliżej. Chciałabym, aby wiedziała, że była najlepsza i z głębi serca pragnę jej podziękować
Miałam też szczęście do przewodniczących samorządu. Justyna, Wacław, Krzysztof, Joanna, Barbara, Małgorzata, Beata, Grażyna – to świetni młodzi ludzie, odpowiedzialni, zaradni, pełni inwencji, ofiarni. Ich praca nie wiązała się z żadnymi osobistymi korzyściami, wymagała natomiast dużego zaangażowania i odporności. Mam nadzieję, że była dla nich świetną szkołą działalności społecznej.
Wciągnęłam moich uczniów również do pracy na rzecz miasta, ponieważ przez 17 lat pracowałam w Towarzystwie Ziemi Kozielskiej jako sekretarz i opiekun „Baszty” – siedziby Towarzystwa. Młodzież lubiła przychodzić do „Baszty”. Był tam specyficzny nastrój: czas jakby się zatrzymał i zamknął w tych murach to wszystko, co działo się tam przez wieki minione i miało się wrażenie, że niemal namacalnie dotyka się przeszłości.
W 1988 moi uczniowie z klasy humanistycznej (tej samej, która wykonała program akademii z okazji odzyskania niepodległości przez Polskę) wzięli udział w konkursie wojewódzkim na imprezę regionalną. Przygotowaliśmy inscenizację historyczną (wg mojego scenariusza) nawiązującą do legendy kozielskiej związanej ze strąceniem z baszty kozła. Impreza miała nazwę „Dzień Kozła”. Uczniowie przebrani w stroje ludowe i historyczne odegrali barwne widowisko połączone ze śpiewem. Był oczywiście kozioł (zrobiony przepięknie przez moich uczniów) i była scena strącenia.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że nasza impreza zajęła I miejsce, a Wydział Kultury Urzędu Woj. w Opolu przyznał nam nagrodę pieniężną (skromniutką, ale przyjętą z radością).
Po latach patrząc głęboko wstecz, muszę przyznać, że moją największą pasją była praca z samorządem uczniowskim. Dała mi wiele przeżyć i doznań, wzbogaciła mnie.
Moje przedmioty nauczania. Jako nauczycielka uczyłam w liceum kozielskim dwóch przedmiotów: języka łacińskiego i historii. Język łaciński był tylko w klasach humanistycznych (raz wyjątkowo w klasie biologiczno-chemicznej). Nie był to przedmiot lubiany, może z wyjątkiem poezji (heksametr łacinski fascynował uczniów, a także proza Caesara). Humaniści traktowali go jak matematykę, a więc jak drogę przez mękę, bo sprawiał im duże trudności i nie sposób było zastąpić braku wiedzy lub umiejętności tłumaczenia elokwencją. Klasa biologiczno-chemiczna znosiła ten przedmiot dużo lepiej, bo wprowadzałam tam dużo terminologii medycznej, więc dostrzegali bezpośrednią korzyść płynącą z tego faktu.
Jednak nawet w tak trudnym przedmiocie pojawiały się uczniowskie perełki godne podziwu, które uczestniczyły w olimpiadzie. Spośród nich nie sposób nie wymienić Norberta, który dostał się do finału olimpiady w Warszawie. To wielki sukces i autentyczny powód do dumy.
Tak się składa, że często, ilekroć spotykam moich dawnych uczniów z klas humanistycznych, mówią mi, że dopiero teraz doceniają łacinę i że zachowali podręczniki z myślą, że kiedyś do nich wrócą. Nie wrócą! Życie na ogół nie daje sposobności do takich powrotów, ale sam fakt, że nastąpiła zmiana w sposobie widzenia, przynosi opóźnioną w czasie satysfakcję.
Za to historia dawała możliwości rozwinięcia skrzydeł i mnie i moim uczniom. Pasjonował mnie ten przedmiot. Starałam się bardzo, aby związać emocjonalnie moich uczniów z szeregiem pokoleń, które były przed nami, i aby znali swoje korzenie i byli z nich dumni.
Miałam wiele bardzo dobrych klas i bardzo dobrych uczniów. Z najstarszych muszę wspomnieć Andrzeja Mazura, który był pasjonatem w tym przedmiocie (napisał kiedyś piękne wypracowanie, które złączył w rulon na kształt papirusu, co ja wtedy przyjęłam z irytacją, ale później zachowałam na pamiątkę). Piotra Pokrywkę (skończył historię i jest obecnie nauczycielem tego przedmiotu w naszym liceum). Edka, Andrzeja, Romana, Bożenę, którą uczyłam jeszcze w szkole podstawowej (należała ona do opisanego wcześniej klubu „13 Białych Kruków”, była wtedy miłośniczką książek, żywa, bardzo sympatyczna dziewczynka, po studiach medycznych powróciła do Kędzierzyna-Koźla i jest nadal ciepłą, serdeczną osobą o różnorodnych zainteresowaniach zarówno humanistycznych, jak i przyrodniczych. Zawsze mówiłam do niej: „Mała B.”. Gdzieś z zakama rków mojej pamięci wyłania się postać Adriany, Donaty – świetnych uczennic.
Bardzo zainteresowany historią był, mimo że chodził do klasy matematyczno-fizycznej, mój przewodniczący samorządu uczniowskiego – Krzysztof (skończył prawo i został prokuratorem wojskowym, i to w owym czasie najmłodszym w swoim stopniu w Polsce), zawsze przygotowany do lekcji i zawsze poszerzający wiedzę ponad wymogi programowe.
Wtedy, a były to lata 70-te, oficjalna wykładnia historii, pełna zafałszowań i białych plam, tematów tabu, stanowiła gorset, który zaczął mnie uwierać i starałam się aluzyjnie dawać do zrozumienia, że nie wszystko jest zgodne z prawdą, ale Koźle to jednak prowincja, do której nie docierały żadne zagraniczne wydawnictwa historyczne ani nie było żadnego ośrodka fermentu intelektualnego, więc nauczyciel kształcony przez wyższe uczelnie w duchu oficjalnej wersji historii niewiele mógł zrobić bez oparcia o rzetelną literaturę. Dopiero pod koniec lat 70-tych, gdy czuło się już powiew nadchodzącego przełomu, można było buntować się przeciw oficjalnej wersji i zacząć kontestowanie. Miałam to szczęście, że udało mi się kupić w księgarni kilka wycofanych ze sprzedaży pozycji i dzięki nim mogłam przekazywać uczniom inną wiedzę niż podręcznikowa.
Gdy nastała „Solidarność”, wśród moich uczniów toczyły się burzliwe dyskusje i historia stała się przedmiotem pasjonującym.
Miałam wtedy wspaniałe klasy humanistyczne: głodne wiedzy, żądne prawdy, pełne pasji w swoich ostrych osądach. Pamiętam, jakie ostre dyskusje toczyły się w klasie Kasi (1977-81), dziewczyny z polotem, obdarzonej wyobraźnią i temperamentem. Jej kolega klasowy Albert – precyzyjny, analityczny umysł – ciągle się ze mną o coś spierał. Ona także ciągle atakowała zatęchłe, zmurszałe „prawdy”. To prawdziwi pasjonaci i kontestatorzy.
Spotykaliśmy się w „Baszcie” i tam w ramach przygotowań do matury toczyliśmy długie i burzliwe dyskusje.
Kasia skończyła polonistykę i, mimo że jest daleko stąd, jest mi wciąż bardzo bliska. Albert napisał książkę o Opolszczyźnie (niestety, nie pamiętam tytułu). Inny mój bardzo dobry uczeń Ryszard jest dziś prawnikiem, a Krzysztof z innej klasy osiągnął w tym roku tytuł profesora (z historii) na Uniwersytecie Opolskim.
Cóż może być dla nauczyciela cenniejszego niż to, że jego uczeń osiąga tego rodzaju tytuł na wyższej uczelni? Krzysztof ukończył historię na uniwersytecie w Poznaniu. Pisał pracę magisterską o ostatnim komendancie AK na Wileńszczyźnie – Krzyżanowskim. Po studiach odwiedził szkołę i ofiarował mi swoją pracę (wydaną przez wydawnictwo polonijne) z dedykacją dla mnie. Bardzo wysoko cenię sobie ten gest.
W mojej pamięci piękną kartą zapisała się też klasa humanistyczna, do której chodziła Mariola Hnatów, Bożena Tataj, Alina Niedźwiedź, Barbara Wielgosz i Barbara Jurek. Ileż czasu spędziliśmy razem, organizując akademie z okazji Dnia Nauczyciela czy Dnia Kobiet (chyba najpiękniejsze ze wszystkich okolicznościowych akademii one właśnie wykonywały), czy w „Baszcie”. To były bardzo zaangażowane i uzdolnione dziewczęta. Alina Niedźwiedź miała autentyczny talent literacki i pisała teksty do znanych melodii. Dzisiaj jest jedną z trzech osób, które piszą scenariusz do serialu „M jak miłość” (Alina robi to pod nazwiskiem męża).
Basia Jurek to uzdolniona wokalistka, Mariola Hnatów miała talent plastyczny. Basia Wielgosz grała na fortepianie. Wszystkie zdawały maturę z historii (oprócz Marioli).
Nie sposób nie wspomnieć też o klasie humanistycznej z lat 1978-82. Angażowałam ją również do działalności artystycznej, ale przede wszystkim radość sprawiały mi lekcje historii w tej klasie. Były to burzliwe lata, gdy powstała „Solidarność”, a potem nastał ponury stan wojenny.
Pamiętam badanie wyników nauczania w tej klasie. Przy skali ocen 2-5 osiągnęli średnią 4,3 przy bardzo zaostrzonych kryteriach w stosunku do równoległej klasy biologiczno-chemicznej. Gdybym nie zaostrzyła kryteriów, średnia wyniosłaby 4,8!
Zapamiętałam jedną lekcję przeprowadzoną w tej klasie wiosną 1982r. Od grudnia panował już stan wojenny. Nie można było swobodnie poruszać się bez przepustek, a ja właśnie podjęłam studia podyplomowe na UJ w Krakowie z zakresu filozofii i religioznawstwa. Na szczęście uczelnia przysłała dokument, który dawał mi swobodę wyjazdu do Krakowa. Któregoś dnia miałam w tej klasie temat: Kształtowanie się obozu socjalistycznego w latach 1944-1956. Ponury temat pełen tragicznych wydarzeń z naszej części Europy, w dodatku w podręczniku potraktowany tak lakonicznie, że niewiele można było stamtąd się dowiedzieć. Musiałam uczniom zaprezentować zupełnie inne fakty i inną interpretację. W klasie panowała cisza; od czasu do czasu ktoś zadał pytanie, ktoś poprosił o powtórzenie nazwiska. Nagle zza otwartego okna rozległo się pianie koguta. Zdumiałam się: miasto i kogut, cóż za kontrast! W dodatku to pianie było tak pełne mocy, tak triumfalne, że spojrzałam za okno. A tam cudowna wiosna: bujna zieloność traw, kwiaty zachwycające swoją kolorystyką, złociste promienie słońca prześwitujące, przez gąszcz listowia okalających szkołę drzew. Zauroczył mnie ten widok do tego stopnia, że przez chwilę zapomniałam, że mamy stan wojenny, że właśnie mam wykład o tym, jak niszczono demokrację i wolność w naszej części Europy.
Klasa dostrzegła moją fascynację urodą wiosennego poranka i dopiero jej uważne spojrzenia sprowadziły mnie z powrotem do ponurych lat powojennych. Kontynuowałam temat i w pewnym momencie dostrzegłam, że Aleksandra Frej patrzy na mnie uparcie, jakby chciała przeniknąć do moich myśli i odczuć. To była bardzo subtelna dziewczyna. 20 lat później przysłała mi kartkę z okazji Dnia Nauczyciela, w której dziękowała za życzliwość i wrażliwość na piękno. Przyznaję, że ta kartka sprawiła mi wielką przyjemność.
Po tej lekcji pojechałam do Krakowa i z rozkoszą słuchałam wykładu z filozofii. Wszystko to razem wzięte miało tamtego dnia posmak surrealizmu.
Jednym z najlepszych moich uczniów był Andrzej (lata 1985-89). Należał do klasy humanistycznej, która wystąpiła w akademii poświęconej odzyskaniu niepodległości przez Polskę i w „Dniu Kozła”. Odegrał w obu występach pierwszoplanową rolę, śpiewając i recytując. Brał udział w olimpiadzie historycznej i zajął I miejsce w województwie. Po maturze wstąpił do seminarium duchownego, a obecnie przebywa w Watykanie i kończy pracę doktorską z zakresu biblistyki. Oprócz języka francuskiego i łacińskiego, wyniesionych ze szkoły, opanował język niemiecki, hebrajski i grekę. Po powrocie do Polski będzie wykładowcą na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Opolskiego.
Z ostatnich moich uczniów muszę wymienić Damiana (l. 1989-93). Był to przypadek szczególny. Początkowo interesowały go przedmioty ścisłe (z matematyki i fizyki miał oceny bdb). W III klasie nastąpiła zdumiewająca przemiana: wykazał prawdziwe i głębokie zainteresowanie humanistyką. Był chyba najlepszym anglistą, jaki był w tamtym czasie w naszej szkole. Już w IV klasie zdobył certyfikat z angielskiego z najwyższą oceną, uzyskał więc formalnie uprawnienia do nauczania języka angielskiego w liceum, sam będąc jeszcze uczniem. W historii zrobił taki wielkie postępy, że poczułam się zmuszona po raz pierwszy w tej szkole i jako jedynemu mojemu uczniowi postawić ocenę celującą.
Wspaniała znajomość angielskiego pozwalała mu nawiązywać znajomości z cudzoziemcami i zgłębiać jego ulubioną literaturę angielską w oryginale. Damian wyróżniał się inteligencją i precyzją w myśleniu, a przy tym emanowała z niego życzliwość i optymizm. Skończył studia prawnicze na UJ w Krakowie z oceną bardzo dobrą. Obecnie jest wziętym radcą prawnym i prowadzi własną kancelarię.
Kilka miesięcy temu Damian napisał do mnie list, tak niezwykły i tak ważny dla mnie, że pozwolę sobie za jego zgodą i aprobatą przytoczyć jego fragment:
Pani Profesor! …Okres mojej nauki w kozielskim liceum przypada na lata 1989-93. Zaczynałem więc naukę w czasie, w którym nasz kraj odzyskał po tylu latach upragnioną i tak oczekiwaną wolność. Miało to poważny i przemożny wpływ na atmosferę tamtych lat. Mieliśmy poczucie, jak nigdy później, że na naszych oczach dzieje się coś naprawdę doniosłego i wspaniałego. Powstaje rząd T. Mazowieckiego, który cieszy się niezwykłym zaufaniem społecznym, pęka mur berliński- symbol żelaznej kurtyny, odbywają się pierwsze wolne wybory. Zawładnął nami entuzjazm, towarzyszyło nam poczucie wolności i otwarcia na świat. Przyszłość jawiła się jako coś obiecującego i ekscytującego.
Wszystkie te okoliczności sprawiły, że mieliśmy szczególny stosunek do wykładanego przez Panią Profesor przedmiotu. Historia nabrała znaczenia w związku z zaistniałą swobodą pozwalającą nam na formułowanie własnych ocen i wyrażanie własnych poglądów. Byliśmy niezwykle głodni wiedzy o najnowszej, niezafałszowanej historii, zdobywanie jej było jednak bardzo utrudnione z uwagi na brak nowych opracowań i podręczników. Z perspektywy lat mogę docenić, jak duże znaczenie miało zaangażowanie Pani w poznawaniu przez nas i rozumieniu najnowszej historii.
W obawie o to, abym nie był posądzony o wygłaszanie miłych, aczkolwiek nie zawsze zgodnych z prawdą komplementów, ograniczę się do napisania o jednym, wciąż żywym wspomnieniu. Chodzi o to, czym wzbudzała Pani mój szczery podziw w latach szkolnych i co odróżniało Panią od innych nauczycieli. Był to niezwykły intelekt. Wyrażał się on w znajomości niezliczonej ilości faktów i był połączony z niespotykaną umiejętnością ich szybkiego, logicznego analizowania, szukania między nimi wzajemnych relacji, przeprowadzania syntezy. Nieraz zastanawiałem się, jak to jest możliwe, aby człowiek mógł posiadać taki chłonny i precyzyjny umysł, który na zawołanie niemal potrafi wydobyć takie bogactwo wiedzy. Słuchanie i obserwowanie prowadzonych przez Panią zajęć było dla mnie źródłem motywacji do pracy nad własnym umysłem. To wspomnienie przetrwało do dziś. Nie zmienił go fakt, że zetknąłem się z wieloma wybitnymi intelektualistami na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ze zdziwieniem stwierdzam, że spotkałem niewielu, których mógłbym postawić z Panią w pierwszym szeregu.…
Zapewne wielu osobom trudno będzie zgodzić się z treścią tego listu, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że jest on ważnym świadectwem mojej pracy.
Moja klasa. Każdy nauczyciel to równocześnie wychowawca. Nawet nieświadomie oddziałuje na postawy młodych ludzi i wpływa na ich rozwój. Dane mi było w ciągu 31 lat pracy być wychowawczynią wielu klas najpierw w szkole podstawowej (gdy szkoła podstawowa i liceum były połączone w postaci 11-latki), a potem liceum.
Ze szkoły podstawowej utrwaliło się w mojej pamięci kilka postaci: Izabela Mazur i Rysio Więcek, z którym potem tyle rzeczy zrobiliśmy w samorządzie uczniowskim, Andrzej Sośmierz – późniejszy dyrektor Śląskiej Kasy Chorych w Katowicach i Leszek Teleszyński – aktor znany z takich filmów jak „Potop” i „Trędowata” (obecnie gra w serialu „Złotopolscy”). Mój kontakt z oboma ostatnimi był jednak zbyt krótki, abym mogła powiedzieć, że ich znałam. Leszek Teleszyński już wtedy wyróżniał się urodą i pięknym, aksamitnym głosem.
W liceum byłam wychowawczynią 2. klas o profilu matematyczno-fizycznym, jednej biologiczno-chemicznej i 4. humanistycznych.
Lubiłam wszystkie, ale najważniejsza w moim życiu była i po dziś dzień jest moja pierwsza klasa wychowawcza z lat 1970-74. Była to klasa o profilu matematyczno-fizycznym: zostałam ich wychowawczynią nie 1 września, lecz 3 tygodnie później, bo przydzielona im jako wychowawczyni romanistka p. Broda zdecydowała się zmienić miejsce pracy. Z tego powodu przyjęłam założenie (niesłuszne jak się potem okazało), że klasa zdążyła się już przywiązać do pierwszej wychowawczyni i przyjmie mnie z rezerwą, a być może nawet wrogo. Gdy pierwszy raz weszłam do klasy i zobaczyłam tłum 40 osób wpatrzonych we mnie dość chłodnym, przede wszystkim badawczym wzrokiem, poczułam się jak wojownik, który stanął na ringu do ciężkiej i nierównej walki. Bo co też to była za klasa!
Po roku wzajemnego obserwowania się, wypatrywania słabych stron, ukrywania zalet, okazało się, że mam zespół stanowiący mozaikę różnorodnych temperamentów, umysłów i charakterów. Był tam Edzio – wszechstronnie uzdolniony, koleżeński i życzliwy dla wszystkich, a przy tym solidarny z klasą i ulegający namowom do różnych uczniowskich grzechów, był Zbysio – typ intelektualisty; chłodny, analityczny umysł poddający krytycznemu rozbiorowi każde zdanie rozmówcy, pogardzający humanistyką, a zafascynowany niezmierzonym bezkresem kosmosu, ryzykant gotów do najbardziej zwariowanych wyczynów bez względu na ich konsekwencje; były dziewczynki-kokietki przymilne, urokliwe i uwodzicielskie, była Tereska już wtedy wykazująca cechy przyszłego dyrektora (już w II klasie mówiła o sobie, że jest gwiazdą), był Piotruś – gawędziarz, uwielbiający opowiadać różnie historyjki, był Staś – żartowniś sypiący jak z rękawa różnymi dowcipami, był drugi Piotr – introwertyk milcząco przyglądający się swoim rozbawionym kolegom.
Jako całość klasa była psotna i figlarna, lubiąca robić nauczycielom różne niespodzianki. Raz po raz docierały do mnie skargi różnych nauczycieli na wybujały temperament mojej klasy. Kiedyś ktoś przyniósł szpulkę nici do szkoły, omotał się nią w czasie lekcji i podał następnemu. Ten zrobił to samo i pod koniec lekcji cała klasa była opleciona jak pajęczyną. Nikt nie mógł wstać samodzielnie. Gdy zabrzmiał dzwonek, wszyscy czekali w milczeniu aż nauczyciel wyjdzie z klasy, aby nie zdradzić fatalnych więzów.
Innym razem klasa zamiast ustawić się karnie pod drzwiami gabinetu, w którym miała mieć lekcje, schowała się za rogiem. Zdenerwowana nauczycielka pobiegła po dyrektora i gdy przybyła w jego towarzystwie, klasa grzecznie i cichutko stała pod drzwiami.
Na jednej z lekcji powbijali w ławki szpilki i w czasie zajęć potrącali je delikatnie. Szpilki wydawały wibrujący dźwięk, a nauczyciel nie potrafił odkryć pochodzenia tego dźwięku. I tak przez całą lekcję… Na Dzień Nauczyciela kupili piękny bukiet kwiatów i wysłali do jednej z pań profesorek chłopca, którego ona nie lubiła. Lepiej przemilczeć, co się potem działo.
Taka właśnie klasa otrzymała jako wychowawczynię osobę traktującą bardzo serio życie, ze słabo rozwiniętym poczuciem humoru, kiepsko znoszącą różne uczniowskie psikusy, rygorystyczną w stosunku do obowiązków. Nic więc dziwnego, że dwa pierwsze lata to były ciężkie zmagania z klasą. Na szczęście miała ona też zalety: osiągała dobre wyniki w nauce i lubiła prace społeczne, a szczególnie wykopki.
W II klasie we wrześniu pojechaliśmy na wykopki do jakiegoś PGR-u. Ponieważ pojechało kilka klas, było też z nimi sporo opiekunów. Ja byłam wtedy przed jakimś egzaminem, więc wzięłam ze sobą książkę, bo w swojej naiwności myślałam, że skoro jechało tylu opiekunów, klasa będzie spokojnie pracowała. Gdy tylko siadłam gdzieś w kąciku i wyciągnęłam książkę, przybiegła do mnie jedna z pań profesorek mówiąc, że moja klasa urządza bijatyki. Zerwałam się, biegnę i widzę, że w powietrzu fruwają kosze, ziemniaki, części garderoby. Zgroza! Nie pamiętam, co im wtedy powiedziałam, ale odtąd z marsową miną sterczałam nad nimi do końca prac. Długo nie mogłam tego zapomnieć i wybaczyć.
Nie wiem, jak to się stało, ale w końcu polubiłam tę klasę. Być może wpływ na to miało wydarzenie związane z konkursem piosenki radzieckiej. W szkole niektóre klasy miały wychowanie muzyczne, ale moja klasa go nie miała. Gdy ogłoszono konkurs, poprosiłam nauczyciela muzyki, aby pomógł nieco mojej klasie opracować wybraną piosenkę. Była to „Kalinka”. Pan Jeński spełnił prośbę i moja klasa często ćwiczyła tę melodię. Nie marzyłam o zwycięstwie, bo uważałam, że w konkurencji z klasami muzycznymi nie mają szans. Tym większa więc była moja radość, gdy klasa po żywiołowym występie zajęła I miejsce, wyprzedzając klasy muzyczne.
Po ogłoszeniu werdyktu wychowawczyni młodszej o rok klasy mat-fiz (a więc też bez wychowania muzycznego) zaproponowała, aby specjalną nagrodę przyznać najlepszej klasie niemuzycznej. Oczywiście, chodziło o jej klasę. Tak się stało. Nie wiem, co osłabiło nasz refleks, ale ani moja klasa, ani ja wtedy nie zareagowaliśmy. Dopiero następnego dnia uświadomiliśmy sobie, że stała się niesprawiedliwość. To moja klasa była najlepszą klasą niemuzyczną i jej się ta nagroda należała. Interwencja u dyrektora nie pomogła, werdyktu nie zmieniono, więc pozostało poczucie niesprawiedliwości i nieczystej gry.
Powiedziałam sobie, że nigdy więcej do tego nie dopuszczę, aby ktoś skrzywdził moją klasę. W III klasie coś się zmieniło w naszych relacjach, a w IV była idealna harmonia i wzajemnie zrozumienie.
Broniłam klasy, gdzie się tylko dało i starałam się, aby wszyscy zostali dopuszczeni do matury. Jedna tylko rzecz mnie strasznie irytowała; po próbnej maturze klasa zaczęła wagarować. Nie mam za grosz zrozumienia dla wagarowiczów, toteż wyczyny mojej klasy w tym względzie doprowadzały mnie do białej gorączki.
Kiedyś umówiliśmy się na wiórkowanie gabinetu po lekcjach. Gdy rano przyszłam do szkoły, od razu doniesiono mi, że mojej klasy nie ma. Cała klasa w komplecie poszła na wagary. Miotała mną bezsilna złość i myślałam, jak ich ukarać. Po lekcjach patrzę, a tu ciurkiem, jedno za drugim zjawiają się moi wychowankowie i bez słowa zabierają się do pracy. Nie odezwałam się do nich ani słowem i tak w milczeniu gabinet został pięknie wysprzątany, a klasa czuła, że tym razem przeholowała.
Pięknie zdali maturę, a potem 82% z nich dostało się na studia. To bardzo dobry wynik. Kiedy odeszli, odczułam po nich wielką pustkę, ale więź, która się między nami zawiązała, trwa do dziś. Ilekroć się spotykamy, czas okazuje się dla nas łaskawy, cofa się i my czujemy się tak, jakby cały świat był przed nami do zdobycia.
W 30. rocznicę matury zaprosili mnie na spotkanie nad jez. turawskim i ofiarowali piękny dar. Czy wielu wychowawcom to się zdarza? Mnie się zdarzyło. Jestem z nich dumna i każde z nich jest dla mnie kimś bliskim.
Z innych klas, których byłam wychowawczynią bardzo ciepło wspominam Grażynkę Mendel, Tomka Świątkowskiego (dziś lekarz internista), Małgosię Ignac (lekarz – neurolog w Opolu) – moją wspaniałą przewodniczącą, zaradną, szlachetną, skłonną do pomocy innym; Grażynkę Hebdę – również przewodniczącą – i podobnie jak Małgosia – bardzo prospołeczną; Andrzeja Demitrowa i wielu, wielu innych, ale nie sposób wszystkich wymienić. Przepraszam ich za to i proszę o zrozumienie. Zapewniam jednak, że wszystkich mam w swej pamięci.
Kim są dziś moi uczniowie i wychowankowie?
To prawnicy, lekarze, nauczyciele, bankowcy, artyści, naukowcy. A więc elita!
Mam nadzieję, że nie będzie zarozumiałością, jeśli powiem, że i ja jakąś cegiełkę w kształtowanie tej elity włożyłam. Jeśli kogoś nieświadomie zraniłam, proszę o wybaczenie, a wszystkim moim uczniom dedykuję te słowa, którymi żegnałam absolwentów:
Dzwonek szkolny nie będzie już wybijał rytmu waszych godzin, a czas miniony nigdy nie powróci. Każdy z Was zmierza własnymi drogami ku dalekim celom. Jakie to cele, kim chcecie być, kim już jesteście? Tego nie wiem, ale chciałabym, aby w waszej wędrówce poprzez własne życie zdarzył się wam taki moment, kiedy to gdzieś na polu lub na łące usłyszycie krzyk dzikich gęsi, które odlatując oznajmiają nam, że oto skończyło się kolejne lato w ich i naszym życiu.
Oby ten moment stał się dla was chwilą refleksji nad tym, jak krótkie jest nasze życie i co w tym życiu jest naprawdę ważne.
Chciałabym, abyście często spoglądali w gwiazdy i wsłuchiwali się w ciszę kosmosu. Może kiedyś w tej ciszy usłyszycie czyjeś wołanie o pomoc. Biegnijcie ku niemu bez namysłu, albowiem za lat kilka lub kilkanaście może to być wasze własne wołanie.
Człowiek to otchłań. Jest w nim wszystko: dobro i zło, miłość i nienawiść, szlachetność i podłość. Wybierzcie z tej otchłani to, co pozwoli wam przejść przez życie z dumą i poczuciem godności.
W tych trudnych czasach, które dla wielu chwilami stają się udręką, życzę wam, abyście napotkali wyspy szczęścia. One są, ale trudno je odnaleźć, a jeszcze trudniej je zatrzymać dla siebie. Szczęście jest kruche i ulotne, łatwo nas opuszcza. Jeśli jednak zdarzy się wam zamiast niego lub obok niego cierpienie, pamiętajcie, że jest ono nieodłącznym elementem ludzkiego losu i wzbogaca nas bardziej niż cokolwiek innego.
Życzę Wam w waszym życiu wielu drobnych radości i odrobiny wielkiego, ludzkiego szczęścia.
A jeśli kiedyś w myślach powrócicie do szkoły, to zabierzcie z sobą w świat zapach kwitnących kwiatów magnolii.
Janina Otrębowicz
Czytałam i płakałam,ostatnie akapity to żywa prawda, szczęście jest kruche i ulotne, miałam dawno temu małą wyspę radości ale musiałam ją ominąć, pojawiła się inna…po kilku latach ale zapach magnolii towarzyszy mi przez całe życie od pierwszej klasy LO i pomaga ,daje siłę…. Dziękuję Pani za nadzieję i miłość do książek