Wspomnienia absolwentów

 

 

Harasymczuk Karol tekst z 2004-2005 r.
Harasymczuk Karol tekst z 2008-2013 r
Gorecki Piotr tekst z 2004-2005 r.
Niebert Günter tekst z 2004-2005 r.
Niebert Günter tekst z 2008-2013 r
Jonca Karol tekst z 2004-2005 r.
Jonca Karol tekst z 2008-2013 r
Lepiorz Reinhold tekst z 2004-2005 r.
Bielnicki Adam tekst z 2004-2005 r.
Bielnicki Adam tekst z 2008-2013 r
Cichowska (Jurasz)Zofia tekst z 2004-2005 r.
Heida Helmut tekst z 2004-2005 r.
Konieczny Alfred tekst z 2004-2005 r.
Jauernik Richard, tekst z 2004-2005 r.
Jauernik Richard tekst z 2008-2013 r
Bick Czesława tekst z 2004-2005 r.
Bek Teodor tekst z 2004-2005 r.
Bek Teodor tekst z 2008-2013 r
Duszewski Robert tekst z 2004-2005 r.
Kucharski Jerzy tekst z 2004-2005 r.
Wiktor Włodzimierz Stefan tekst z 2004-2005 r.
Izabella Mazur tekst z 2004-2005 r.
Ślęzak (Matlak Bogusława) tekst z 2004-2005 r.
Szczerek Mirosław tekst z 2004-2005 r.
Wojtuś Janusz tekst z 2004-2005 r.
Knapiak (Gruszka)Bogusława tekst z 2004-2005 r.
Łydka (Napierajczyk)Bogusława tekst z 2004-2005 r.
Szary (Cholewa)Edyta tekst z 2004-2005 r.
Gosia I Ala tekst z 2004-2005 r.
Jędrzejowska – Marmaj Ewa tekst z 2004-2005 r.
Stelmach (Hebda)Grażyna tekst z 2004-2005 r.
Nowak Michał tekst z 2004-2005 r.
Walat Przemysław tekst z 2004-2005 r.
Czyż Czesław tekst z 2008-2013 r
Sobotta-Sonnder Leon tekst z 2008-2013 r
Zabiega Andrzej tekst z 2008-2013 r
Brykalska Alicja tekst z 2008-2013 r
Durkacz Barbara tekst z 2008-2013 r
Kasprzak Stanisław tekst z 2008-2013 r
Kołodziejczyk Anna tekst z 2008-2013 r
Rajca Edmund tekst z 2008-2013 r
Kopczyńska Maria tekst z 2008-2013 r
Wandrasz Gorek Adelajda tekst z 2008-2013 r
Szechyńska-Hupa Halina tekst z 2008-2013 r
Nocoń Alicja tekst z 2008-2013 r
Brożyna-Malik Krystyna tekst z 2008-2013 r
Opatowicz (Lindner) Ewelina tekst z 2008-2013 r
Alicja tekst z 2008-2013 r
Adamiec Ewa tekst z 2008-2013 r
 Migoń-KomendaAleksandra tekst z 2008-2013 r
 

Historii przedwojennej dalsze fragmenty

 

Lipok-Jaskiewicz Alexandra Adelheid tekst z 2013 r
Kolbe Johanes tekst z 2013 r
Leder Hans–Joachim tekst z 2013 r
Heidrich Joachim tekst z 2013 r
Stadler Alfred tekst z 2013 r
Hans Mittmann tekst z 2013 r
Wywiady najświeższe – z przełomu wieków (XX i XXI)
Karolina tekst z 2008-2013 r
Goździk–Żelazny Alicja tekst z 2008-2013 r
Niemeczek Amanda tekst z 2008-2013 r
Pytlik Dominika tekst z 2008-2013 r
Stein ( Rosa )Renata tekst z 2008-2013 r
Cybis Edmund tekst z 2008-2013 r
Duszel Grzegorz tekst z 2008-2013 r
Szyszka Magdalena tekst z 2008-2013 r
Gałka Adam tekst z 2008-2013 r
Lisek Marek tekst z 2008-2013 r
Duszel Bartosz tekst z 2008-2013 r
Zając Paweł tekst z 2008-2013 r
Mikolasz Sabina tekst z 2008-2013 r
Panusch Thomas tekst z 2008-2013 r
Wybrane pozostałe wywiady
Opinie o szkole z 2013 roku

 

 

Karol HARASYMCZUK

rocznik matury ‘47

Wstąpienie do gimnazjum 1945. W 1943 r. ukończyłem 5. klasę. Niemcy szkołę zlikwidowali w latach 43-45; w warunkach konspiracyjnych uczył nas kilku matematyki, języka niemieckiego i sztuczek karcianych (!) syn znakomitego chemika, lwowskiego profesora uniwersyteckiego Juliana Sucharda (zakonspirowany w naszej miejscowości Podhorce oficer Armii Krajowej ). Na podstawie świadectwa piątej klasy dopuszczono mnie do egzaminu wstępnego, który zdałem i zostałem gimnazjalistą I klasy.

Moje koleżanki i koledzy. Wywodzili się z Zagłębia, Śląska przedwojennego Polski centralnej z Warszawą na czele, przybysze ewakuowani z przedwojennych Kresów, Syberii, Kazachstanu, Śląska Opolskiego itd. Córki i synowie Powstańców Śląskich, Powstania Warszawskiego, Orląt Lwowskich, robotników, chłopów, inteligentów, a także byli członkowie Komsomołu i Hitlerjugend (czego się nie wypierali!). Posługiwali się wprawdzie językiem polskim (czasami niemieckim) o przemożnym „zapiewie”, intonacji, akcentach, zasobem słów i sposobie formułowania zdań jednakże bez tych przesadnych wulgaryzmów, jakie dziś obserwujemy. Jeśli już padało takie słowo, to w odpowiednim kontekście. Ubrałem się w com tam miał! Stroje przeróżne z trudem wielkim (z braku podaży) rodzice starali się nas przyodziać w swoje nieraz przedwojenne ubrania, dostosowane do naszych potrzeb. U chłopców często spotykało się części mundurowe wszystkich chyba europejskich i amerykańskich armii. Ja paradowałem w spodniach sowieckich, bluzie „battle dress” angielskiej, a zimą w pilotce niemieckiej. Z braku obuwia chodziłem w tzw. drewniakach. Mój kolega Staszek pysznił się bluzą amerykańską z przepastnymi kieszeniami, w których nosił pistolet. Wkrótce zaczęto wprowadzać jednolite czapki szkolne: niebieski otok – gimnazjaliści, czerwony – licealiści. Co zamożniejsi paradowali w pełnym umundurowaniu szkolnym.

Prof. Balwirczak i uczniowie miejscowi. Przyjęta do szkoły młodzież autochtoniczna poprawnie (jak ich rodzice) posługiwała się śląską gwarą – ku naszemu zdziwieniu, bo spodziewaliśmy się zastać na tych ziemiach tylko język niemiecki i Niemców. Profesor Balwirczak wiele wysiłków włożył (z naszą niemałą pomocą), by miejscowi opanowali język literacki i mowę potoczną. Zabawne sytuacje miały miejsce, gdy prof. oduczał ich twardej wymowy „r”. Stawiał nam również za przykład do naśladowania przypadki zachowania mowy przodków wbrew wieloletniej germanizacji. Nie przypominam sobie, by w mojej klasie miały miejsce jakieś drastyczne akty wrogości z uwagi na pochodzenie (a przecież niektórzy byli członkami Hitlerjugend. Nie zawsze jednak ich przynależność była dobrowolna).

Książki i przybory szkolne. Jak się uczyć, gdy nie ma książek? Czym i na czym pisać, gdy brakuje zeszytów i przyborów? Taka właśnie była sytuacja w roku szkolnym 1945/46. Kilka książek przedwojennych udało mi się zdobyć u kuzyna aż w Łańcucie. Z kolei „Historię Powszechną” wydaną pod koniec XIX w. z pieczęcią cenzury cesarsko-królewskiej monarchii austro-węgierskiej udało mi się kupić w Krakowie. Obowiązujące pierwsze powojenne wydanie „Język angielski panuje na świecie” kupiłem w Poznaniu. Wyspecjalizowałem się w produkcji zeszytów z poniemieckiej makulatury. Często były to zapisane jednostronnie rachunki, kwity i inne maszynopisy. Z czasem dobre wyniki osiągnąłem w produkcji stalówek i atramentu, z czego nawet uzyskiwałem drobne dochody! „Spolszczyliśmy” również mapy, atlasy, globusy i inne pomoce naukowe.

Grono pedagogiczne. Z dyrektorem Czerwińskim na czele, składało się w większości z poważnie zaawansowanych wiekowo ludzi, o bogatym doświadczeniu pedagogicznym i wiedzy. Czasami surowi, ale sprawiedliwi, po przeróżnych przejściach wojennych. Lekcje o ósmej zaczynali z nami chóralnym odśpiewaniem „Kiedy ranne wstają zorze”. Religii uczył nas ksiądz kapelan, frontowiec.

Tran w szkole! Aby wzmocnić nasze powojenne organizmy przez pewien czas w szkole był wdrażany obowiązek wypijania dawki tranu. Były różne gatunki tego płynu: dobrze rafinowane można było wypić bez obrzydzenia, a partie „cuchnące” były wręcz obrzydliwe. Ale znaleźliśmy na to sposób: zaciskało się nos palcami i łyk! Bez poczucia smaku i zapachu.

Guma do żucia. Pochodziła z żołnierskich paczek żywnościowych, które rząd amerykański przeznaczył po wojnie dla Polski; żucie było rozpowszechnione do czasu ustania tych dostaw. Ówczesna oficjalna propaganda krytykowała i wyśmiewała amerykański styl życia, żucie gumy z nogami na stole. Argumentowano, że żucie gumy powoduje przerost szczęki, ale kosztem mózgu, tak przecież potrzebnego do zaprowadzenia na świecie ładu komunistycznego (z USA włącznie!).

Przez kilka dni przestaliśmy być uczniami. Nie pomnę, czy był to 1946 czy 1947 rok. Na prima aprilis klasa opuściła zajęcia i udała się na Wyspę, istniała tam wtedy Stadnina Koni. Dzień był słoneczny, ciepły, piękny. Rozpoczęliśmy nasze wagary. Na wyspie wówczas istniało jakieś niezagospodarowane torowisko i wagoniki – koleby. Wykorzystując spadki terenu zaczęliśmy jeździć w tych wagonikach. W pewnym momencie koleba wyskoczyła z szyn, wywróciła się do góry kołami. Pozbieraliśmy się poobijani i zakończyliśmy zabawę udając się do domu. Na drugi dzień przychodzimy do szkoły, a nasza klasa zamknięta, opieczętowana z wywieszką na drzwiach: „Klasa rozwiązana”! Obok stał prof. Balwirczak, z natury dobrotliwy, ale tym razem z groźną miną. Nadszedł dyr. Czerwiński i oświadczył nam, że klasa została rozwiązana ze względu na niesubordynację. Nie mamy prawa wstępu do szkoły, a nasz status uczniowski został zawieszony. Ten stan trwał kilka dni. Po konferencji pedagogicznej i zebraniu z rodzicami przywrócono nas w prawach ucznia. W tym czasie rodzice w zależności od poglądów na metody wychowawcze stosowali wobec nas określone środki wychowawcze – i jak łatwo się domyśleć – często bolesne.

Koledzy szkolni ratują mi życie. Na początku czerwca 1946 r. poszliśmy popływać w rzece Odrze. Woda znosiła nas w kierunku zburzonego mostu drogowego. Wpłynąłem między zwały konstrukcji mostu. Gwałtowny prąd rzeki i zawirowania utrudniały mi wypłynięcie z tej pułapki. Kilka razy zachłysnąłem się i napiłem wody, krztusiłem się, wir wciągnął mnie do dna, traciłem orientację, znowu na dno, rękami i brzuchem po żwirowatym dnie, miałem świadomość, że tonę! Wreszcie szum w uszach, duszność, żółto w oczach i koniec! Nieprzytomnego woda zaczęła mnie nieść. Koledzy z drugiej strony konstrukcji nie wiedzieli co się ze mną dzieje.

Czwarty kolega przebywał na wysokim brzegu, błyskawicznie ocenił sytuację. Był to Edek Romanowicz, biegnąc wzdłuż brzegu zrzucał ubranie i obuwie. Wyprzedził mnie, wskoczył do rzeki i przytrzymał mnie. Koledzy: Zdzichu Rabicki, Heniek Gonkowski, Zygmunt Gągorowski podpłynęli i wspólnie wyholowali mnie na brzeg, nieprzytomnego.

Czterem okolicznościom zawdzięczam życie: bezbłędna ocena sytuacji i perfekcyjna akcja Edka Romanowicza, dostępne (bez przeszkód terenowych nadbrzeże) pozwalające Edkowi biec i wyprzedzić moje ciało, Edka umiejętności pływackie i opanowanie, perfekcyjne wykonanie czynności ratowniczych (usunięcie „wypitej” wody, sztuczne oddychanie) w wykonaniu kolegów.

Wydarzenie postanowiliśmy utrzymać w tajemnicy, z obawy, że rodzice zabronią nam kąpieli. Moi rodzie dowiedzieli się o zdarzeniu dopiero w sierpniu.

Opisując to wydarzenie i podając do wiadomości społecznej składam tym samym podziękowanie w treści niniejszej relacji: Edkowi Romanowiczowi, Heniowi Gonkowskiemu, Zdzichowi Rabickiemu, Zygmuntowi Gągorowskiemu.

Harcerstwo w latach 1945 – 1947. Rzecz ciekawa, że po przeżyciu 6. letniej wojny pociągały nas jeszcze elementy wojskowe. Zdecydowana większość z nas wstąpiła do harcerstwa ówcześnie typu skautowego gdzie program wychowawczy był nasycony tymi elementami: mundury, musztra, marsze przełajowe, podchody, zwiad, defilady, parady itp. W naszej ówczesnej szkole takie młodzieżowe organizacje jak ZMW, ZMD, OMTUR czy WICIE nie cieszyły się uznaniem. Harcerstwo dawało ciekawsze przeżycia, niż wysłuchiwanie nudnych referatów i bratania się z komsomolcami. Harcerstwo wyzwalało inicjatywę i pomysły.

Jak wyglądał ekwipunek harcerski? Z braku zaopatrzenia na rynku w przymusowej sytuacji wykorzystywaliśmy wyposażenie po H.J (Hitlerjugend, sztylety, pasy, fanfary, werble, części mundurów, podkolanówki, obuwie itp.). Po usunięciu (spiłowaniu) godeł i emblematów hitlerowskich służyły nam. Przy dźwiękach własnej orkiestry, braliśmy udział w wielu imprezach i paradach w mieście. Bo po wojnie było obchodzonych wiele uroczystości i świąt. Było nawet Święto Lasu, a mówiono że i Święto Konia!? Może było.

Harcerze maszerowali prezentując zestaw własnych pieśni marszowych, skandowali hasła, często bardzo dowcipne np. „Całowała babka (2x) dziadka w nos dziadek babkę rąbnął w papkę, babka dziadka rąbła w nos.” Albo „czasy dawaj!” aluzja do radzieckich wyzwolicieli, którzy odbierali ludziom zegarki.

W latach 1945-47 uczestniczyłem w dwóch miesięcznych obozach pod namiotami; nad Jeziorem Otmuchowskim i pod Kopą Biskupią niedaleko Głuchołaz na kilku parodniowych biwakach i zgrupowaniu harcerskim podczas uroczystości poświęcenia płyty pod pomnik powstańców śląskich na Górze św. Anny, gdzie podczas mszy polowej uzyskaliśmy wpisy pamiątkowe od Marszałka M. Żymierskiego i Józefa Cyrankiewicza. Obaj Panowie wówczas jeszcze mogli stać przy ołtarzu, bo w późniejszych latach stalinizacji życia było to już niemożliwe. Obozy organizowaliśmy sami. Na kilka dni przed rozpoczęciem obozu, wyjeżdżał zastęp gospodarczy, przygotowywał kuchnie, latryny, źródła zaopatrzenia. Później przybywał hufiec ustawiał maszt na flagę i rozbijał namioty. Obóz był gotowy po rozpaleniu pierwszego, uroczystego ogniska. Podstawowe produkty żywnościowe: kartofle, mąka były krajowe. Sporo produktów mieliśmy z remanentów Armii Amerykańskiej stacjonującej w Europie Zachodniej, przesyłane do nas za pośrednictwem UNRA: tłuszcze, konserwy końskie, wołowiny, luncheony wieprzowe, orzeszki ziemne, mleko i jajka w proszku oraz płatki pszenne (które dość często nasi druhowie – kucharze przepalali, położenie obozu już w gęstwinie leśnej, poznawaliśmy po charakterystycznym zapachu). Namioty najczęściej 12. osobowe, gdzie pokotem na słomie mieliśmy swoje legowiska. Pobudka o 6. apel i modlitwa przy fladze, wieczorem ogniska, modlitwa, odśpiewany hejnał wieczorny (jakiś amerykański) na fanfarach i spać. Czasem w nocy urządzał nam obozowy oboźny alarm i marsz do określonego celu, szukanie kogoś lub czegoś.

Druh „cukrojad”. W nocy na obozie koło Jeziora Otmuchowskiego zaginął druh – wartownik. Alarm i cały obóz obudzono. Przeczesujemy las bez skutku. Goniec na motocyklu pojechał zawiadomić milicję. Telefonu nie mieliśmy. I oto ktoś usłyszał głośne chrapanie w namiocie gospodarczym, rozsznurowano wejścia do namiotu i co? Zaginiony śpi na workach z cukrem i płatkami pszennymi, umorusany czekoladą i dżemem pomarańczowym! (takie smakołyki otrzymywaliśmy w darach UNRA). Cukrojad!

Upadek generała z … fotela. Na centralnym ognisku pod Głuchołazami (z udziałem 20. obozów harcerskich, skautów czeskich i polskich z Westfalii) z podręcznych środków wykonaliśmy fotele dla gości – dygnitarzy. I oto na oczach uczestników ogniska fotel pod generałem Aleksandrem Zawadzkim rozpadł się, generał wywinął piękne salto, za co otrzymał bardziej szczere i rzęsiste oklaski niż za przemówienie, które przedtem wygłosił. To zdarzenie potraktował z humorem!

Tchórzostwo czy przezorność? Z Centralnego Ogniska do obozu pod Kopą Biskupią mieliśmy kilka km. Nocą w ubezpieczonym szyku wracaliśmy do obozu na skróty, przez pola i lasy. Nagle rozszalała się burza z wyładowaniami piorunów. Na rozkaz Oboźnego grupa rozluźniła szyk, aby w razie uderzenia pioruna straty były jak najmniejsze! Niosłem proporzec zastępu MUSTANGÓW, trzonek proporca – stalowa rurka około 2. m długości ostro zakończony … przenośny piorunochron! Nie zauważony w przydrożnym rowie ukryłem trzonek zaznaczając odpowiednio to miejsce. Rano kiedy obóz jeszcze spał wymknąłem się wartom i niezauważony przez nikogo powróciłem z trzonkiem do obozu.

Polskie HJ-oty. Na widok dziarsko maszerujących harcerzy miejscowi mówili: „fajnie idom polski HJ”. (Hitlerjugend).

Halb Litra. Naszą ulubioną zabawą było pozdrawianie podchmielonych gości wychodzących z restauracji. Wieczorem wyskakiwaliśmy znienacka i regulaminowym uniesieniem ręki wykrzywialiśmy HALBLITRA! (Sparodiowane HEIL HITLER) i odskakiwaliśmy na bezpieczną odległość od pozdrawianego oczekując na reakcje! Pewnego wieczoru przy skąpym oświetleniu ulicznym mój kolega Miecio K. nie zdążył odskoczyć, a już otrzymał lewy sierpowy na swoją szczękę i w tym momencie rozpoznał swojego tatusia!

— Tatusiu! To ja Miecio! – zawołał przeraźliwym głosem.

— Do domu marsz! I stawić się do raportu karnego! – usłyszał kolega Miecio K. Od swojego taty (przedwojennego zawodowego sierżanta W.P.)

Sowa w szufladzie. Rano o godzinie 8-mej mieliśmy lekcję angielskiego. Ktoś przyniósł sowę, więc włożyliśmy ją do szuflady stołu nauczycielskiego. Weszła prof. Glińska usiadła przy stole, wysunęła szufladę, ptak wyfrunął! Obecnie przyznaję, że był to jednak za mocny kawał, bo jak pamiętam Prof. Glińska potrzebowała sporo czasu żeby dojść do siebie i poprowadzić lekcję.

Byłem pilotem spitfire’a. Po wojnie docierały do nas relacje o wyczynach pilotów polskich dywizjonów w bitwie o Anglię. Tworzyła się legenda, byliśmy pod wrażeniem tych wyczynów, a szczególnie chłopcy. Jak pamiętam wielu z nas chciało zostać wojskowymi pilotami. Ponieważ póki co, nie mieliśmy dostępu do samolotów więc na rowerach („trofiejnych”), doskonaliliśmy sztukę pilotażu, walki powietrznej.

Pewnego letniego wieczoru w kozielskim parku (okolice ówczesnego szpitala, restauracji „Pod Strzelcem” (na skrócie pieszym w kierunku Reńskiej wsi) dopadaliśmy „wrogą niemiecką eskadrę” (również na rowerach). Padły komendy dowódcy „naszej eskadry”. Wykonując bardzo gorliwie skręt i przechył w prawo tylne koło mojego roweru wpadło w poślizg, straciło przyczepność na nawierzchni granitowo – żużlowej, wykonałem korkociąg, a moja eskadra pognała za wrogiem. Zostałem sam, pozbierałem się, rower nie nadawał się do jazdy. Ciągnąc za sobą rower z sączącą się krwią od kostki prawej nogi do biodra (byłem w krótkich spodenkach) dowlokłem się do domu. W owych czasach takie przypadki leczono domowymi sposobami (brakowało lekarzy). W przemywaniu rany rodzice zastosowali ówczesne środki odkażające: bimber (ogólnodostępny) i jodynę. Sama rana mnie tak nie bolała, dopiero po przemyciu ww. środkami wyłem z powodu piekącego bólu! Okazało się jednak, że były to bardzo skuteczne środki odkażające, dziś patrząc na moją prawą nogę nie widzę choćby śladu po tej kontuzji.

Współegzystencja z Armią Czerwoną. Rozlokowane gęsto garnizony Armii były dość wydatnym źródłem zaopatrzenia po wojnie. Za bimber (który obok oficjalnej waluty był nie mniej skutecznym środkiem rozliczeń handlowych) można było uzyskać od żołnierzy wiele cennych przedmiotów, gdzie indziej uprzednio zarekwirowanych. Np. na folwarku między Reńską Wsią, a Koźlem zaopatrzyliśmy się ww. sposób w ziemniaki, bardzo cenione buraki cukrowe (po przerobieniu wygotowywało się syrop, zastępujący cukier), można było zahandlować krowę czy konia. Z uwagi na zamiłowania żołnierzy do „zalotów” dziewczęta i kobiety wolały przesiadywać w domach. Ze względu na sowieckie patrole np. szkolne legitymacje były dwujęzyczne, w rosyjskim i polskim.

Na styku społeczeństwa i armii (jak to w Polsce) powstawały dowcipy, oto 3. z nich:

  1. Na pytanie: kto wynalazł rower odpowiadało się: żołnierz radziecki na strychu niemieckiego domu w Koźlu.
  2. A powiedzenie „ciężkie czasy”? Stworzył żołnierz sowiecki usiłując zdjąć zegar z ratusza w Koźlu, zrezygnowany, że nie podoła zamiarowi, z uwagi na ciężar zegara, zaklął szpetnie i powiedział w swoim języku „ciężki zegar” po rosyjsku zegar znaczy czasy.
  3. Żołnierz do kozielskiego zegarmistrza przytaszczył na plecach zegar naścienny z żądaniem żeby zegarmistrz zrobił mu z niego 50 zegarków naręcznych!

W tamtych latach bardzo popularnym określeniem żołnierza sowieckiego było właśnie słowo „zegarmistrz” albo „ciubaryk” (nie wiadomo do dziś dlaczego).

Wrocław lipiec 2005

Karol Harasymczuk

 

Wrocław, dnia 11.09.2012

Szanowny Panie Dyrektorze!

Przesyłam w załączniku moje wspomnienia z odległych lat szkolnych.

z poważaniem

Karol Harasymczuk

Rok 1945- moja I klasa w Państwowym Gimnazjum i Liceum Męskim, Żeńskim w Koźlu.

W 1945 roku otworzono na najbliższe 3 lata (do 1948) system szkolny sprzed 1939 roku (po tzw. reformie Jędrzejewicza), tzn. 4-letnie gimnazjum zakończone małą maturą i 2-letnim liceum z dużą maturą. Profesura również była ukształtowana wg programów obowiązujących do 1939 roku z doświadczeniem okupacyjnym. Jedynie my, pierwszoklasiści, odbiegaliśmy znacznie od kryteriów warunkujących wstąpienie do gimnazjum z przyczyn obiektywnych: 5-letniej wojny i okupacji w Polsce Centralnej oraz okupacji sowieckiej i niemieckiej na wschodnich terenach II Rzeczpospolitej zajętych przez ZSRR po 17 września 1939 (pakt Ribbentrop-Mołotow).

Tak więc w 1945 roku wstępowaliśmy do gimnazjum ukształtowani przez programy szkolne okupantów, a młodzież autochtoniczna śląska przez programy szkół niemieckich.

Z pewnym uproszczeniem można podzielić wstępujących do mojej pierwszej klasy gimnazjalnej na 3 grupy:

1) Młodzież autochtoniczna kończąca niemieckie szkoły z bardzo dobrym przygotowaniem, z wyjątkiem języka polskiego, historii i geografii Polski. Jeśli posługiwała się językiem polskim, to w tej śląskiej odmianie, jaką wyniosła z domów rodzinnych wbrew wielowiekowej germanizacji.

2) Młodzież z Polski Centralnej pod 5-letnią niemiecką okupacją kończącą szkoły podstawowe z zredukowanym programem, bez historii i geografii Polski. Program wg prawodawców niemieckich miał Polaków (a w ogóle to Słowian) nauczyć pisać, czytać, liczyć do 100, aby wykonywać rozkazy rasy panów.

3) Młodzież z terenów zajętych przez ZSRR od września 1939 roku do lipca 1941 roku i okupacji niemieckiej od lipca 1941 roku do 1944 roku kształtowaną przez programy obu okupantów. Część tej młodzieży przez 5 lat nie była nawet uczniami szkół polskojęzycznych w przypadku gdy w miejscu zamieszkania procent ludności mniejszości narodowych był większy. Poza tym sowiecka władza wdrożyła do programów treści dostosowane do obowiązującej tam ideologii marksistowsko- leninowskiej.

Zgodnie z decyzją władz sowieckich był obowiązek powtarzania skończonych klas roku szkolnego 1938/39 w Polsce i w konsekwencji byłem dwukrotnie uczniem 2 klasy (w roku szkolnym 1938/39 i 1939/40). Z powyższego wynika przed jak trudnym zadaniem stało grono pedagogiczne realizujące bieżący program gimnazjalny z równoległym uzupełnianiem wiedzy z zakresy szkoły podstawowej. Twierdzę, że nauczyciele z tej roli wywiązali się znakomicie przy ówczesnych skromnych wynagrodzeniach wspomaganych przez kartkowy system zaopatrzeniowy i pomocy materialnej z programu UNRRA (United Relief and Rehabilitation Administration) żeby przeżyć.

Godnym wspomnienia jest nasz ówczesny język, był to oczywiście język polski, ale już po pierwszym wypowiedzianym zdaniu można było się zorientować z jakiej części kraju przybył do Koźla mówiący, albo też jest autochtonem. Różnice obejmowały wszystkie elementy mowy, budowę zdań, słownictwo, melodię języka, zapożyczenia z języków wschodnio-słowiańskich i języka niemieckiego.

Wychowawca mojej klasy polonista Józef Balwirczak z dyskretnym humorem, a równocześnie z zainteresowaniem nadstawiał ucha na te nasze „kwiatki językowe”, odnosił się ze zrozumieniem i sympatią do mowy autochtonów, którzy z pełnym zaufaniem zwracali się do niego i mogli liczyć na jego pomoc w trudnościach.

Radiowęzeł, czapka i …Lenin!

Szkoła oprócz programu nauczania była zobowiązana również wykazać się pracą na rzecz społeczeństwa i właśnie w jej ramach zostałem oddelegowany na wieś w celu uzyskania pomocy mieszkańców przy instalowaniu linii napowietrznej z radiowęzła w mieście do wiejskich abonentów.

Frekwencję mieszkańców w wiejskiej świetlicy zapewnili tamtejszy sołtys i kierownik szkoły. Zebrani z entuzjazmem przyjęli do wiadomości możliwość zainstalowania głośnika radiowego transmitującego wprawdzie tylko jeden program ogólnopolski i komunikaty lokalne. Należy pamiętać, że szczęśliwych posiadaczy radia na tym terenie było niewielu, bowiem zwycięska armia w 1945 roku wywiozła je daleko na wschód za rzekę Bug i San. W handlu póki co aparatów radiowych nie było, bo fabryki dopiero odbudowywano.

Długą listę chętnych do wykonania nieodpłatnie (czyn społeczny) wykopów pod słupy i prac pomocniczych przekazałem władzom radiofonii przewodowej, dumny z wykonanego czynu.

Jednakże ten stan dumy mojej postanowił przy najbliższych wyborach do uczniowskiego samorządu pomniejszyć kolega Przewodniczący z ważnej organizacji młodzieżowej który powiedział: „proszę koleżeństwa (zwrot obowiązujący w ówczesnej obyczajowości zebraniowej!) Kolega Karol (znaczy ja) nie jest godny pełnić zaszczytnej funkcji w samorządzie, ponieważ nie potrafi uszanować ludu pracującego miast i wsi.” Moi wyborcy, znający moje robotnicze pochodzenie zdziwieni i zaskoczeni zażądali dowodów na takie posądzenie. Kolega Przewodniczący wyjaśnił: „kolega Karol na wiejskim zebraniu w sprawie radiofonii przemówił do zebranych w czapce na głowie!”

Wyjaśniłem, że przy trzaskającym mrozie w nieogrzewanej świetlicy, wszyscy zebrani (z sołtysem i kierownikiem szkoły na czele) mieli czapki na głowach i ja dostosowałem się do tej sytuacji.

Jeden z moich zwolenników sięgnął w mojej obronie nawet po argument zdawało się z najwyższej półki mówiąc: „Proszę koleżeństwa, a przecież nieraz widzieliśmy na radzieckich filmach jak towarzysz Lenin przemawia do mas w czapce!”

Na ten argument w pierwszym odruchu Kolega Przewodniczący zaniemówił, jednak po głębokim namyśle zawyrokował: „Tak, to prawda, że Towarzysz Lenin przemawiał w czapce, ale Koledze Karolowi do Towarzysza Lenina to jeszcze bardzo daleko!” I tym stwierdzeniem przekreślił moje szanse.

W tym czasie radiofonia rozwinęła się. Oprócz pożytecznych, ciekawych programów, ówczesna władza chętnie ją wykorzystywała dla swoich propagandowych celów. Jednym z ulubionych tematów była agitacja do wstępowania rolników do tworzenia spółdzielni produkcyjnych (na wzór sowieckich kołchozów), rezygnacja z własności prywatnej i to było powodem, że wkrótce naród zaczął nazywać głośniki „kołchoźnikami”.

Prywatny abonent w własnym mieszkaniu mógł głośnik-kołchoźnik wyłączyć, natomiast „uciszenie” go w miejscu publicznym (a były tam licznie zainstalowane) to już był problem nie lada, o czym przekonał się nasz znakomity kolega Adam Bielnicki, próbujący je „uciszać”.Niestety czujny Urząd Bezpieczeństwa przeszkodził Adamowi w tej misji!

Zainteresowanych tym tematem odsyłam do wspomnień Adama zamieszczonych na stronach 306-310 Księgi Pamiątkowej z V Zjazdu Absolwentów I Liceum w Kędzierzynie-Koźle w 2005 roku.

Karol Harasymczuk

Wrocław, dnia 5 września 2012

PIOTR GORECKI

rocznik matury ’48.

Swoje wspomnienia związane z Liceum w Koźlu mogę właściwie podzielić na dwa okresy: przed- i powojenny. Nasza rodzina przybyła do Kłodnicy dopiero na początku 1937 roku, kiedy to mój ojciec uzyskał koncesję i otworzył tam aptekę. Do szkoły podstawowej w Kłodnicy chodziłem tylko ponad rok, gdyż po ukończeniu 5. kla­sy zostałem w kwietniu 1938 przyjęty do 1. klasy Gimnazjum w Koźlu. Nowa szkoła była dla mnie „terra incognita”, nie istniało coś takiego, jak „pielęgnowanie tradycji”, stąd niewiele, a właściwie nic nie mogę powiedzieć na temat wcześniejszej histo­rii szkoły. Jakie wtedy zastałem tu warunki? Wobec zbliżającej się wojny ciało nauczycielskie szybko „zestarzało się”. Zaczęło bra­kować coraz bardziej tzw. „stuprocentowych” ideologicznie, bra­kowało takich również wśród kolegów i tym samym nasze wychowanie w „jedynie właściwym kierunku” nie było raczej realizowane. Nie przypominam sobie właściwie żadnych poważniejszych zajęć czy apeli związanych z nadchodzącą wojną i jej uzasadnieniem. Wyjątkiem – za­równo pod względem gorliwości, ideologii jak i wieku (być może postawa ta miała chronić przed wcieleniem do armii) był jeden nauczyciel (Studienrat), zawsze z odzna­ką partyjną, nazwiska niestety, nie pamiętam.[1]

Wspomniany w artykule „Nie 60, lecz 120 lat”[2] dyrektor szkoły „o sło­wiańsko brzmiącym nazwisku Patschorsky”, był dla ówczesnych władz raczej człowiekiem „pewnym ideologicznie”; sprawiał zresztą wrażenie byłego wojskowego. Jego zastępca jednak chyba mniej, bo został przymusowo „przechrzczony” z Niedballa na Niebert. Ciekawostką ze względu na historię szkoły może być fakt, że po wojnie były wicedyrektor pracował w bibliotece polskiej szkoły, a jego syn chodził z nami na kurs przygotowawczy dla autochtonów i był tam mocną i niezawodną podporą dla młodego nauczyciela matematyki.

Zmiany nazwisk to chyba charakterystyczne działania dla okresów władzy totalitarnej. Niemcy składali „stanowcze” propozycje zmian nazwisk zbyt słowiańskich, a po wojnie mieliśmy okres działań w drugą stronę. Mam w tym zakresie własne doświadczenia: mojemu ojcu jako właści­cielowi koncesjonowanej apteki o nazwisku Goretzki złożono odpowiednią „propozycję nie do odrzucenia”. Pomógł nam były, lecz bardzo zasłużony nadburmistrz Opola, którego nazwisko nosiła jedna z ulic „Provinzstadt Oppeln”. Z kolei polskie władze zmieniły nam nazwisko w 1945 r. już bez „składania propozycji” na Gó­recki.

Jeśli chodzi o stosunki nauczyciel – uczeń nie przy­pominam sobie niczego szczególnego, choć jeden z epizodów był związany z naszym księdzem Splawa von Neumann: kiedy jeszcze poza re­ligią dla katolików nauczał również wszystkich matematyki i łaciny, wyróżniał pozytywnie ewangelików. Zapytany o to przez nas lekcji religii wyjaśnił, że w ten sposób chciał uniknąć po­dejrzeń o stronniczość w drugim kierunku.

Jeżeli chodzi o ewentualne różnice na tle narodowościowym to mu­szę się przyznać, że taka kwestia w ogóle nie istniała. Byliśmy wszyscy traktowani jako Niemcy. Nawet pewne róż­nice w pochodzeniu, między dziećmi z rodzin napływowych – urzędników, wolnych zawodów itp. przeważnie wyznania luterańskiego, a dziećmi miejscowych nie miały znaczenia.

Tyle na temat czasów do 1945. Nawiasem mówiąc, nie przypominam so­bie żadnej przeprowadzki do innego budynku do grudnia 1944, kiedy przerwałem naukę jako uczeń 6. klasy gimnazjum (w 11. roku szkol­nym w ogóle).

Moje dalsze, już polskie dzieje szkolne rozpocząłem na przełomie czerwca – lipca 1945 właśnie na kursie przygotowawczym razem z innymi autoch­tonami, ale również z repatriantami. Na korytarzach słychać było niemiecki, rosyjski i polski. Wszyscy byliśmy jednak stęsknieni za „normalnością”, toteż każdy przykładał się do nauki. Poziom przygotowania szkol­nego był diametralnie różny. My „tutejsi” mieliśmy raczej dobre przy­gotowanie ogólne, jednak w większości prezentowaliśmy bardzo słaby lub zupełny brak znajomości języka polskiego. Do tej drugiej grupy również ja należałem. Mimo to zostałem zakwalifikowany do 4. klasy gimnazjalnej i we wrześniu 1945 rozpocząłem tam naukę – w dalszym ciągu z minimal­ną znajomością polskiego, w klasie około 30. osobowej, w tym 5 au­tochtonów . (Chyba jednak na początku było nas więcej?)

Grono nauczyciel­skie o b. różnym poziomie traktowało nas w zależności od przed­miotu i chyba też własnych przeżyć okupacyjnych, z mniejszym lub mniej­szym zrozumieniem, łagodnie i z pewną dozą wyrozumiałości. W tym zakresie pozytywnie wyróżniali się państwo Czerwińscy. Najlepiej nam szło z fizyką u p. prof. Aftarczuk, bo uczyliśmy się definicji na pamięć, a na chemii „rozmawialiśmy” reak­cjami. Prof. Balwirczak starał się nas repolonizować, w pierwszym rzędzie koleżanki Gardę i Otylię, z lepszym lub gorszym skutkiem. Najbardziej konkretną była nauka z dyr. W. Czerwińskim i jego żoną; mam w dobrej pamięci „ostre” wkuwanie ła­ciny u p. prof. Czerwińskiej. Z językiem obcym tzn. z jęz. angielskim nie mieliśmy żadnych kłopotów. P. prof. Glińska znała go raczej słabo, więc zdarzało się, że poprawialiśmy jej błędy na tablicy. Nie wiązało się to jednak z jakąś „uczniowską satysfakcją”. Za to pamiętam do dziś hymn polski po angielsku z Jej lekcji!

Ksiądz Orkusz, gospodarz klasy, był również jej dobrym opiekunem. Miałem z księdzem wspólny temat – znaczki pocztowe. Miałem okazję do prowadzenia z nim wymiany, a później przekazania mu części resztek mojego rozkradzionego, kiedyś bar­dzo bogatego zbioru znaczków. Niechlubnym wyjątkiem wśród nauczycieli (przynajmniej dla nas autochtonów) był historyk p. prof. Kelar. Byliśmy bardzo często ofia­rami jego niewybrednych uwag i przycinków nt. zbrodniczych Niemców. Mnie obrzydził doszczętnie mój kiedyś ukochany przedmiot – historię staro- i nowożytną. Wspominam wcześniej, że stosunek nauczycieli wynikał również z ewentualnych przeżyć okupacyjnych, i – być może – w przypadku p. prof. Kelera szczególnie tak właśnie było. Dziś jestem w stanie to zrozumieć lecz wtedy, jako młody chłopak, nie mogłem się pogodzić, by być obwinianym za grzechy nazizmu. Powiedział mi zresztą przed klasą, podob­nie jak koledze J. Skolikowi (nieżyjącemu już, późniejszemu prof. dr hab. Akademii Ekonomicznej w Poznaniu), że zdanie przez nas polskiej matury będzie graniczyło z cudem. Nie ukrywam, że zdanie tej matury było dla mnie dużą satysfakcją, szczególnie w świetle czarnej wizji pana prof. Kelara.

Stosunek kolegów do nas był różny, ale nigdy wrogi! Pewne przygaduszki i uszczypliwości były w dużej mierze uzasadnione naszym zachowaniem, przynajmniej tym z pierwszych dni. Roz­mawialiśmy między sobą – zresztą do pewnego czasu z koniecz­ności – po niemiecku.W klasie przedmaturalnej (1947-48) stanowiliśmy jednak już zwarty kolektyw. Szczególnie sympatycznie było już potem na kolejnych jubileuszowych spotkaniach. Sądzę, że duży wpływ na nasze postawy i wzajemne stosunki miało wychowawcze oddziaływanie dyr. W. Czerwińskiego.

Właściwym zakończeniem mojej nauki w polskiej szkole była natu­ralnie matura w 1948r. Traktowano nas – szczególnie na polskim -jednoznacznie ulgowo. Prof. Balwirczak zaczął z „grubej rury” py­tając, jaką epopeją jest Pan Tadeusz. Dowiedziałem się w końcu od niego, że szlachecką a nie narodową! Utkwił mi w pamięci ten właśnie początek mojego egzaminu. Dalszych pytań nie pamiętam, ale końcówkę tak – miałem wyrecytować wszyst­kie zwrotki hymnu narodowego, gdzie stanąłem na wysokości zadania. Z kolei na maturze z mojej ulubionej chemii byłem tylko o krok od wpadki językowej. Poza reakcjami itp. wylosowałem temat tłuszcze. Po omówieniu składu chemicznego, właściwościach itd. pozostało wymienić poszczególne rodzaje tłuszczów. Wszystko poszło gładko poza ostatnim rodzajem, który celowo opuściłem, bo za nic nie mogłem sobie przypomnieć jego prawidłowej polskiej nazwy. Do dziś jednak pamiętam, że chodziło o „Talg”. Kiedy w końcu wydusiłem słowo łój, komisja przyjęła to z ulgą, gdyż widać było, że w świetle wcześniejszych składnych i sensownych odpowiedzi byłoby nauczycielom przykro postawić gorszą ocenę. Ja odetchnąłem z ulgą, trochę może zbyt ostentacyjnie, bo wywołałem uśmiechy na twarzach.

Później już studia, doktorat, profesura. Śmiało jednak mogę powiedzieć, że do trudnej naukowej kariery kozielski „ogólniak”, ten przed- i powojenny, dał mi solidne podstawy. Do dziś myślę z wdzięcznością o tych nauczycielach, którzy w szczególny sposób wnieśli swój wkład w moją karierę naukową.

 

GÜNTER NIEBERT

Uczeń między epokami

1938-1944 Miejskie Gimnazjum w Koźlu (zał. 1877 r.), później General-Litzmann-Schule – Miejska Szkoła Wyższa dla Chłopców. 1945-1946 Liceum Ogólnokształcące w Koźlu.

W sierpniu 2004 r odwiedziłem ponownie miasto, w którym spędziłem dzieciństwo oraz lata szkolne. Znowu stałem przed ładną fasadą mojej byłej szkoły. W czasie wakacji przeprowadzano w niej szeroko zakrojone prace remontowe wewnątrz i na zewnątrz. Mimo to, mogłem swobodnie zwiedzić budynek. Dotarłem również do auli. Oglądałem jej piękny kasetonowy sufit i stary parkiet, a moje myśli wracały do czasów szkolnych.

W tym gimnazjum, aż do końca 1944, mój ojciec jako filolog uczył z wielkim zaangażowaniem łaciny i greki (jego praca doktorska poświęcona była interpretacji tekstów greckich, a napisana była po łacinie, (Universitate Friderica Guilelma Silesiaca anni MCMXIII). Dzięki temu zyskał przydomek Zeus. Przydomek ten został przeniesiony również na mojego brata (matura 1943) i na mnie.

Spotkanie klasowe z moimi współuczniami z tamtych czasów nie jest możliwe, ponieważ większość z nich w 1944 zginęła w wyniku bombardowania. Zostali oni powołani do służby w obronie przeciwlotniczej.

W czasie zwiedzania mojej starej szkoły w sierpniu 2004 znalazłem na klatce schodowej gabloty ze zdjęciami klasowymi uczniów, a także ze zdjęciami grona pedagogicznego. Najstarsze zdjęcia pochodziły z 1945 r. Z radością odnalazłem na zdjęciach moją polską nauczycielkę łaciny, z którą łączyła mnie szczególna nić sympatii, jako że łacina była zawsze moim ulubionym przedmiotem.

Nagle znalazłem się przed zdjęciem, spojrzałem na znajome twarze, które poznałem. Rozpoznałem Wandę, Jerzego, Piotra i innych. Zdjęcie uczniów mojej klasy wykonane zostało z pewnością w 1946 roku.

W czerwcu 1945, po otwarciu już wówczas polskiego gimnazjum, odnaleźliśmy się w tym pięknym, starym budynku, tworząc mieszaną klasę uczniów pochodzących z różnych części kraju. Spośród około 30 uczniów 7 z nas było autochtonami. Byliśmy jednak w pełni zintegrowani z całą klasą. Oczywiście lekcje prowadzone były w języku polskim, co stanowiło dla mnie poważne wyzwanie, ponieważ nie miałem żadnego przygotowania. Jednak z przyjemnością podjąłem to wyzwanie. Niestety moje świadectwo z roku 1946 zaginęło.

Dla mnie jest bardzo cennym doświadczenie, iż młodzi ludzie różnego pochodzenia, z różną przeszłością planami, i zdołali stworzyć zgraną klasę. Często też urządzali wspólne zabawy taneczne.

Z przyjemnością przyjmuję zaproszenie na jubileusz gimnazjum, mimo, że nie należę do absolwentów tej szkoły.

 

Günter Niebert

 

Książka poświęcona jest I Liceum, a nie historyczno-socjologicznej tematyce. Jednak nasza szkoła znajduje się na Opolszczyźnie, zanurzona we wszystkich latach w śląskiej rzeczywistości. Problemy narodowościowe, polskie, śląskie czy kresowe nie występowały jedynie w latach czterdziestych czy pięćdziesiątych. Trwały znacznie dłużej. Dlatego pozwalam sobie na krótki wstęp.

Jestem Górnoślązakiem i nie zaskakuje mnie obecność niemieckich elementów w kulturze i historii mojej ziemi. Wyrosłem w rodzinie z polskimi tradycjami. Jednak aby zrozumieć Śląsk, jego złożoną i trudną historię, której nie imają się uproszczenia i schematy możliwe do stosowania np. na Mazowszu, trzeba pojechać… do Lwowa. Albo do Wilna. Trzeba zobaczyć zaniedbywane i niszczone pamiątki, świadczące o polskości tamtych ziem żeby zrozumieć, że tu na Śląsku jest historyczne miejsce dla śladów trzech kultur. Taką wycieczkę powinien odbyć każdy, kto chce zabierać głos nt. Śląska.

Ostatnio do szkoły napłynął ciekawy e-mail. Autor (Polak) apelował, byśmy przestali zakłamywać historię mówiąc o wyzwoleniu (zamiast zdobyciu) Koźla i innych miast na zachód. Zgadzam się, że Wrocław został zdobyty, jak Drezno czy Berlin. Ale Koźle, Opole, Brzeg? Czy na pewno? To jednak daleko już idący dyskurs historyczny i daję spokój.

 Wracając do listu – nie zgadzam się ze wszystkimi opiniami pana Gintera, choćby jego poglądem, że trzeba dziś odwagi, by pisać o dawnej historii w kontekście niemieckim. Pomijając poglądy i opinie – uważam, że treść jest pouczająca i ciekawa; stanowi przyczynek do naszej najdawniejszej historii szkoły.

 

Nadzwyczajne spotkanie klasowe

W grudniu 2004r. została podana w kozielskiej lokalnej prasie informacja o mającym się odbyć we wrześniu 2005r. V zjeździe absolwentów kozielskiego liceum(dawniej gimnazjum). Jednocześnie miało być obchodzone 60-lecie istnienia szkoły oraz 100-lecie nadania literackiej Nagrody Nobla polskiemu pisarzowi H. Sienkiewiczowi, który jest patronem szkoły od 1959 r.

Rok 2005 ma też inne znaczenie: Nigdy więcej nie skumuluje się już taka ilość jubileuszy, w których uczestniczyć będą świadkowie historii urodzeni przed rokiem 1940, którzy przekażą pokoleniu powojennemu, co się ówcześnie działo.

W ten sposób ogłoszona w prasie i w internecie informacja o jubileuszu szkolnym dotarła do ludzi, którzy czuli się związani z miastem i ze szkołą z tamtych lat. Jeden z nich, urodzony w 1931 roku Górnoślązak, emerytowany chemik z Kędzierzyna, który bardzo interesował się historią, miał odwagę napisać do lokalnej gazety list czytelnika, aby na podstawie swojej wiedzy zwrócić uwagę na historyczną niedokładność, a mianowicie: Nie 60, a 120 lat istnieje kozielskie liceum.

Około 3 tygodni później ukazało się w tej samej „Gazeta Lokalna”: Jednak 60 lat- Polska Szkoła.

W taki to sposób wyjaśniło się, w jak odmiennie postrzegana jest historia i jak różna jest wrażliwość po tej czy tamtej stronie Odry nie tylko w wielkiej polityce. Dlatego też wciąż obciążone są jeszcze stosunki z naszymi wschodnimi sąsiadami.

Francuski Literat Paul Valery pisał w 1928r. o obcowaniu z historią m.in. … pozwala narodom marzyć, przenosi je w stan uzależnienia, pozostawia stare rany otwarte… Historia usprawiedliwia, co tylko się chce.

Nawiasem mówiąc, wstępując dziś do pięknej starej auli, w oczy rzuca się polskie godło oraz znaczący cytat Józefa Piłsudskiego: Kto nie szanuje i nie ceni swojej przeszłości, ten nie jest godzien szacunku, teraźniejszości ani prawa do przyszłości.

Prościej można by powiedzieć, kto się wypiera historii, nie będzie w stanie żyć w przyszłości. Do 1945r. wisiał w holu szkoły cytat Goethego: Dem Wahren, Guten, Schoenen.

Wracając do „kłótni historyków” na początku 2005 r: Dyrektor liceum zaprosił do szkoły dr Rataja, (który wcześniej napisał list czytelnika do Gazety Lokalnej) i zaproponował mu napisanie jednego rozdziału o niemieckiej historii szkoły do 1945, do albumu jubileuszowego – wzorowa próba radzenia sobie z konfliktem.

Archiwum ówczesnego niemieckiego gimnazjum do 1945 jest „puste”, widocznie zostało ofiarą gruntownej polonizacji. Dlatego jest się skazanym na mniej lub bardziej wiarygodne źródła:

1877 utworzenie prywatnej wyższej szkoły męskiej

1883 otwarcie nowego budynku, który stoi do dziś

1887 prywatna instytucja progimnazjalna

1900 królewskie progimnazjum

1915 państwowe gimnazjum

1919 rozszerzenie o 3 klasy

1922 pierwsza matura

W latach trzydziestych przemianowanie na szkołę im. Gen. Litzmanna/ państwowa szkoła wyższa dla mężczyzn,-

1933 nastąpiła rozbudowa o skrzydło boczne, szkoła mogła przyjąć wówczas 600 uczniów (tylko nieliczne dziewczęta). Na początku XX w. istniała w Koźlu też wyższa szkoła dla dziewcząt, w której od 1939 można było zdawać maturę.

W książce zamieszczono stare zdjęcie ukazujące kolegium nauczycielskie w latach trzydziestych, oczywiście sprzed wojny, bo ukazuje wiele młodych osób. Po rozpoczęciu wojny średnia wieku nauczycieli w kolegium wzrosła przez to, że zatrudniono emerytowanych nauczycieli.

Na tym zdjęciu widoczny jest również mój ojciec. Był on entuzjastycznym filologiem, który swoją rozprawę doktorską przygotował w języku łacińskim, interpretacja greckiego tekstu. To spowodowało, że otrzymał przydomek „Zeus”, a że w szkole było dwóch jego synów, to nazywano ich „mali Zeusi”.

Znaczną redukcję w szkole, również w mojej klasie spowodowało zaangażowanie starszych uczniów do służby w siłach powietrznych, jako pomocników obrony przeciwlotniczej. Podczas nalotów przez Amerykanów w sierpniu 1944r. działa przeciwlotnicze zostały zniszczone, przy tym zginęła większość moich kolegów z klasy. Z tego też właśnie powodu nie dojdzie już do spotkania klasowego z mojej byłej szkoły.

To jest jedno z ostatnich świadectw, które zostało napisane w wyższej szkole dla mężczyzn im. Generała Litzmanna w grudniu 1944r. W połowie stycznia Armia Czerwona stała już nad Odrą, a lekcje zostały zawieszone. Historyczny etap kształcenia wyższego został nagle zakończony.

W publikacji jubileuszowej wyróżniane będą niektóre osiągnięcia naukowe byłych abiturientów, dzięki inicjatywie wyżej cytowanego dr Rataja i ówczesnego dyrektora szkoły. W imieniu wielu chciałbym podać tylko jedno nazwisko: prof. Gerhard Lebek, były mikrobiolog Uniwersytetu w Brnie, który jest pionierem zjawiska antybiotykoodporności wielu czynników chorobotwórczych i ich przenoszenia na inne gatunki.

  1. kwietnia 1945r. powołano polskie władze miasta i w taki sposób Cosel zmieniono na Koźle.

Pierwszym dyrektorem już polskiego gimnazjum został dr Wojciech Czerwiński. Stary budynek szkoły był nienaruszony, a wyposażenie dostępne. W czerwcu 1945 r. szkoła została oficjalnie przejęta i przekształcona w Liceum dla chłopców i dziewcząt.

W krótkim czasie powstało polskie kolegium nauczycieli, a ja znalazłem się w czerwcu 1945r., po udanej ucieczce z niewoli, w mieszanej klasie z 30 koleżankami i kolegami. Nasza klasa składała się z 7 autochtonów i 23 repatriantów. Takie też był stosunek dotyczący języka. Ten stosunek (przewaga polskiego) oznaczał dla mnie bezpieczeństwo w powszechnie panującym jeszcze chaosie samowoli i bezprawia. Otrzymałem mianowicie legitymację w polskim i rosyjskim języku. Ten dokument wraz z polskim świadectwem szkolnym świadomie zniszczyłem w 1946 r. przy przejściu przez granicę na Nysie w Goerlitz /Zgorzelcu.

Lekcje w polskim już gimnazjum były dla wszystkich szczególnym wyzwaniem, nie tylko dla nauczycieli, ale i dla uczniów; wszyscy oczekiwaliśmy normalności.

Poziom nauczania był dość zróżnicowany. Wyśmienita była nauczycielka łaciny, do której miałem też dobry stosunek ze względu na moje zamiłowanie do przedmiotu. Nauczyciel historii z kolei nie przepuszczał okazji, aby nas autochtonów upokorzyć. Naszym problemem było to, że nie znaliśmy wcześniej w ogóle języka polskiego, ale za to posiadaliśmy ogromną wiedzę ogólną. Ogólnie stosunek do nauczycieli i polskich uczniów był poprawny. Mój ojciec, nie należąc do żadnej partii znalazł zatrudnienie w szkolnej bibliotece, ale oczywiście bez perspektywy na przyszłość.

Mój nadzwyczajny pobyt w tej klasie skończył się latem 1946. Razem z rodzicami opuściliśmy Koźle i przez Wrocław i Lipsk nielegalnie przez granicę sowiecką przedostaliśmy się do Westfalii.

W ubiegłym roku wiosną dowiedziałem się o planowanym jubileuszu 60-lecia istnienia naszej szkoły. Dla mnie było oczywiste, muszę tam być. I nagle nawiązały się kontakty z ludźmi, o których przez 60 lat nie słyszałem. Poprosiłem mojego byłego szkolnego przyjaciela, obecnie emerytowanego profesora w Poznaniu, aby poprosił obecnego dyrektora szkoły o przesłanie mi zaproszenia. I rzeczywiście dyrektor zadzwonił do mnie z prośbą o napisanie do publikacji jubileuszowej o szkole z tamtych lat. Zrobiłem to z chęcią i zatytułowałem „Uczniowie różnych generacji”.

Tak więc przybyłem 7. października 2005r. do Koźla na zjazd absolwentów w ramach jubileuszu. Spośród 7 byłych autochtonów przybyło 4, 2 niestety już zmarło, 1 zaginął. Z polskich uczniów przybył tylko jeden, z którym niestety nie mieliśmy kontaktu.

Jubileusz szkoły, który dla nas stał się okazją do spotkania klasowego po latach, przyciągnął około 860 absolwentów. Organizacja uroczystości była znakomita, my byliśmy najstarszymi uczestnikami, dla nas najważniejsze były osobiste spotkanie i rozmowy. Uświadomiłem sobie, że przeżyłem tutaj znacznie mniej uciążliwy „polski rok szkolny”. Środki przymusu były od roku 1946 znacznie wzmocnione, połączone z wieloma upokorzeniami, jak np. ranne obowiązkowe ćwiczenia, w holu wejściowym śpiewania patriotycznych hymnów z antyniemieckimi hasłami.

Gerda wyraziła się w ten sposób: „najpóźniej przy 2. zwrotce zaczęły płynąć łzy, a głowa opadała z rozpaczy i ze strachu na piersi, gdy czułeś się obserwowany przez 300-400 par oczu, co po części sobie tylko wmawiałeś.”.

Wymagało to oczywiście mocnego charakteru, w takich warunkach zdać dobrze polską maturę i dostać się na studia.

Gerda została dentystką, Georg profesorem na akademii w Poznaniu (pracował również w Calgary, Canada), Peter profesorem farmacji również w Poznaniu (z wieloma publikacjami i odznaczeniami). Właśnie im dwom wyżej już wymieniony nauczyciel historii mówił, że prędzej mu kaktus na ręce wyrośnie, niż oni zdadzą polską maturę.

Jednogłośnie stwierdziliśmy, że w takiej sytuacji szkolnej jedynie byłemu dyrektorowi Czerwińskiemu i jego małżonce, nauczycielce łaciny można było zawdzięczyć, że integracja w takich warunkach była możliwa.

Europa wprawdzie to ułatwiła, jednak ludzie mojego pokolenia pozostają w cieniu, jak na przykład Peter i jego żona, którzy obawiają się wprowadzenia waluty Euro, gdyż pozostaną im obojgu po ciężko przepracowanym życiu na uniwersytecie 900 Euro miesięcznie.

Przypadkowo przeżyłem w październiku 2005 r. wybory w Polsce. Bracia Kaczyńscy (nie do odróżnienia) walczyli o władzę, przy czym odczułem – byli wrogo nastawieni do Niemców. Dało się to zauważyć podczas ich kampanii wyborczej. Szczególnie wspomagane przez p. Merkel Centrum Pamięci Wypędzonych jest w polskich mediach intensywnie komentowane i dochodzi do licznych polemik. Cała rzecz to historyczny relatywizm. Zamiast „wygnanie” powinno używać się słowa „przymusowe wysiedlenie” (obecnie w Bonn w Domu Historii jest wystawa poświęcona tej tematyce). (…) Niemcy byli dla Polaków obcymi, którzy nie należeli do tego kraju i uciekali przed Czerwoną Armią, więc nie byli wygnani. Byli uciekinierami, a nie wygnańcami.

(…) Myśląc o historii Śląska w minionych wiekach łatwo zauważyć, że miało miejsce wiele zmian. Zmiany zachodziły w przedziałach dwustuletnich. Śląsk jako obiekt kłótni pomiędzy Czechami, a Polską (900-1137), panowanie Śląskich Piastów (1137-1335), Śląsk jako część Czeskiej Korony (1335-1526) Śląsk pod panowaniem Habsburgów (do 1742) i czas pruski (do 1945). Chociaż niemiecka przeszłość mojego miasta w różnych polskich publikacjach jest zacierana, nie zmienia to faktu, że na obszarze Górnego Śląska istnieje życie kulturalne, które można określić słowem „wielokulturowość”. Górnośląskie społeczeństwo było jednym narodem, władającym trzema językami. Dopiero w ostatnim stuleciu nacjonaliści po obu stronach zburzyli tą historyczną ewolucję na rzecz wątpliwych ideologii. (…) Mimo powstałych kontrowersji w polityce jest nadzieja, wynikająca z wyników badań niemieckiego instytutu w Polsce, że szczególnie u młodych Polaków dało się zauważyć gotowość do podjęcia tematyki

Wracając do mojego spotkania klasowego 2005: Opłaca się, zbliżać się do innych, to też było moim zamierzeniem. Jeszcze dziś potrzebne jest wiele odwagi, aby w polskiej książce z okazji jubileuszu opublikować niemiecką historię miasta, czy szkoły. Jednakże taki początek jest bardzo zachęcający.

W październiku 2005 Josef Groeger w auli prezentował swoją trzecią książkę o niemieckiej historii Koźla w niemieckim i polskim języku. W obecności polskich i niemieckich polityków. W najnowszym magazynie Rotary ze stycznia 2005 r. zapowiedziano pierwszą niemiecko-francuską książkę historyczną Czy taki model mógłby być przeniesiony na grunt niemiecko-polski?

Tłumaczyła: Aneta Knura-Zawada

 

 

KAROL JONCA

1.1.1.1.1.1          rocznik matury ’50. Nieznana korespondencja Jana Szewczuka

Wspomnieniami czepiamy się drogi, którą od lat szkolnych pozostawiliśmy za sobą. Mamy przy tym poczucie krótkości i szybkości upływu naszego życia. Chętnie z największą łatwością opisujemy wydarzenia sprzed dziesięcioleci, choć wydarzenia te nie miały jakiejś szczególnej doniosłości „publicznej” – tym nie mniej ważne były dla nas i one wracają i ożywają w naszej pamięci. Sposobem pamiętnikarskim możemy relacjonować spotkania z naszymi pierwszymi profesorami gimnazjalnymi i licealnymi, tym bardziej, że były wśród nich osobowości o szlachetnych usposobieniach, ale przyznajmy tez – wielu profesorów i naszych kolegów z ławy szkolnej przeminęło jak cienie i jak cienie nie zostawili po sobie żadnego śladu[3]. W naszej pamięci zachowali się szczególnie ci, którzy prócz rzetelnej wiedzy obdarzali nas serdeczną troską w trudnych miesiącach powojennych. Któż z pierwszych adeptów Szkoły nie pamięta godnej postawy dra Wojciecha Czerwińskiego, wskrzesiciela Gimnazjum i Liceum, który z niebywałą zapobiegliwością zdołał skupić wokół siebie grono pierwszych ofiarnych pedagogów. Już wiosną i latem l945 r. dzięki Niemu nauczali Tadeusz Slósarz (od 28 maja), ks. Kazimierz Orkusz (od l5 czerwca) i Eleonora Jorkasch (od 26 lipca). Napływ dalszych pedagogów umożliwił zorganizowanie normalnego procesu dydaktycznego z dniem 2. września l945 r. Na przełomie lat l945/l946 kadrę nauczającą stanowiło l4 profesorów licealnych. Prócz wymienionych przybyli jeszcze Józef Tarczyński (Torba, od 1 września), Helena Glińska (1 września), Marian Olejniczak (5 września), Aleksander Kelar (l4 września), Stanisława Aftarczuk (l7 września), Marta Włoskowa- Nawalkowska (25 września), Stanisława Czerwińska (6 listopada), Jan Szewczuk (9 listopada), Józef Balwirczak (3 listopada), Helena Raksimowicz (l grudnia)[4]. W trudnych pracach organizacyjnych dyrektorowi czerwińskiemu spieszyła z pomocą energiczna księgowa i sekretarka Siostra Maria Hlond

Każdy z naszych pedagogów miał swoją indywidualność, własne niedawne, przeżycia i doznania wojenne, swój intymny świat, oczywiście dla nas niedostępny i tajemniczy. Byli autorytetami otwierającymi przed nami na oścież nieznany świat kultury i nauki – wyposażali nas w wiedzę na nasze indywidualne ścieżki życia. Autor przyszłej monografii Szkoły zapewne podejmie się badań nad jej trudnymi początkami w l945 r., jej profesorów i niezmiernie zróżnicowaną postawą i zachowaniami uczniów przybyłych dosłownie „zewsząd”[5]. Niech mi wolno będzie w tym miejscu przywołać postać tylko jednego profesora, który zapewne utkwił w osobistych przeżyciach i pamięci wielu z nas – profesora geografii i historii mgr Jana Szewczuka. To prawda, przyznaję – był osobowością mocno kontrowersyjną. Wyposażony za młodu w rozległy zasób wiedzy przez znakomitych uczonych Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie, bywał jednak krańcowo różnie oceniany w dydaktyce w kozielskiej Szkole. Nieco przesadnie dopowiem, że zachowaniami przypominać mógł Diogenesa z Synopy, filozofa ze szkoły cynickiej, według tradycji mieszkającego w beczce i wyrzekającego się dóbr materialnych. Wiedzę dawkował nam raczej skromnie, może na poziomie seminariów uniwersyteckich? Lekcje „ozdabiał” pikantnymi facecjami i dowcipami, wszak nigdy nie budzącymi skojarzeń niemoralnych („o generale Bum”, „o myszce”). Pobłażliwy w ocenach i jowialny wobec uczniów pozyskiwał nasze sympatie, ale przecież pewna skłonność przysparzała Mu – z pewnymi wyjątkami – zdecydowanych antypatii w gronie pedagogów, ba, nawet wywoływała oburzenie i niepohamowaną wściekłość kolejnego dyrektora Władysława Salamona[6]. Chyba już ostatni dramat na oczach uczniów rozgrywający się na ulicach miasta – z głośną filipiką dyrektora i dość żałosnym plaidoyer Szewczuka mógł nawet wzbudzić uczucia litości, ale przecież końcowym aktem było Jego pożegnanie ze Szkołą i uczniami. Kilka miesięcy po naszej maturze Jan Szewczuk z dniem 31 sierpnia l950r. odszedł z kozielskiego Liceum Ogólnokształcącego na zawsze. Nie mogły chyba przesądzić o odejściu przesłanki natury politycznej. Nie krytykował ówczesnego reżimu politycznego, ani partii politycznych, ani problemów związanych z „repatriacją” własną ze Lwowa i masy polskiej ludności zabużańskiej. Odnosić można było wrażenie, że żyje we własnym izolowanym świecie, z własną filozofią życia, niejako „w próżni politycznej”.

Też prawda, że po naszym rozstaniu się z Liceum z świadectwem maturalnym w rękach Jan Szewczuk nie ustawał w wysiłkach, by nawiązać kontakty z absolwentami. Dowiadywał się o adresy, odwiedzał niektóre rodziny, zapraszał na spotkania i korespondował. Ponad 30 krótkich, ale też niejednokrotnie obszernych listów oraz kart pocztowych i widokówek zachowało się w moim prywatnym dossier. Czytelnik niżej przytoczonych listów, być może sceptycznie, a może nawet z niedowierzaniem przyjmie moje spostrzeżenie, że korespondencja Jana Szewczuka odsłania przed nami nie tylko jego pogmatwane policealne ścieżki życia, jego aktywność „społeczną”, ale retrospektywnym spojrzeniem ogarnia również – nam uczniom licealnym nieznany – przedwojenny świat nauki uniwersyteckiej i udział w nim „naszego profesora”. Korespondencja odzwierciedla jego „filozofię życia”, jego bytowanie jakby na skraju lub zgoła poza realiami życia politycznego. Pierwszy list do mnie nosi datę 22. stycznia l954 r. Dwie kartki pisane podczas wizyty w domu moich rodziców zawierają datę l4 sierpnia l959 r. i wiele mówiącą łacińską adnotację „Navigare necesse est, vivere non est necesse”[7] (nie pamiętam niestety, jak na nią zareagowałem). Żywa korespondencja wywiązała się w latach 60. i 70. XX wieku i trwała do końca Jego życia. Z niej wybrałem kilka listów w przekonaniu, że zainteresują zwłaszcza Tych, którzy zetknęli się z Autorem w latach l945-l950.

 

1

Wielce Szanowny Panie Profesorze.                                                                                            Koźle, 20.09.l963

Z prawdziwa przyjemnością przeczytałem „ Dzieje ziemi kozielskiej” [8] i oblężenie-obronę Wrocławia. Zdaję sobie sprawę jak trudno forsować tematy bez podbudowy, ale tym większa jest waga takich prac. Przerzuciłem więc jeszcze raz „Belagerung..”[9] i parę szczegółów podałem w naszej gazetce. Ponieważ z reguły drobnych rzeczy nie podpisuję, poprosiłem o firmowanie bliskiego współpracownika. Teraz jeszcze dam notatkę o „Friedrich der Grosse und Cosel”[10]. Pewne zdziwienie z mojej strony wywołała praca o Wrocławiu w tym sensie, że nie znalazłem tam roli jednostek rosyjskich, które przeszły na stronę niemiecką (inni autorzy o tym wspominają). Ich determinacja miała zaważyć na przebiegu walk wrocławskich.

Ja obecnie z pracy w prowadzonym przeze mnie: Ośrodku Informacji Naukowej i Technicznej i Ekonomicznej jestem zadowolony, zabiera mi prawie cały czas i to jest dobrze. Resztę uszczelniam sobie pisaniem recenzji i sprawozdań z literatury technicznej do biuletynów fachowych. Łączę wyrazy prawdziwego szacunku i najlepsze pozdrowienia Jan Szewczuk.

  1. Proszę pamiętać ciągle, że tylko raz się żyje i raz w życiu jest się młodym. Vivere memento!

2

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                                Grodków, 31.l0.l969

Po tak długim czasie chcę donieść, że po przejściu na emeryturę i po śmierci Żony jestem w domu Rencistów w Grodkowie. Jednak pomimo starości pamiętam licealne czasy kozielskie. Nawet w Grodkowie nie wyzbyłem się ducha pedagogicznego. Obecnie z p. Grażyną S. pracowniczką tutejszego banku męczymy się nad nauką historii po to, ażeby w m. czerwcu l970 r. ta Pani mogła zdawać egzamin wstępny z historii i in. na Studium Zaoczne w zakresie prawa. (…) Łączę wyrazy prawdziwego poważania zawsze oddany Jan Szewczuk.

3

Motto                                                                                                                                          l6.11.l969

„Zgodziłem się za psa – więc muszę szczekać”

„Kein Lebewesen kann glücklich sein,wenn es einsam ist”

„What has man of all his labour?” (Eccl. 2:22.)

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu

Jeszcze raz dziękuję za obszerny i wszechstronny list. Mam bardzo miłe wspomnienia o nieboszczce Matce. Jej miłą uśmiechniętą twarz widzę do dziś wyraźnie[11] Wyobrażam sobie co przeżywa Ojciec, jestem jednak pewny, że całą nadzieje pokłada w Synu. Siostrę mało pamiętam i nie jestem pewny, ale zdaje mi się, że widzę ją jako małą dziewczynkę. Po odejściu z gimnazjum trochę pętałem się po różnych szkołach m. in. w Technikum sławięcickim, co jednak zadowolenia mi nie dało. Wobec tego przed l5-tu laty poszedłem do „Azotów”. Pracę rozpocząłem jako 3-zmianowy robotnik fizyczny IV -tej grupy. Źle nie było, mistrzami byli uczniowie ze Sławięcic. Powstała kwestia nocnych zmian (byłem na produkcji, konwersja CO do CO2), czasu bardzo dużo. Z nudów i z ciekawości zabrałem się do inżynierii chemicznej, a niezależnie przechodziłem różne kursy. I o dziwo szybko przeskakiwały grupy V- VIII i pewnego dnia zobaczyłem siebie zastępcą mistrza, a później mistrzem, a jeszcze później na inżynierskim stanowisku zast. kierownika oddziału. Na tym skończyła się moja rola na)produkcji. Na podstawie pewnych rozeznań i studiów odpowiedniej literatury zaproponowałem utworzenie w ZAK „Ośrodka Informacji Naukowo-Technicznej i Ekonomicznej”. Propozycję przyjęto, kierownikiem Ośrodka mianowano i w ciągu 5-ciu lat Ośrodek zbudowałem i wycezylowałem. Blisko pierwszy w Polsce. Załoga: z b. moich uczennic + parę praktykantek z naszej zakładowej szkoły. Szło i idzie jak po maśle. Trzeba było przypomnieć sobie j. angielski (poza niemieckim i rosyjskim)-wymagały tego kontakty z odwiedzającymi i praktykującymi u nas zagranicznymi inżynierami i pracownikami naukowymi. Z żalem w sercu przekazałem przepiękne, najrozmaitsze zbiory Ośrodka przechodząc na emeryturę 01.09.l968 r. Wartość około 2 mln. zł. Do dziś czuję się kierownikiem Ośrodka na emeryturze i za takiego jestem w Zakładzie uważany. Utrzymuję stały kontakt i doradzam co mogę.

Żona moja, nauczycielka Szkoły nr 2 w roku l968 zachorowała i nagle zmarła w szpitalu na raka. Zrobiłem wszystko, ażeby ratować – niestety. Wraz z nią zmarł cały mój świat. Uzyskałem miejsce w Państwowym Domu Rencisty w Grodkowie, jestem tu od roku i zaangażowałem się społecznie, ażeby wypełnić pustkę i mieć cel. Pracuję w zarządzie LOK, v-prezesem w Klubie Oficerów rezerwy, jako opiekun nad zabytkami i Przewodnik PTTK. To wypełnia mi czas. Lekcje (wiadome) dają m.in. papierosy i b. dobrą herbatę (skrót nieczytelny). Poza tym- smutno mi. Przypominam z gimnazjum Malika, który w naszym „Światowidzie” [12] figurował jako słynny chiński wirtuoz Ma-Lik, za co zrobił mi potężną awanturę. Spotkałem go później w Azotach jako pracownika Biura Projektów w towarzystwie żony, przepięknej (olim) Brożynównej. Zapytany o sprawy muzyki został w odpowiedzi wyręczony przez żonę, która oświadczyła,” że on nawet nie wie, gdzie są jego skrzypce”.

Gdy zmarła żona a ja przeszedłem na emeryturę, samotne bytowanie w dużym mieszkaniu, pełnym wspomnień stało się niecelowe. Po odpowiednich staraniach wylądowałem w Domu Rencistów w Grodkowie „ nie bardzo podłym mieście”. Mieszka tu i żyje około 60 osób. Jednak różnice i płci, wieku, pochodzenia, wykształcenia, mentalności, poglądów, przekonań, nawyków i innych przyzwyczajeń uniemożliwiają prawie jednolitość zespołu. Stan zdrowia też. Moja emerytura wynosi około 1950 zł z tego na dom odpada 1150 a około 800 zł otrzymuję do kieszeni.

Z racji opieki nad zabytkami i przewodnika PTTK trzeba było zapoznać się z dziejami i teraźniejszością miasta. Mam do dyspozycji monografię miasta wydaną (2 t.) na 800-lecie jego przez Instytut Śląski (Olszewski i in.). Ma ona miejscami kardynalne „lapsusy”, do których trzeba im się było przyznać nawet na łamach fachowych wydawnictw. Mnie osobiście b. dużą satysfakcję i pomoc daje pozyskana „Chronik der Stadt Grottkau” (autor Heide?), Grottkau l867. Bazuje się ona na zaginionej kronice b. proboszcza tutejszej parafii Pecka. Bardzo dużą uwagę przywiązuję do zamieszczonych tu (s. l50-l67) „Statuten der Stadt” z lat l324! i l810. Warte opracowania!. Poza tym korzystam z „Katalogu zabytków sztuki” oraz „Historii Śląska” (red. K. Maleczyński). Mam w ręku z t. I-go cz.1 i 2, a jestem b. ciekawy, czy PAN wydał dalsze tomy i części. Przy sposobności prosiłbym o tą informację. Uważam przy tym, że b. potrzebne byłoby, w ramach badań regionalnych, opracowanie monografii jak największej ilości typowych miast, osiedli z nastawieniem na przeszłość i współczesność (jak to zresztą zawsze było dawniej i jest obecnie). Postulat ten należałoby ciągle, aktualnie lansować.

Będąc jeszcze na „Azotach” czytałem, ale już nie wiem, czy „Upadek….”(chyba),czy „Kronikę…”[13].Nie czytałem „Polityki…” ani (rzecz jasna) „Polityki narodowościowej”[14]. Gdyby można było, sukcesywnie o coś prosić, to prosiłbym bardzo. A może na Wydziale są jakieś luźne wydawnictwa to też prosiłbym. Z Wydziałem Prawa (byłego UJK) czuję się związany sentymentem. Wszak byłem sekretarzem u Sekretarza Polskiego Towarzystwa Naukowego we Lwowie: Prof. dr Przemysława Dąbkowskiego, [15] wykładowcy Historii Prawa Polskiego i b. pracowitego i płodnego pisarza naukowego z tej dziedziny. Kończę. Składam wyrazy prawdziwego szacunku i poważania oraz najlepsze życzenia wszelkiej pomyślności i pełnej realizacji życzeń i zamierzeń- zawsze ten sam i oddany J. Szewczuk (…)

 

4

Grodków,l4.11.l969

List był dla mnie balsamem i eliksirem młodości [16]. Szkoda kolegi Torby vel Tarczyńskiego [17]. Ale dobrze, że naocznie zobaczył Styks i znalazł się wreszcie w znanej tylko mu z opisów krainie cieni. Przypuszczam, że biedak musiał mieć trochę kłopotów z Charonem o tego obola, którego mu zawsze z powodu jego upłynnienia było mu brak. Ale może być, że wystarczyła znajomość łaciny. Tylko b. szkoda, że nie doczekał obecnej reedycji: „Du (słowo nieczytelne) glossarium mediae et infimae latinitatis”. Na odwrocie wiatrak typu holenderskiego, którym opiekuje się jako „Opiekun nad Zabytkami”. Serdeczne pozdrowienia – list piszę. Oddany – J. Szewczuk

  1. d. l5.11.l969

Z Józiem korespondowaliśmy stale. Ostatnio nie odpisywał. Napisałem mu; „ Józek! Jeżeli żyjesz, to odpisz, a jeżeli nie żyjesz nie odpisuj” – nie odpisał i zrozumiałem. Zasyłam wyrazy prawdziwego szacunku i poważania oraz najlepsze życzenia – zawsze oddany J. Szewczuk. Gdyby zostało jeszcze coś z ostatnich wydawnictw to prosiłbym o nie. Języki nie grają roli. J. S.

  1. d.. l6.11.69

Żona moja dawno zmarła i spoczywa. Ale uchwycona na zdjęciu Koźla przez fotografa na widokówce dalej niesie sprawunki i dla mnie „Kuriera”. J. S.[18]

5

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                           Grodków, 07. l0. l970

Ze wstępu gorąco dziękuję za pocztówki z 22. i 27.09. Podtrzymują mnie przy życiu i mojej działalności, pomimo, że zdrowie moje – et szkoda mówić. Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku i poważania oraz najlepsze pozdrowienia dla całej czcigodnej Rodziny – zawsze oddany J. Szewczuk.

PS –Śmiercią prof. Balwirczaka [19] jestem głęboko wzruszony. Trudno na tym świecie, w przyrodzie kto przeszedł musi odejść. Na śmiertelnych szczątkach rośnie nowe życie.(…).

 

6

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                           Grodków,09. 11. l970

Ze wstępu donoszę, że dalej pracuję społecznie pełniąc najrozmaitsze funkcje w różnych funkcjach, chociaż siły moje i zdrowie stale spadają. Jak wiadomo w tym miesiącu obchodzimy doroczne „Uroczystości Elsnerowskie”. Poczyniłem starania w Komitecie Obchodów, ażeby zaproszono również Ciebie miły Karolu z rodzina oraz dra Kegla [20]. Proszę gorąco o przyjazd – nieodwołalny. Tenże w/w Komitet postawił mi zadanie, ażebym w ramach uroczystości zorganizował zwiedzanie przez uczestników m. Grodkowa tak, jak to było w roku ubiegłym. Mowa naturalnie o uczennicach tut. Liceum, które w r. ub. w tej roli (przewodniczek) występowały i….wywiązywały się. Ale postawiono jeden warunek z którym obecnie (poza innymi pracami) walczę, a mianowicie przewodniczki powinny być : najpiękniejsze, najmądrzejsze, najlepiej ubrane i szereg innych naj-. To w tej chwili, a ściśle dobór i szkolenie pochłania gros moich obecnych wysiłków i pracy. Zobaczymy. Kończąc składam wyrazy głębokiego szacunku i poważania. Niezależnie ukłony i ucałowania rączek dla przemiłej Pani Domu oraz uroczej Córeczki. Zawsze szczerze oddany J. Szewczuk. PS. Proszę (ze wstydem) o prolongatę zwrotu zaciągniętej pożyczki, gdyż budżet wskutek nieprzewidzianych komplikacji, nie domknął się. J.S.[21]

7

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                           Grodków, l9. 04. l971.

Za miły list składam serdeczne podziękowania, ale „per aspera ad astra” nie mam na myśli astronautyki. Wzbudził on we mnie, w mojej „ pustelni parmeńskiej” nieoczekiwane refleksje – wspomnienia, które mnie nic nie kosztują, ale też i nic nie dają, a korzyści jak z oglądniętego filmu tylko z tą różnicą, że było się jednym z głównych aktorów. A więc: zaczęło mi zdawać się, ze czas cofnął się o jakieś 45 lat i jestem we Lwowie w przepięknym gmachu posejmowym Uniwersytetu Jana Kazimierza, ul. Marszałkowska 1 (ulica wyłożona kostką drewnianą- i dobrze amortyzuje hałas – poza tym przejazd wzbroniony), w Instytucie Nauk Społecznych i Gospodarczych (wejście od ul. Mickiewicza 5a,II p), jako asystent Prof. Franciszka Bujaka [22] siedzę w pokoju asystentów, przy oknie wychodzącym na park „Ogród Jezuicki”, siedzę na moim ulubionym fotelu obrotowym, z regulacją wysokości (okręcić się siedząc kilka razy i jestem wyżej lub niżej).Przede mną pakowne biurko na nim długi stojący rząd książek związanych z pracą i zleconymi ćwiczeniami „Kartografia gospodarcza”. Przede mną na ścianie „Plan Lwowa”, na lewo prześliczna „Mapa woj. Lwowskiego”. Morduje się nad recenzjami nowych książek i artykułów przeznaczonymi do wydawanych przez nas „Roczników dziejów społecznych i gospodarczych”[23]. Muszę uważać, ażeby nie urazić szacownych autorów (nieraz potentatów nauki), a z drugiej strony podkreślić ++ i – -, „Scylla i Charybda”. Dobrze, że dziś nie przyszedł w odwiedziny p. dr Ingl-t, wobec którego trzeba przenosić się na wielokrotnie niższe poziomy społeczne. Nie mogę pokazać po sobie, że wcale nie żegluję pod banderą: „Chłop potęgą jest i basta”, która mu i memu jowiszowi przewodzi. Teraz przychodzi goniec z drukarni p. Wysłouchowej (nowoczesny amerykański linotyp) z korektą, nieraz robię 3 i więcej Przychodzi p. Legeżyński (zakład introligatorski I-szej klasy) umawiamy się co do oprawy książek, zagraniczne pół płótno, niektóre płótno, często używane kanafas. Przychodzi wdzięczna słuchaczka (format kieszonkowy), p. asyst. Kupowałam sobie aparat fotograficzny i kupiłam panu „Voigtländer”, wyjątkowa soczewka. Proszę! Ile? Ja dla pana. Dobrze (później otrzymała równowartość w naszyjniku, kolor kamieni pasował do koloru oczu). Telefon (prof. dr Przemysław Dąbkowski – historia prawa polskiego, dziekan, sekretarz generalny Polskiego Towarzystwa Naukowego, następca prof. Oswalda Balzera[24]), jestem u niego sekretarzem [25], proszę przyjść omówimy kupno poważniejszej realności celem ulokowania funduszów Towarzystwa – idę, piętro niżej na wydział prawa spotykam doc. Koranyi’ego[26] i t.d., i t.p.- c.d.n. Jeżeli chodzi o sprawy bieżące, to jak mówiłem, byłem ze swoimi 2- ma adjutantkami na kursie dla prelegentów PTTK w Opolu, 7/8

„Zakładowy Ośrodek Informacji Technicznej i Ekonomicznej „,dla którego wystarałem się o obszerne apartamenty, do których jak Mojżesz do ziemi obiecanej nie wszedłem (emerytura),porównanie zaczerpnięte z „opowieści biblijnych”,które skończyłem czytać i polecam. W przyszłym tygodniu muszę w 3-ch szkołach wyświetlić jako prelegent PCK (bo i to) 2 filmy: „TBC” i „Krwiodawstwo”, dokończyć szkolenie na uzyskanie „Młodzieżowej Odznaki Sprawności Obronnej”. Ze Szklarskiej Poręby Średniej napisała p. Teresa M. (nauczycielka w sanatorium dziecięcym?), że się uczy usilnie, ale jest przerażona materiałem i dowiedziała się o dwojakim rodzaju pytań, dla poprzedniego i obecnego programu, przy egzaminach wstępnych. Powinna zgłosić się, stosownie do listu. Tyle na razie. Kończę i zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i życzenia dla Całej Rodziny oddany J. Szewczuk. VERTATUR

Pewnego czasu, dawniej, w Kłodnicy wręczyłem kilkanaście kartek z drukowanego w Gdańsku dziełka (autor poseł do sejmu berlińskiego?) w języku niemieckim. Był to protest przeciwrządowy i jaskrawo przedstawiał niedolę ludu śląskiego, nieurodzaje, niedostatki, głód i choroby l846-48. Gdyby to jeszcze gdzieś w szpargałach istniało, można by obecnie z rewelacją wykorzystać. J. S.

 

8

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                                       Grodków Śl.,l2.04.l973.

Z głębokim uczuciem przeczytałem kartkę z 08.04 b.r. za którą gorąco dziękuję. Różne uczucia i myśli wzbudziła ta lektura, Przede wszystkim trochę ni to z zawiści, ni to zazdrości, uczucie czysto egoistyczne, że to nie ja mam możność znajdować się w tych środowiskach, zajmować się tymi sprawami i przeżywać, rzecz naturalna słodycze osiągnięć i gorycze niepowodzeń. Trzeźwo jednak sobie wytłumaczyłem, że czas mój, teren i kierunek działania bezpowrotnie minęły. Nie będę już nigdy zbierał materiałów do swej (i innych) pracy we Wiedniu w np. „Bibliothek des Bundes-Ministeriums”, „ Kais.Königl. Hof- Bibliothek”, w Gdańsku itd. Ażeby zapełnić pustkę życiową i absolutną samotność duchową, a częściowo fizyczną, ciągnę dalej, mimo jak ciągle podkreślam, słabnących sił fizycznych i duchowych, prace społeczne obronno-sanitarne po szkołach, koloniach letnich, większych zakładach produkcyjnych. Nawet najlepsze osiągnięcia w tych kierunkach (nagrodzone np. medalem za „obronność”, wspaniałym krzyżem PCK) nie dają mi pełnej satysfakcji. Możliwie, że dlatego, że nie mam z kim bliskim podzielić się swymi osiągnięciami. Trudno raz się żyje.

Bardzo dużo czytam (wieczorami- nocą). Ostatnio opracowanie o działalności hitlerowskiej V-tej kolumny. W rozdziale o działalności jej w Polsce natknąłem się na nazwisko jej członka: d-ra Loren (nieczytelne). Pamięć nie bardzo dopisuje już, ale zdaje się, że to on jest autorem tendencyjnie dobranego i skonstruowanego opracowania:” Deutsch- polnische Beziehungen”? Jako asystent UJK zaznajamiałem go ze zbiorami swego Zakładu, Państw. Archiwum we Lwowie, kierowałem do źródeł itd. Nie wiem, czy to na pewno on, ale chyba tak.. (fragment opuszczam). Kończąc zasyłam najlepsze pozdrowienia i piękne ukłony dla Obu Dam – zawsze szczerze oddany J. Szewczuk. PS. Jestem i żyję wśród os i żmij. Uzyskać cokolwiek mogę tylko przez „pecuni-ę”.

9

Wielce Szanowny Panie Profesorze i Kochany Karolu                                                                       Grodków Śl.,20.05.l973

Donoszę, że z prawdziwą przyjemnością otrzymałem od prof. Wyrozumskiego kartkę świąteczną, którą załączam. Coś mi chyba pomyliło się, bo zdaje się mi, że on do tej pory mianował się Leszkiem? Skąd nagle na kartce znalazł się nagle Jerzy W.? Ja dalej brnę swoją pracą społeczną. Ostatnio wyszkoliłem Drużynę Sanitarną ZOS w tut. Zakładach Metalowych. Na 1-go Maja spotkała mnie miła niespodzianka- wręczono mi prześliczny krzyż PCK. Poza tym staram się mieć czas uszczelniony co naprawdę mnie trzyma. Widzę to w porównaniu z innymi, którzy niczym nie zajmują się, a miernikiem ich istnienia są posiłki i sen. Otępieli i nie dużo w nich jest człowieczeństwa. Rozmowy ich mają tak straszną, banalną tematykę, że same przysłuchiwanie się może spowodować psychiczną destrukcję. Proszę przyjąć wyrazy prawdziwego szacunku i poważania oraz najlepsze pozdrowienia. Niezależnie i osobne ukłony i ucałowania rączek dla obu Pań. Zawsze oddany J. Szewczuk.

 

10

Wielce Szanowny Panie Profesorze i kochany Karolu                                                                        Grodków, 08.06.l975

Sprawdziło się przysłowie: „Nosił wilk…” Komplet (zgoła wystarczający) chorób, przygwoździł mnie całkowicie. Diagnozy są bardzo różne i zależne od diagnostyka a więc: ischias, reumatyzm, gościec, rwa kulszowa; gastritis, nieżyt żołądka oraz nieżyt oskrzeli, astma. Itd. zgodnie z alfabetycznym wykazem i opisem chorób w podręcznikach lekarskich, a zwłaszcza w „Podręczniku terapeutycznym na l975 r.” Jednak to wszystko jeszcze nie wystarcza, ażeby moi przyjaciele i znajomi mieli „znajomy pogrzeb” i mogli odpowiednio do okazji wystąpić. Tyle. O Kłodnicy w tej chwili nie mam aktualnych wiadomości. Przesyłam najlepsze pozdrowienia, osobno dla Zacnej Rodziny – oddany J. Szewczuk. PS. Gdyby można było prosić o najskromniejszą kwotę papierosową. Papieros urozmaicił by mnie mój pobyt w „Łożu Prokrusta” [27] za co byłbym niewymownie wdzięczny. J. S.

11

l8.06.l975 46-082 Kup Szpital Specjalistyczny- Sala 127

Jestem zlokalizowany na dłuższy okres czasu z pełnymi szansami. Wyrazy szacunku i poważania oraz najlepsze pozdrowienia dla całej Rodziny – oddany Jan Szewczuk[28].

***

Mgr Jan Szewczuk zmarł w Szpitalu Specjalistycznym w m. Kup 24 lipca l975 r. Miejscem Jego wiecznego spoczynku jest cmentarz parafialny w Grodkowie[29].

 

 

Karol Jonca

We wcześniejszych wydawnictwach związanych ze szkołą publikowane były fragmenty. Tu drukujemy całość, którą przekazał szkole dr Ryszard Pacułt.

DECYZJA

Środa 4 lipca 1945 r. w ówczesnym moim odczuciu była dniem dramatycznym – zgoła fatalnym. Od jutra uczęszczać mam do gimnazjum. Tak postanowił mój Ojciec po powrocie z Koźla. Po zebraniu u starosty Ciupki wstąpił do gmachu gimnazjum, rozmawiał z doktorem Wojciechem Czerwińskim oraz z jakimś księdzem[30] i po prostu z nimi uzgodnił, że jutro rano zgłoszę się u nich na rozmowę. Grom z jasnego nieba, jęknąłem i rozpłakałam się. Spod kuchennego stołu, gdzie histerycznie szlochałem, wyciągnęła mnie Mama i zaaplikowała łyżkę jakiegoś „Amolu”. Decyzje Ojca były nieodwołalne, o tym wiedziałem dobrze. Dyskusji nie było. Na potwierdzenie wagi swych słów Ojciec położył na stole „Stałą przepustkę” z datą 4 lipca 1945, wystawioną przez Urząd Gminy Kłodnica, potwierdzoną przez Alojzego Śpiewaka z posterunku Milicji Obywatelskiej w Kłodnicy – upoważniającą mnie do przechodzenia przez nowy drewniany most na Odrze łączący Koźle-Port z Rogami – Rybarzami. Moje argumenty skruszyć mogły tylko mamę: polubiłem przecież „mój” parowóz i mam lat 14, od 9 kwietnia pracowałem w fabryce papieru, sczepiałem i rozczepiałem wagony, przed pracą naoliwiałem przeróżne trybiki, nabierałem parę do 19 atmosfer w kotle, parowozem i 6 wagonami – lorami jeździłem do przystani na rzece po węgiel. Podczas gdy robotnicy ładowali węgiel z barki do wagonów, mogłem sobie nawet poczytać fragmenty dwutomowej książki o budowie parowozów. To prawda, że nikt z nas robotników nie otrzymywał wynagrodzenia, a jedyną zapłatą były zupa kartoflanka i kawałek chleba codziennie mniej więcej o 1200 czasu moskiewskiego. Też prawda, że na pomocnika maszynisty czyhały przecież niebezpieczeństwa – nierozminowana fabryka, ostrzeliwanie wcale nie dla zabawy jadącego pociągu przez radzieckich wartowników z mostu kolejowego, pod którym prowadził mój tor z fabryki do przystani rzecznej. Ale były również korzyści: „Sprawka wojennego komendanta rejona Kosel” chroniła przed deportacją do Donbasu, a napis na drzwiach domu „roboczy iz elektrostancji” jako tako chronił przed najazdami watah rozpasanych sołdatów. Po wyre­montowaniu mostu kolejowego i zbudowaniu nieco na północ drewnia­nego mostu na Odrze przez saperów i „plennych” naszą spokojną do­tąd ulicą 3 Maja (ul. Szymanowskiego) przewalały się dziennie setki, jeśli nie tysiące: samochodów, konnych powozów, czołgów, dział, kolumn wojsk w kierunku frontu pod Prudnikiem, Nysą, a po 9 maja z frontu szły kolumny jeńców, robotników, wracających uciekinierów, auta z „trofiejnymi” sprzętami, meblami itd.

Zatem koniec definitywny z pracą, bez pożegnania z parowozem, wagonami, „starszyną” kapitanem z Irkucka, który się nad nami nie znęcał. W czwartek 5 lipca zupełnie załamany ruszam w kierunku drewnianego mostu na cyplu przy basenach portowych w Koźlu Porcie. „Umajona” brama wjazdowa, na niej potężny portret dobrotliwie uśmiechniętego Stalina, flagi, transparenty „Sława gierojam”, hasła na cześć wielkiego wodza, trzech radzieckich strażników z pepeszami, dwóch milicjantów z opaskami i ja – jedyny „cywil”. Wiedzieli od wczoraj, że się zgłoszę. Mam przejść szybko i nie oglądać się. Wrażenie wywiera na mnie długość mostu – ma chyba 1,5 km, a może i więcej. Choć z rampy na przystani byłem w kwietniu świadkiem jego budowy przez oddziały saperów, to jednak nie przypuszczałem, że ma aż taką długość. Teraz z łoskotem gąsienic przewalały się tanki, samochody, działa. Ukradkiem spozieram jednak w lewo – trzecie przęsło mostu kolejowego leżało w wodzie, podniesione spoczywa na ogromnym stosie belek. Powoli przetacza się tam pociąg towarowy. Słyszę gwizdek mojego parowozu w oddali na przystani. Trwa tam załadunek węgla. Mnie tu dostrzec nie mogą. Zbyt duża jest odległość, ale czyż „mój” parowóz mnie rozpoznał? Czuję się jak dezerter. Ale czy nim jestem doprawdy? Przecież od kilku tygodni trwa demontaż urządzeń fabrycznych, kotłów papierni, młynów, drzewnych destylatorni. „Starszyna” powiedział mi, że fabrykę rozbiorą i przeniosą na Ukrainę. Przecież to „bajda”, jeden z kotłów spoczywa już na dnie basenu portowego. Niemiłosiernie ciągnie się ten most drewniany, potem skręcam w lewo pod wiadukt kolejowy, obok „umajonych” domów dziesiątki sołdatów, tyluż w młynie, ślady walk z marca i nareszcie – gmach gimnazjum. Przez całą drogę powtarzałem słowa Taty: „żebyś nie stał jak kapusta!”.

Doktor Czerwiński. Spotkałem go na parterze. „Wiem już, wczoraj był twój Ojciec”. Podał mi rękę. „Jesteś pierwszym uczniem z prawobrzeżnej strony Odry”, nie zapomnę brzmienia tych słów które brzmiały obco. Z oczu „Doktora” spoglądała na małe dobroć, zatroskanie, ciepło. Ani cienia oschłości lub surowości, które mnie uderzały do końca 1944r. u niemieckich nauczycieli. „Doktor” zapy­tał, gdzie pracowałem. Dostrzegł bliznę i moje szorstkie dłonie. „Na elektrostancji” odpowiedziałem i wyciągnąłem z kieszeni mo­ją „Sprawkę 31”. „W elektrowni” – poprawił „Doktor”. Zresztą wyglądałem jak przysłowiowy „strach na wróble”: drelichowe spodnie, zbyt obszerna kraciasta koszula, o marynarce i butach wolę nie wspominać. Gdy zapytał, jak przeżyłem wojnę, zwiesiłem głowę i milczałam uparcie. Wydawało mi się jednak, że mnie doskonale rozumiał. Brak mi nie tylko słów, ale… o czym właściwie miałbym mówić? O 17 nalotach bombowych, które przeżyłem, wielotygodniowych walkach od 23 stycznia, o ukrywaniu się w piwnicy przy ul. 3 Maja (dziś ul. Szymanowskiego 33) w przyczółku mostowym, o huku katiusz, 3-krotnych trafieniach naszego domu, o walkach między Żabieńcem a Kłodnicą, o tym jak drżała ziemia od detonacji w czasie walk o Biadaczów-Cisek-Długomiłowice, o wkroczeniu Rosjan w sobotę 17 marca, o doszczętnym obrabowaniu nas, o zastrzeleniu dwóch niewinnych kolejarzy na moich oczach przez rozbestwionego kapitana-politruka, o tym, że o mały włos nie zastrzeliłby Ojca i Matki na oczach moich i dwuletniej siostrzyczki. Czy uratowała ich modlitwa Mamy, czy odśpiewanie „Międzynarodówki” przez tatę z rozkazu tej nieludzkiej bestii, gdy naganem popychał Ojca na egzekucję do piwnicy, czy angielskie i francuskie listy polecające, wystawione Ojcu przez Henry- Jamesa Rutledge’a i innych angielskich jeńców – o tym nie chciałem mówić. Podobnie jak o mieszkających u nas od października „warszawiakach” i Steczkach ze Słonimia, którzy 20 stycznia gorąco namawiali nas do ucieczki do Bawarii i ostrzegali przecież przed „bolszewikami”. Uciekli nie tylko oni, uciekł dr Weber, Kasperidus, Theiss, Brandt, chmary niemieckich urzędników i kolaborantów, ich rodziny. W ukryciu pozostała u nas zaledwie garstka robotników i tylko ich spotkało nieludzkie znęcanie się ze strony armii robotników i chłopów. Pierwszą ofiarą był biedny garbaty Karlik z ulicy Krzywej. Myśli moje były jak rozbiegane owce – gdy stałem przed „Doktorem”, miałam przed oczami rozległe pola minowe i słodki odór rozkładających się ciał poległych na skraju lasu pod Żabieńcem – nad kanałem. Widziałem kapitana z otwartymi ustami, puste wsie, wyludniony Kędzierzyn, ludność uprowadzoną z Miedar, zabitych chłopów ze Starego Ujazdu, dziadka Stanisława ze Sławięcic, który jednak nie doczekał się swej „królewskiej Polski”. Czyż łatwo było opo­wiedzieć, „jak przeżyłeś wojnę?” A co miał powiedzieć nasz nowy sąsiad Czerniak, osiadły u nas od końca maja, wyrzucony ze swej Biłki Szlacheckiej i repatriowany na odludzia pod Kędzierzyn?[31]

Doktor nie miał mi za złe milczenia. Powiedział, żebym poszedł do klasy na I piętrze. Tam zbierają się uczniowie. Zapew­niał, że za kilka chwil do nas przyjdzie. Usiadłem przy środkowym oknie z widokiem na planty. Było nas niewielu – dzieci repatriantów zza Buga, Gizela Kopiec z Koźla[32] i ja – jedyny z prawobrzeżnej strony Odry. Dr Czerwiński lekcję języka polskiego rozpoczął od mod­litwy, potem przedstawił mnie jako syna burmistrza z Kłodnicy (co było oczywistą przesadą). Stanął tuż przy mnie i łagodnym głosem zapytał, skąd znam pacierz. Znałam od dzieciństwa „Ojcze nasz”, choć nie bardzo kojarzyłem słowo pacierz”. Na dowód wyciągnąłem ze swojej przepastnej torby ciemnozielony egzemplarz „Historii biblijnej dla katolickich szkół ludowych” dr. Schustera wydany we Fryburgu. Był pierwszą lekturą mojego dzieciństwa. Tak, mamy jeszcze inne polskie książki, Mickiewicza („Dzieła poetyckie”), obrazki Kościoła rzymsko-katolickiego, rodzice mają polskie modlitewniki oprawione skórą, prezent ślubny mamy. W kilka tygodni później modlitewniki oraz obraz Matki Boskiej Częstochowskiej ukradli nam „interesanci” mojego Ojca. W obawie przed kontrolą na moście poza „Historia biblijną” książek nie zabierałem z sobą. Wspomniałem jeszcze o dziadku Stanisławie, wiernym czytelniku „Głosu” i innych polskich gazet. W oczach Dyrektora widziałem rosnące zainteresowanie, znacznie większe niż u „bradiagów” zza Buga, którzy – pamiętam to żywo- skupiali uwagę na scyzoryku w tylnej kieszeni moich spodni i nie ustawali w wysiłkach, by mi go stamtąd „wyłowić”. „Może opowiesz nam coś o Koźlu, jego historii, o nazwie miasta?” – zachęcał „Doktór”. Mocno nieporadnie zacząłem wątek o rycerzu „Koziole”, zacukałem się, dobierałem słowa, a tu, z tyło, nie ustawało natarcie na mój scyzoryk. „Wiecie, ten rycerz miał wojoków i oni go wciepli do marasu” – tu już klasa nie wytrzymała i wybuchnęła gromkim niepohamowanym śmiechem, ba wprost ryczała. Kolega obok mnie wypadł nawet z ławki na podłogę, tak rozbawiłem ich moim słownictwem. „Doktór” wcale się nie śmiał. Widział moją nieporadność, zakłopotanie, krople potu na czole. Czułem, że jest przecież po mojej stronie. Uspokajał, mówił o wojach Krzywoustego, o tym, że przecież takim językiem pisał Rej. Gorączkowo grzebałem w mej pamięci: pisarzem gminnym był pan Kurpan z Wodzisławia Śląskiego, a nie z Nagłowic; wójtem pan Budny, ale żaden Rej. „Doktór”, pamiętam to dobrze, tłumaczył słowo „woje”. „Maras” to błoto, w tym wypadku chodziło mi zapewne o fosę. Tłumaczył spokojnie, łagodnym głosem. Potem na tej pierwszej mojej lekcji, czytał nam „Janka muzykanta”. Był przy tym wzruszony, zdawało mi się, ba przekonany byłem, że ma łzy w oczach. Spoglądał po nas. Dlaczego wybrał właśnie tę lekturę? Z podobnym wzruszeniem czytał „W piwnicznej izbie”. Lekcje języka polskiego wypełniły całe przedpołudnie. „Doktór” podszedł pod koniec do mnie i zachęcał bym znowu przyszedł jutro i bym przyprowadził kolegów. Wyczuł moje wewnętrzne rozterki. Kogo miałbym przyprowadzić? Kłodnica, Koźle-Port, Żabieniec były niemal wyludnione. Dopiero ludzie wracają. Do rynku nie poszedłem. Z oddali widziałem tylko szczątki zniszczonych mostów drogowych na Odrze. Wlokłem się w kierunku drewnianego mostu w Rogach-Rybarzach. Przystawałem pod młynem, wiaduktem, przed mostem. Byłem wycieńczony głodem. Mam pokonać 5-6 kilometrów zakurzonej drogi. Dwukrotna kontrola na moście. W domu oczekiwała mnie zatroskana Mama. Tak długo mnie nie było. Znowu kartoflanka. Opowiadałem o oczach „Doktora”. W jego spojrzeniu widziałem blask nadziei, która pomoże mi przezwyciężyć ten czas upodlenia i poniżenia. „A jak tam u doktora Czerwińskiego? – zapytał wieczorem Ojciec. O moim dramacie z rycerzem „Koziołem” wolałem Ojcu powiedzieć później, w każdym razie nie dzisiaj.

Moje rozterki i wahania, czy jutro pójść do „Doktora” przecięła Mama. Przykryła części angielskiego umundurowania, które przyniosłem z byłego angielskiego obozu jenieckiego i na starym „Singerze” uszyła mi całkiem zgrabną marynarkę. Cóż miałem robić? Z kilu rozbitych aparatów radiowych walających się po podwórkach „zbastlowałem[33]” radio. Na fali wrocławskiej panowała śmiertelna cisza. Zresztą kulawy Franek, który dopiero co wrócił „z ewakuacji”, zapewniał, że miasto już nie istnieje. Ale rano o 6.00 poprzez szumy, świsty i zgrzyty w moim radio słyszałem sygnał morawskiej Ostrawy i początek audycji „dla naszych horniko” (górników). Czas, by pójść do „Doktora”.

Karol Jonca

 

 

 

REINHOLD LEPIORZ

„Epizod z pobytu w L.O. w Koźlu”.

W roku szkolnym 1950/1951 uczęszczałem do klasy VIIIa ówczesnej Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Podstawowego i Licealnego. Była to klasa złożona z samych chłopców. Wychowawcą był prof. Kazimierz Paszkiewicz (matematyk). Nauczycielem języka polskiego i rysunków był prof. Józef Balwirczak. Wszyscy zachwycaliśmy się jego szeroka wiedzą z wielu dziedzin, jego elokwencją i mistrzowskim opanowaniem pędzla (a malował pięknie).

Na jednej z lekcji rysunków mieliśmy wykonać jakiś szkic przedstawiający martwą naturę. Pan profesor ustawił na katedrze kilka brył, które były tematem pracy. Gdy wszystko było gotowe usłyszeliśmy: – „Rysujcie, a ja w tym czasie coś wam opowiem”. I zaczął gawędę o podróży do Rzymu, o wspaniałych dziełach sztuki oraz o ich twórcach. Przy opisie Bazyliki św. Piotra usłyszeliśmy barwną opowieść o Michale Aniele. Scharakteryzował jego wygląd zewnętrzny, sposób malowania, a następnie opisywał jego monumentalne dzieło, czyli Kaplicę Sykstyńską. Początkowo wszyscy rysowali. Pan profesor chodził miarowym krokiem pomiędzy ławkami, opisywał obrazy z tej kaplicy. Nie zauważyliśmy, kiedy nasze ołówki zastygły w bezruchu, że i wszyscy staliśmy się nieruchomi. W klasie zapadła niemal idealna cisza. Nawet skrzypiące zazwyczaj krzesła zamilkły. A pan prof. Balwirczak chodził dalej tam i z powrotem, czasami na krótką chwilę przymykał swoje lekko wyłupiaste oczy, jakby chciał sobie przypomnieć jakiś detal, który chwilowo uleciał z pamięci, a następnie opowiadał. Nie! On właściwie nie opowiadał, lecz malował przy pomocy swego przebogatego słownika obrazy, które powstawały w naszej wyobraźni. Siedzieliśmy i chłonęliśmy każde słowo, jakby obserwując pędzel w ręce, spod której wychodzą arcydzieła. Każdy szczegół opowiedziany, każdy gest słowem namalowany nie mógł nie być niezauważony naszymi zmysłami. Z tego niezamierzonego transu wyprowadził nas sam profesor, który nagle rzekł: — „Chłopcy! Mieliście rysować, a widzę, że kartki wasze są niemal puste”. Więcej nie zdążył powiedzieć, gdyż dzwonek na przerwę przerwał tę przepiękną lekcję.

Minęło przeszło pół wieku. Przeciskałem się przez wielonarodowy i wielorasowy tłum w Kaplicy Sykstyńskiej. Słychać było wielojęzyczny gwar i wtedy wydawało mi się, że wśród wielu różnych głosów dochodzi do mnie głos prof. Balwirczaka. Spojrzałem na obraz „Stworzenie Adama” i wydawało mi się, że dłoń Stworzyciela dotknęła palec Adama i tchnęła w niego życie. Dziękuję Ci Panie Profesorze!

 

ADAM BIELNICKI

uczeń kozielskiego Gimnazjum w latach 1945-50

Szanowny Panie Dyrektorze!

Uprzejmie dziękując za zaproszenie na wrześniowe spotkanie pozwalam sobie załączyć garść wspomnień z pierwszych, powojennych lat naszej szkoły. Może egzotyka, czy wręcz absurdalność życia sprzed półwiecza (na Boga, to już tyle!!!) kogoś zaciekawi, lub nawet rozbawi, zwłaszcza w czasach, gdy „teczki” i ponadczasowa siła ich rażenia ponownie okazują się być arcyważnym tematem „nocnych rodaków rozmów”.

Pozostając z nieodmienną dla Szkoły sympatią, łączę wyrazy szacunku (podpis).

Dzieje brakującej fotografii.[34] Zapytano mię kiedyś, dlaczego przypisując się do klasy maturalnej naszego Gimnazjum z roku 1950, nie potrafię wskazać swego oblicza na pamiątkowej tablicy abiturientów pośród promieniejących młodością twarzy nadobnych koleżanek i dodających sobie dorosłości kolegów. Aczkolwiek do niedawna trwałem w przekonaniu, że awantur i psikusów wieku młodzieńczego przywoływać nie ma potrzeby, to tyleż życzliwe namowy kolegów, co nadciągająca nad kraj burza teczkowa, skłoniły mię do podzielenia się z potomnymi pewnym, drobnym epizodem z dziejów naszej szkoły na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Z okresu, gdy również na Śląsk nadciągała polit-aberracja zwana pieszczotliwie stalinizmem, okresem błędów i wypaczeń lub kultu jednostki, którymi to eufemizmami zwykło się było określać państwo policyjne w ramach sowieckiego imperium.

Dociskanie śruby docierało na prowincję na tyle wolno, że abiturienci z roku 1950 pobierali naukę jeszcze w systemie przedwojennym, uczyli się z przedwojennych podręczników a co najważniejsze, nad ich nauką i wychowaniem czuwali przedwojenni pedagodzy. Kozielskie gimnazjum w owych latach poszczycić się mogło kadrą pedagogiczną, jakiej nie powstydziłyby się najlepsze szkoły Krakowa czy Warszawy: Nowodworskiego, Batorego, Reytana, Żmichowskiej… Niemniej jednak fala zła i nas ominąć nie mogła. Młodzi ludzie mniej odczuwali ograniczenia ekonomiczne, rugi personalne czy polowania na pozostałości podziemia i legalnej opozycji. Dla nas najbardziej dotkliwe były zmiany i nowe prądy w dziedzinie ideologicznej, nazywanej odtąd nadbudową. Program nauczania ulegał zmianom bardzo powoli, ale był coraz intensywniej uzupełniany tym, co w żargonie nowych władców nazywało się „ofensywą ideologiczną”. Coraz częstsze stawały się obowiązkowe „masówki”, „prasówki”, akademie i poranki oraz wszechobecna, nachalna politgramota… Jesienią roku 1948 w szkole pojawił się Radiowęzeł. Z rozwieszonych po klasach i korytarzach głośników natrętnie płynęła mieszanka infantylnej propagandy urozmaicanej chóralnym wrzaskiem zwanym „pieśniami masowymi”.

Przekonany, że z głupotą, kłamstwem i brzydotą godzić się nie można, postanowiłem stanąć do jednoosobowej walki z propagandowym smokiem. Nie mając możliwości uderzenia w zamknięty w sekretariacie wzmacniacz, zacząłem od zrywania co dostępniejszych głośników. Potrafiłem wprawdzie dobrać się do dwóch pierwszych z brzegu, ale za to nie potrafiłem trzymać języka za zębami, co z naszpikowanej „tajnymi współpracownikami” (TW) klasy, wcale szybko zaprowadziło mię do piwnic Urzędu Bezpieczeństwa przy Piastowskiej 19, z popularnym w owym czasie oskarżeniem o sabotaż, wrogą działalność i cały szereg podobnych niegodziwości. Uratowała mię nadgorliwość kolegi X, bowiem oprócz prawdziwych doniesień o mych wyczynach, zbyt gorliwie zrelacjonował fantazyjne opowiadania o „klasowo wrogich” epizodach z dziejów mojej rodziny. Jakiś bardziej rozgarnięty śledczy-ubek zorientował się, że moje opowiadania o dworze na Litwie, o uczcie w ruinach pobliskiego zamku i wystawnych polowaniach, dziwnie przypominają nieco uwspółcześnioną wersję „Ostatniego Zajazdu na Litwie” i nie bardzo wiedział czy para się z twórczością Adama B. czy Adama M. Żałowałem potem, że nie ubarwiłem mych opowieści epizodem z Telimeną i mrówkami, ale przecież z uwagi na wiek zapewne i tak nikt by mi nie uwierzył. Nieco trudniej przyszło przekonać śledczego, że moje historie o przygodach przemytniczych są dopasowaną do powojennych realiów wersją „Kochanka Wielkiej Niedźwiedzicy” Sergiusza Piaseckiego. Ostatecznie jednak, po dwóch tygodniach śledztw i przesłuchań, zrezygnowany ubowiec machnął ręką, wypracowanie szpicla schował do odpowiedniej „teczki” (w tamtym urzędzie nic nie szło do kosza!), a niefortunnego naśladowcę Wieszcza przekazał zwykłej Milicji z oskarżeniem o dokonanie kradzieży. Sprawa zakończyła się symboliczną karą, jako że apogeum terroru jeszcze do Koźla nie dotarło, ale poradzono mi przyjaźnie, bym się z miasta na jakiś czas usunął. Dziesiątą klasę kończyłem zatem w Drugim Liceum Męskim w Zabrzu, gdzie kozielskie przygotowanie pozwoliło mi błyszczeć przymiotami prymusa, do tego stopnia, że po raz pierwszy nawet ze sprawowania miałem ocenę „dobre”!

Niedogodności codziennych dojazdów (konieczność wstawania o 4. rano!) i przywiązanie do starej „budy” sprawiły, że jesienią roku 1949 powróciłem do Koźla, by tu maturą ukończyć klasę XI. Nie był to, jak się okazało, krok zbyt rozważny, bo aczkolwiek trzymałem się na bezpieczną odległość od bełkoczących głośników, to znacznie trudniej przychodziło mi trzymanie języka za zębami, choć przecież można było postawić przysłowiowe dolary przeciw orzechom, że ani UB ani jego donosiciele na pierwszej, nieudanej próbie dopadnięcia wroga klasowego nie poprzestaną.

Sympatii u rewolucyjnych kolegów nie przysparzały mi na przykład zjadliwe komentarze do propozycji kolegi Y, by naszą szkołę nazwać imieniem Koniewa, drwiny z kolegi Z. domagającego się od prof. Balwirczaka, by pisał przymiotnik „socjalistyczny” z wielkiej litery, lub ośmieszanie kolegi W, który obdarzał koleżanki komplementem: „Jesteś piękna jak…kobieta radziecka..!”. Należy również przypomnieć, że na ostatnie tygodnie roku 1949 przypadł szczyt sowieckiej histerii związanej z 70. urodzinami Stalina. Nie potrafię przytoczyć żadnego z moich ówczesnych przycinków, komentarzy i złośliwostek, a pracowici donosiciele jakoś ich w raportach nie przytoczyli, ale klnę się na wszystkie „teczki” świata, że było ich multum, a zjadliwość wprost proporcjonalna do bezmiaru lizusostwa i serwilizmu jaki zalał nasz „obóz” – od Łaby do Władywostoku. Skoro zatem klasowej czarnej owcy nie dało się zamknąć ust, donosiciele i ich mocodawcy viribus unitis postanowili zamknąć całego wroga ludu, i to zamknąć tym razem na dobre (choć Bogiem, a prawdą, -to wiele dobrego trudno się było w tej imprezie doszukać). I tym to sposobem 15 lutego 1950, tuż przed studniówką przyszło mi przez rok zamieszkać w niezbyt sympatycznym gmachu więzienia przy ulicy Kościuszki, 200 metrów od rodzinnego domu.

By zaś sprawę naszym czytelnikom sine ira et studio najobiektywniej przedstawić oddajmy głos aktowi oskarżenia, który przemówi do nas niepowtarzalnym językiem „ludowego oficera” śledczego. Akt Oskarżenia… Uzasadnienie. (Zachowano oryginalną pisownię, uwaga red.)

Podejrzany Bielnicki Adam jako uczeń XI-tej klasy gimnazjum ogólno kształcącego w Koźlu a zarazem jako syn przedwojennego bogacza wiejskiego jest wrogo ustosunkowany do Polski Ludowej o czym świadczy fakt, że na terenie gimnazjum w Koźlu wśród młodzieży pochwalał publicznie faszyzm niemiecki i rozpowszechniał fałszywe wiadomości oraz poniżające i obelżywie wyrażał się o Marszałku Rokosowskim. Ponadto podejrzany Bielnicki Adam, jak stwierdzają świadkowie słuchał zawsze radia londyńskiego i te wszystkie wrogie wypowiedzi skierowane bezpośrednio p-ko Polsce Ludowej powtarzał w szkole i siał ferment i niezadowolenie oraz do szkoły przynosił z sobą gazety w języku angielskim i wychwalał ustruj państw zachodnich. W jesieni 1948r Bielnicki Adam upojony wiadomościami radia londyńskiego, publicznie wśród uczni w gimnazjum w Koźlu zbudował domek z papieru i kiedy po dmuchnięciu przez niego rozleciał się oświadczył, że Związek Radziecki jest kolosem, ale podobnie jak i to się rozsypało po dmuchnięciu tak samo i Związek Radziecki musi się rozlecieć.

Nawet średnio rozgarnięty ubowiec musiał sobie zdawać sprawę, że przytoczony dotąd rejestr moich reakcyjnych niegodziwości, aczkolwiek mógł do łez doprowadzić prawowiernego postępowca, to nie całkiem nadawał się do prezentacji na przygotowywanym procesie pokazowym. By oskarżonego w oczach normalnych ludzi wystarczająco zohydzić, należało przypisać mu inne niż brak miłości do Sowietów czyny i intencje. Na taką ewentualność istniały centralnie przygotowane instrukcje, -niczym średniowieczny „Młot na czarownice”, przystosowywane do zmieniającej się sytuacji politycznej. U początku lat pięćdziesiątych trwała przymusowa kolektywizacja, zatem nazwanie oskarżonego „synem bogacza wiejskiego” obowiązywało jak Amen w pacierzu. Nie było jeszcze radia Wolna Europa, więc ograniczano się do zarzutu słuchania BBC. Nie wymyślono jeszcze „niemieckich rewizjonistów”, stąd brak również takiego oskarżenia. Pozostawał uniwersalny, wymyślony w samej Moskwie i skuteczny bodaj po dzień dzisiejszy, zarzut antysemityzmu. Wprawdzie później, na czas jakiś zastąpiło go oskarżenie o syjonizm, ale to temat na inne opowiadanie… Oto jak w swej, osobliwej polszczyźnie prawowierny śledczy przedstawił zdemaskowanego wroga ludu:

W tym samym czasie i miejscu publicznie pochwalał faszyzm wyrażając się, do zebranych wokół siebie uczni że niemcy dobrze zrobili iż wymordowali żydów. Świadczy to wybitnie o wrogiej postawie podejrzanego oraz o tym, że niedocenia walki o pokój na całym świecie, lecz przeciwnie jako uczeń przystępujący do egzaminu dojrzałości, świadom swych czynów pochwalał faszyzm.

Wymieniona w tekście „walka o pokój” to jeszcze jeden serwitut ideologiczny obowiązujący każdego propagandystę w latach 50.Odfajkowawszy zatem obowiązkowy punkt programu, nasz autor wrócił do realiów. Oddajmy mu głos ponownie.

W miesiącu styczniu 1950r w dalszym ciągu zdecydowanie na terenie szkolnym rozpowszechniał fałszywe wiadomości, twierdząc z całą stanowczością, że Związek Radziecki nie jest przyjacielem Polski dowodem czego może być to, iż zagarnął nam ziemie wschodnie słusznie należącej się Polsce a Polska musi wykonywać wszystkie polecenia Związku Radzieckiego. W tym samym czasie i miejscu rozpowszechniał nadał fałszywe wiadomości, mówiąc, że w państwach zachodnich jak Ameryka i Anglia jest prawdziwa wolność a nie taka jak w Polsce jest, gdzie za prawdę jest się karany.

W dniu 1-go lutego 1950r podejrzany Bielnicki Adam w czasie lekcji w gimnazjum w Koźlu, wyrażał się poniżająco o Marszałku Rokosowski w ten sposób, że w Warszawie rzekomo na jednej z ulic został zamknięty ruch, gdyż pierwszy robotnik Warszawy uczy się jeździć na rowerze i poznawać na zegarku. Wypowiedź powyższa jaskrawo tyczyła się Marszałka Rokowskiego, gdyż bezpośrednio po tych wypowiedziach wyraził się, że mamy nowego „Gauleitera” i jest nim pierwszy robotnik Warszawy Konstantin porównając ponadto Marszałka Rokowskiego do Konstantyna Wielkiego, w ten sposób, że oświadczył do zebranych, że dawniej Car do Polski wysłał namiestnika swego a obecnie został Rokosowski wysłany do Polski po to ażeby rządził Polską.

Do dziś nie jestem pewien, kto z zarzucających na mnie sieci dał powyższy popis nieuctwa, mieszając rzymskiego cesarza z Konstantym Romanowem, ale raczej było to dzieło ubowca nie potrafiącego poprawnie napisać nazwiska swego nowego wodza, „mianowanego Polakiem”, Konstantina Rokossowskiego. Ostatecznie nawet najsłabszy maturzysta takiego błędu by nie popełnił.

Wydaje się, że powyższy fragment aktu oskarżenia stanowi jego punkt centralny. Był to główny kamień obrazy będący też bezpośrednią przyczyną aresztowania reakcyjnego elementu. Zwróćmy uwagę na daty: Pierwszego lutego „się wyrażał”, a 15. już siedział! Natomiast końcowy akapit to już tylko powtórzenia i rytualne zaklęcia, obowiązkowe w każdym ówczesnym tekście politycznym.

Zachowanie się podejrzanego pod względem politycznym świadczy o wybitnie wrogim nastawieniu do Polski Ludowej a oczywistym jest, że takie rozpowszechnianie fałszywych wiadomości i pochwalanie faszyzmu budziły niepokój wśród ludności oraz przez używanie obelżywych wyrażeń w stosunku do Marszałka Rokowskiego obniżyły Jego naczelną powagę a tym samym przez pochwalanie faszyzmu wyrządził istotną szkodę interesom Państwa Polskiego. Dodać należy, że podejrzany Bielnicki Adam jako uczeń gimnazjum w Koźlu w 1948r skradł z gimnazjum do którego uczęszczał oraz z lokalu przyjaźni Polsko-Radzieckiej głośniki radiowe w celu przywłaszczenia za co został przez Sąd Grodzki w Koźlu skazany za powyższe przestępstwo na 6 mieś. aresztu w zawieszeniu na 3 lata.

Bielnicki Adam przesłuchany w charakterze podejrzanego nie przyznał się do winy i gołosłownie zaprzecza postawionym mu zarzutom.

Oficer Śledczy P.U.B.P Koźle, Kurp Z. St.sierz.

Czytający końcowe zdanie ludzie życzliwi, wyrażają czasami przesadne uznanie dla aresztanta, który się komunistycznemu śledczemu sprzeciwił, do winy nie przyznał i „gołosłownie zaprzeczał”. Nie wymagało to jednak specjalnej dzielności, właśnie za sprawą wytrwałej i systematycznej pracy donosicieli. Wszystko załatwiała robiąca ostatnio polityczno-medialną karierę –„teczka”. Ta, którą pokazano mi na zakończenie półrocznego śledztwa była wcale opasłym tomem i umożliwiała zadowolonemu z siebie śledczemu zasypywać oskarżonego gradem pytań odnoszących się do najmniejszych szczegółów, miejsc, dat, a czasem nawet godzin. Co kto powiedział na dużej przerwie 28. listopada 1946, co po lekcjach 7. maja 1948 a co na lekcji łaciny 10. stycznia 1950? Słowa, osoby, miejsca, terminy… Mógłby ktoś zapytać, czy nie należałoby iść za dzisiejszą modą i do owej teczki się dobrać. Ale po co? Jestem głęboko przekonany, że wiedza zawarta w tych pożółkłych szpargałach ani na jotę nie poprawiłaby mego samopoczucia. Wystarczy, że znamy tych, którzy ujawnienia tożsamości w owej farsie zataić nie mogli. Śledczego, owego konesera języka polskiego i historii, czy kolegi T., który przejęty niczym Pawka Korczagin, zapewniał Sąd Apelacyjny o moim braku miłości do ludowej Ojczyzny. Ważne jest natomiast, byśmy nie zapomnieli imion przyjaciół, których, -jak wiadomo, poznaje się w biedzie. Karola, który prosto z przesłuchania popędził do gadatliwego Adama, by go o nadciągającej burzy ostrzec czy Józka, który na zapełnionej sali sądowej wypalił sędziemu, że jak się zostaje wezwany na Bezpiekę, to się podpisuje, co każą…

A pozostała, mniej chwalebna reszta, osławieni Tajni Współpracownicy? Co wypisywał -x., -y., -z, nasi domorośli naśladowcy Maty Hari, czy Agenta-007? Czy rozszyfrowanie ich tożsamości zdałoby się jakiemukolwiek psu na budę? Zgódźmy się, że po roku 1989, wzorem Dzielnego Wojaka Szwejka, lepiej spojrzeć na idiotyzmy Peerelu z wyrozumiałością należną wariatom, którzy przejęli kierownictwo zakładu. A we wspomnieniach niech pozostanie nie donosicielstwo, rok więzienia, dwa lata przymusowej pracy w kopalni oraz czasy nonsensów, propagandowego bełkotu i cywilizacyjnej zapaści. Z lat szkolnych pamiętajmy koleżeńską solidarność, wyrozumiałych wychowawców i dobrą szkołę, która w trudnych czasach zapewniła wykształcenie, jakiego w szerokim świecie nie trzeba się wstydzić.

Kopenhaga, luty 2005.

 

 

 

Okruchy wspomnień

Wspominając na benefis „późnych wnuków”, wydarzenia sprzed ponad półwiecza, należy być zawsze przygotowanym na niedowierzanie i zdroworozsądkowy sceptycyzm czytelnika, któremu los zaoszczędził bliższej znajomości z absurdami życia w tzw. Polsce Ludowej i realiów pierwszych miesięcy i lat, pokoju. Wasz gawędziarz stara się zawsze, przypominać sobie jak egzotycznie brzmiały w jego czasach szkolnych opowiadania o końcu wieku XIX -również odległych o lat 60…

  1. osobowa klasa. Bo czy można dziś bezkrytycznie uwierzyć, że w rozpoczynającej rok szkolny w październiku 1945 klasie drugiej -siedziało nas pięćdziesiąt dwie osoby? Owa ostatnia dwójka musiała być w dzienniku klasowym dopisana na dolnym marginesie, jako że takiego urodzaju głów żądnych wiedzy w odnośnym kuratorium czy ministerstwie nie przewidziano.

Jeden podręcznik. W czasach powszechnej obfitości dóbr wszelakich warto może wspomnieć o sposobie prowadzenia lekcji przy totalnym braku podręczników. Najczęściej jedynym egzemplarzem (oczywiście przedwojennym, a zatem doskonałym, jak cały system szkolny powstały po tzw. Reformie Jędrzejewicza) dysponował tylko nauczyciel. Znaczną część lekcji wypełniało zatem swego rodzaju dyktando, przypominające pracę średniowiecznych kopistów klasztornych. Zapewne, była to nieco mozolna praktyka pedagogiczna, ale choć nie pozostał ślad po zużytym wówczas atramencie, o długopisach nikt jeszcze nad Odrą nie słyszał, to niejeden z nas do dziś zadziwia wygimnastykowaną owymi dyktandami pamięcią.

Sala gimnastyczna. Odtrutką na monotonię lekcji w solidnie wypełnionych klasach były lekcje gimnastyki. Zwłaszcza, że wiązały się ze spacerem przez nasze, atrakcyjne o każdej porze roku, kozielskie Planty. Sala gimnastyczna, wraz z boiskiem – nie potrafię powiedzieć do kogo należąca, znajdowała się bowiem nieopodal wieży ciśnień przy ulicy Filtrowej. Zaś w miejscu obecnej sali u boku północnego skrzydła szkoły stały zadaszone statywy na rowery (choć rowery policzyć było można na palcach jednej ręki), piętrzyły się czasem sterty koksu lub cieszyły oko warzywa podręcznego ogródka pana Hajduna, woźnego o niekwestionowanym autorytecie i posturze przywodzącej na myśl Protazego z Soplicowa.

Powiew wielkiej sztuki. Postać pana Hajduna przywodzi na myśl nie tylko niezłomnego stróża szkolnego ładu i porządku, ale także zwiastuna niezwykłych atrakcji. Nasz sympatyczny Cerber zjawiał się w klasie podczas lekcji z wielką księgą zwaną currenda, z której prowadzący lekcję odczytywał pilne informacje i zarządzenia dyrekcji. Najprzyjemniejszymi bywały zezwolenia na przebywanie uczniów na mieście po godzinie 20, zwykle z okazji jakichś wydarzeń kulturalnych wyższego lotu. W takich właśnie okolicznościach zawarliśmy pierwszą znajomość z Szekspirem, Hamletem i niewesołym stanem spraw w państwie duńskim… Dwuczęściowy film z Lawrence Olivierem w roli Hamleta trwał niemal do północy, więc nagromadzenie atrakcji tamtego wieczora na długo pozostało w pamięci. Film trwał długo bo pozwolono go wyświetlić w całości, w przeciwieństwie do występów kabaretu Zielona Gęś, który zawitał do kina Hel jesienią roku 1947. Świetne występy Ireny Kwiatkowskiej, Tadeusza Olszy, czy Stefana Witasa zrobiły takie wrażenie na „smutnych panach” z Bezpieki, czy może kacyków z komitetu PZPR, że po pierwszej pauzie występy zostały przerwane. Najwyraźniej zezwolenie warszawskiego urzędu Cenzury nie obchodziło powiatowych Hunwejbinów, którzy wiedzieli, że nadgorliwość w walce klas i nadmiar rewolucyjnej czujności nikomu w karierze nie zaszkodziły.

Mundury z demobilu. W dobry humor wprawia mię odżywająca od czasu do czasu debata na temat wprowadzenia szkolnych mundurków. Może dlatego, że w czasach powszechnego niedostatku pierwszych lat powojennych mogliśmy powtarzać za Chochołem z Wesela: „Ubrałem się w com ta miał!” Oczywiście rodzice stawali na głowach, by ucząca się progenitura nie musiała się stroju wstydzić, a nawet była w stanie otoczeniu zaimponować, ale cóż by to była za społeczność, w której zabrakłoby bodaj kilku oryginałów gwiżdżących na konwenanse już to z konieczności, już dla fantazji. Mogę zatem ucieszyć zwolenników licealnych mundurków, że część klasy maturalnej z roku 1950 uprzedziła ich życzenia o ponad pół wieku. I to jakże bogatym asortymentem! Józek Musiał, który pod koniec wojny zmuszony został do służby w Volkssturmie, donaszał przez wiele miesięcy, nieco poprzerabiane części munduru niemieckiej piechoty. Mirek Zawadzki, w którego rodzinie bynajmniej się nie przelewało, długo paradował w ozdobionej szeregiem błyszczących guzików kurtce oficera l. Armii. Najwięcej zamieszania wprowadzał jednak Wasz gawędziarz, który demonstracyjnie paradował w otrzymanym od wracającego z Anglii wuja kompletnym Battledress’ie, z białym pasem, beretem i kompletem oznak dywizji pancernej generała Maczka. Na wołowej skórze nie spisać upomnień, pouczeń i ostrzeżeń, jakie się na głowę niesfornego Bielnickiego sypały zwłaszcza, że od roku 1948 system policyjny zaczynał naprawdę pokazywać zęby i wszystko, co miało najmniejszy związek z Zachodem było bezwzględnie tępione, więc też demonstracyjne granie partyjnym nadzorcom na nosie nikomu na zdrowie wyjść nie mogło. I oczywiście nie wyszło, ale to już całkiem inna historia tylko pośrednio związana z naszą dostojną Jubilatką.

Kopenhaga, w maju MMV

 

 

Adam Bielnicki

 

Wspomnienia bez mundurka

Mając za sobą pewien bagaż życiowych doświadczeń, nie sposób uchylać się od ich uwiecznienia, zwłaszcza, gdy ma się za sobą również studia historyczne. A warto wszystko to, co się zapamiętało, utrwalić, już choćby w obliczu postępującej ignorancji na temat dziejów najnowszych.

Wydaje się to tym ważniejsze, że żyjemy w czasach wszechwładzy mediów, gdy rozmiary naginania dziejów do narodowych legend, sympatii, i co najważniejsze do zysków wydają się nie mieć granic. Włos się jeży, gdy słuchamy, na przykład, rewelacji historycznych produkowanych masowo przez filmowych geniuszy z Ameryki. Dotyczy to zwłaszcza drugiej wojny światowej i lat następnych, a więc czasów, o których nasze pokolenie pamięta.

Wiktor Gomulicki w swych „Wspomnieniach niebieskiego mundurka” opisywał lata szkolne w niełatwych czasach po katastrofie powstania styczniowego. Opowiedzmy zatem, jego wzorem, o losach gimnazjalistów po zakończeniu II wojny światowej, z tym jednak zastrzeżeniem, że o żadnym szkolnym mundurku mowy nie będzie. No, może o resztkach mundurowych z demobilu najrozmaitszych armii europejskich. A wspominać chcemy czasy jakich świat naszych rodziców przed rokiem 1939 nie potrafiłby sobie nawet wyobrazić, a w które świat naszych następców nie bardzo chce wierzyć.

Pierwsze lata powojenne, mimo iż przestały rozlegać się strzały i spadać bomby, naznaczone były w najwyższym stopniu skutkami zakończonej w maju 1945 sześcioletniej zawieruchy. Wojny, której bezpośrednim skutkiem była m.in. gigantyczna „wędrówka ludów”. Dodajmy, że ludów winnych i niewinnych owego kataklizmu. W wyniku arbitralnych postanowień przywódców zwycięskich mocarstw także napadnięci przez sąsiadów Polacy musieli opuścić swoje „zawsze wierne” Kresy. I tym to sposobem decyzje Wielkiej Trójki, lub raczej, trójki wielkich szubrawców, legły u początków kozielskiej społeczności połowy lat 40. tamtego, koszmarnego wieku, a stosunkowo mało zniszczone miasto stało się tyglem etnicznym i laboratorium tworzenia całkiem nowej społeczności.

Spisując realia tamtych czasów, wydaje się rzeczą konieczną uświadomienie sobie podziału na bardzo różne etapy powojennych dziejów. I wzorem archeologa opisującego kolejne warstwy badanego miejsca, nie tracić z pola widzenia faktu nieprzystawalności pojęć i trudności ze zrozumieniem rzeczy oraz zjawisk oczywistych w jednej epoce a wręcz niewiarygodnych w etapach następnych.

Okres pierwszy, najkrótszy, trwający nieco ponad rok, to czas przemieszczeń, wędrówek, transportów w atmosferze zamieszania, chaosu, tymczasowości i niepewności. Czasu pewnej dwuwładzy, bowiem kształtująca się polska administracja musiała dopasowywać się do wymagań, zgoła kaprysów władającej na ziemiach „odzyskanych” armii sowieckiej. Druga, najznośniejsza i najmilej wspominana faza tamtych lat, to czas względnej stabilizacji, zapuszczania korzeni i mozolnego budowania lokalnej społeczności i, co warte podkreślenia, budowania kraju na wzór Polski przedwojennej. Końca owej polskiej wersji NEP-u można się dopatrywać w połowie roku 1948. Przy zastrzeżeniu, że rozpoczynający się wtedy okres obłędu określanego mianem „stalinizmu” nie miał oczywiście sprecyzowanej daty początkowej, podobnie zresztą jak nie miał i końca, bo przełom październikowy roku 1956 jest raczej cezurą symboliczną. Warto też podkreślić, że niemądre i często zbrodnicze przejawy coraz głębszego sowietyzowania Polski docierały na prowincję ze znacznym opóźnieniem.

Gdy opisuje się tamte czasy i wydarzenia utrwalone w pamięci 14-letniego gimnazjalisty i pisze je dla ludzi żyjących pół stulecia później, dla pokolenia posiadaczy najnowszej wersji i-padów czy telefonów o nieograniczonych wręcz możliwościach, należy pamiętać, że przypomina się jednocześnie „techniczną prehistorię” – wtedy odbiornik radiowy był rzadkością, atrakcją bywał głośnik tak zwanego radiowęzła, który za odpowiednią opłatą umożliwiał słuchanie programu Polskiego Radia.

Abonentów telefonu było może kilkudziesięciu. W całym Koźlu był jeden prywatny samochód doktora Tadeusza Zabiegi. Ba, w naszej klasie był tylko jeden szczęśliwy posiadacz zegarka – kolega Pitner, którego nazwisko zyskało niezwykłą popularność, a to za sprawą dźwiękowego sygnału – pytania, o koniec lekcji. Wystarczyło syknąć: „pit – pit”, by z wystawionych palców Pitnerowej prawicy dowiedzieć się, ile minut pozostało do upragnionego dzwonka.

Wracając do radia, to tak czy owak, nie miało ono dla młodych ludzi większego znaczenia, jako że program był tylko jeden, był śmiertelnie poważny, a muzyka taneczna czy „rozrywkowa” ograniczona bywała do kilku kwadransów na dobę.

Ale jeśli tak młodym, jak dorosłym coś w roku 1945 i nieco później doskwierało, to nie był to brak dźwięków czy rytmów. Zwłaszcza w owym, pierwszym okresie dość chaotycznych miesięcy, bezpośrednio po zakończeniu wojny, której skutki były wciąż odczuwane na co dzień. Żyło się w poczuciu jakiejś tymczasowości i powszechnego przekonania, panującego mniej więcej do połowy roku 1947, że świat wróci wreszcie do normy i że znowu będzie „jak przed wojną”!

Powolne i cząstkowe wracanie do owej normalności miało rzeczywiście miejsce, często wbrew oficjalnej propagandzie, głoszącej tyleż nieudolnie co nachalnie, że z łaski moskiewskiego protektora i na mocy „nieubłaganych praw historii” wchodzimy w epokę jakiejś bliżej nieokreślonej demokracji ludowej. Władza mogła być obca, ale „swoi” byli przedwojenni nauczyciele i wychowawcy, uczyliśmy się z przedwojennych podręczników, odradzało się niezależne od władz (a więc źle przez nie widziane) narodowo-katolickie harcerstwo, organizował się energicznie Kościół, dostępne były (choć z trudem) zachodnie czasopisma, organizowano pełne przedwojennych książek biblioteki.

Można pokusić się o twierdzenie, że pewności, co do tego, jaka czeka nas przyszłość, nie miała ani panująca władza, ani jej zdezorientowani poddani. Snuto najdziwniejsze przypuszczenia i tworzono najfantastyczniejsze scenariusze. Ślązacy i mieszkający tu nadal nieliczni Niemcy długo jeszcze liczyli się z ewentualnością zachodniej pomocy i jakiejś rekonstrukcji wcale dobrze wspominanej Rzeszy. Wspomnijmy w tym miejscu, że w rozmowach ze Ślązakami, którzy wojnę przeżyli w Rzeszy, ale przecież nie pod okupacją, dowiadywaliśmy się, że znacznej części nieszczęść z wojną związanych, jak wywózki, gwałty czy rabunki doznali oni ze strony najeźdźców ze Wschodu. Ot, mały, ale jakże symptomatyczny przykład. Konfiskata radioodbiorników, zarządzona w okupowanej Polsce jesienią roku 1939, dotknęła Ślązaków dopiero po wejściu Sowietów, po zakończeniu wojny!

Nasza czteroosobowa rodzina przybyła do Koźla z Kielc, gdzie, w gimnazjum im. Żeromskiego, zdążyłem ukończyć klasę pierwszą. W owym czasie, a był to październik 1945, przybysze z Polski centralnej należeli na Śląsku do zdecydowanej mniejszości. Nie potrafię przytoczyć liczb ani procentów, ale w pamięci czternastolatka miasto było zamieszkane przede wszystkim przez dwie, chyba równie liczne, społeczności: Kresowiaków i Ślązaków, określane nieco złośliwie, ale bez specjalnej agresji, jako hadziaje i hanysy.

Miasto było stosunkowo mało zniszczone, głównie wschodnia pierzeja rynku, wypalony kwartał ograniczony ulicami św. Anny i Piramowicza, no i zamieniony w sięgającą pierwszego piętra piramidę gruzów, ratusz. Dominująca nad miastem na starych obrazach wieża ratuszowa, została dosłownie unicestwiona z wyjątkiem hełmu, który długo jeszcze leżał na bruku i do którego zaglądaliśmy w poszukiwaniu jakichś bliżej nieokreślonych skarbów. Nie podobna nie wspomnieć o wysadzonych w powietrze przez cofających się Niemców obydwu mostach. Aż do roku 1950 połączenie między Koźlem a Kędzierzynem, a co za tym idzie między Górnym Śląskiem a Nysą, zapewniał drewniany most zbudowany przez sowieckich saperów w Porcie, kilkaset metrów na północ od mostu kolejowego. Tego ostatniego nie udało się Niemcom zniszczyć, z wyjątkiem mniej groźnych uszkodzeń ostatniego przęsła na lewym brzegu. Także połączenie z Wyspą stanowił drewniany most saperski położony w połowie drogi między Starą Śluzą i zwaliskami mostu. Należy dodać, że dla pieszych bliższą miastu przeprawę, do Portu, Kłodnicy czy Kędzierzyna zapewniał przemyślnie wykonany ze starej barki towarowej prom wahadłowy. Miejsce na ową przeprawę wybrano w górnym biegu rzeki, kilkaset metrów od południowego cypla Wyspy, u stóp wcale szykownych, przedwojennych Łazienek – kąpieliska, rozległego pawilonu z kabinami, tarasami i kilkudziesięciometrową plażą. Wspomniany, jakże pożyteczny, prom przymocowany był solidnie do kotwicy umieszczonej pośrodku koryta rzeki i wykorzystując jedynie manewrowanie sterem, przemierzał Odrę w 10 minut, bez specjalnego wysiłku ze strony sternika. Prom służył do roku 1950, zaś wspomniane kąpielisko popadało w ruinę w niemałym stopniu za sprawą coraz bardziej zanieczyszczonej rzeki. Dodajmy, że kąpiel w Odrze była możliwa jeszcze pod koniec lat czterdziestych a w zakolach starorzecza nawet dłużej.

Znaczniejsze zniszczenia wojenne dominowały w okolicy placu K. Miarki. Całkowitą ruiną był kościół protestancki stojący w miejscu dzisiejszego dworca autobusowego. Ocalała natomiast jego nowoczesna i wcale wysoka wieża, na którą, po pokonaniu zwalisk parteru, można było się łatwo wdrapać. Nagrodą dla śmiałka był doskonały widok na dolinę Odry i dalsze okolice miasta, po Kędzierzyn i Blachownię.

Zaś gdy mowa o karkołomnych wspinaczkach nie sposób nie wspomnieć o innej wyprawie. Otóż w kilkanaście lat później miałem okazję towarzyszyć strażakowi we wspinaczce na naprawdę wysoki, bo mierzący 108 metrów komin, zdewastowanej przez Sowietów, papierni w Koźlu Porcie. Z tej wysokości, przy pięknej pogodzie, nie tylko Góra św. Anny, ale nawet Biskupia Kopa wydawały się leżeć o rzut kamieniem.

Abstrahując od zniszczeń, nasze miasto jesienią 1945 sprawiało nadzwyczaj dobre wrażenie. Oceniając obiektywnie, w oczach większości przybyszów to niewielkie, garnizonowe miasto przewyższało o klasę nawet większe miejscowości we wschodniej czy centralnej Polsce. Rzucały się w oczy pozostałości niemieckiej zasobności, solidności i porządku. Imponowały dobrze utrzymane Planty, nie wiedzieć czemu nazywane dziś banalnym określeniem „Park”. Park, mniejszy lub większy, czasem nawet niebrzydki, znaleźć można w każdym mieście, mieścinie i miasteczku, ale Planty… Planty znajdziesz tylko w Koźlu i Krakowie! Zdobiło je kilka całkiem interesujących pomników. Na przecięciu Plant i Piastowskiej w miejscu dzisiejszego banku (poprzednio siedziby wszechwładnej partii) stał całkiem ładny, klasycystyczny pomniczek poświęcony poległym w wojnie prusko – francuskiej. W innym miejscu Plant, w pobliżu zniszczonego mostu, stała, może nie tyle piękna co interesująca, kilkumetrowa kompozycja ku czci obrońców kozielskiej twierdzy przed wojskami Napoleona. Był to kilkumetrowy, żeliwny obelisk na kamiennym cokole otoczony pryzmami wielkich kul armatnich i granitowymi słupami połączonymi ozdobnymi, żelaznymi łańcuchami. W odległej części Plant, w pobliżu ulicy Raciborskiej, stał jeszcze przez wiele lat kilkumetrowy, masywny, granitowy obelisk – komu poświęcony, nie wiedzieliśmy, jako że po tablicy z napisem pozostały tylko dziury po mocujących śrubach. Obecnie nie ma po nim nawet śladu, ale zachowała się fotografia przedstawiająca piszącego te słowa pozującego na szczycie w towarzystwie kolegów: Jakubczaka i wiernego współpracownika kozielskiej bezpieki Tadzia Przepiórki. Nie lepszy los spotkał grobowiec czy raczej mauzoleum obrońcy twierdzy Koźle w roku 1808 – generała Neumanna. Zamieniono go po prostu na jakiś magazyn opału czy skład ziemniaków.

Czy zacieranie śladów kilkusetletniej przynależności Śląska do państwowości niemieckiej, czy to w habsburskiej czy pruskiej postaci, było świadomą polityką, czy przejawem powojennego bałaganu i bezmyślności – trudno powiedzieć. Pewno jedno i drugie. Pamiętać należy, że pierwsze miesiące pokoju przeżywane w odmiennym miejscu, pod rządami obcych, pośród obcych ludzi i to ludzi niepewnych jutra, z natury rzeczy zdominowane były polityką i to polityką o wyraźnie ideologicznym zabarwieniu. I nigdy nie dość podkreślania, że była to polityka wagi naprawdę ciężkiej, jakże różna od dzisiejszych zmagań polityków i celebrytów o większą fotografię w tabloidzie.

Stosunki międzynarodowe obserwowali bacznie dotychczasowi mieszkańcy tej ziemi – Ślązacy, zarówno ci o przyjaznym nastawieniu do polskojęzycznej władzy i napływających ze wschodu Polaków, jak i ci, którzy mieli nadzieję na powrót „Miemców”, choć z pewnością nie w dotychczasowej, hitlerowskiej postaci. Dotyczyło to także, najbardziej dotkniętych klęską wojenną, wysiedleńców z Kresów, zwanych jakby na szyderstwo „repatriantami”. Wszyscy żyliśmy bowiem w głębokim przekonaniu o tymczasowości systemu i wierzyli, że sytuacja musi się zmienić, że Kraj nie zasłużył na los, jaki nam wrogowie i „sojusznicy” zgotowali.

Za tymczasową uważaliśmy wszyscy przede wszystkim „władzę”. I nawet nie dla tego, że tak się oficjalnie określała: Rząd Tymczasowy. Poczucie tymczasowości i wyczekiwanie na zmiany, było podstawową linią podziału między większością społeczeństwa a coraz twardszym i nieprzyjaznym aparatem władzy, władzy umacniającego się państwa policyjnego. Nie od rzeczy będzie jednak zastrzeżenie, że początkowo zainstalowane przez Sowietów rządy wcale zręcznie i skuteczne wpajały w poddanych przekonanie, że nowa Polska jest państwem „demokratycznym” początkowo nawet bez nadużywania przymiotnika „ludowa”, co w latach późniejszych stało się nieznośną manierą. Niemniej nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że na dłuższą metę zło może zatriumfować i że sprawiedliwości dziejowej nie stanie się zadość. Trudno dziś w to uwierzyć, ale jeśli jedyną drogą do tego celu miało być pokonanie „zła” za pomocą kolejnej wojny, to nawet przed taką ewentualnością specjalnie się nie wzdragano.

Naiwne przekonanie o gotowości Anglii i Ameryki do rzucenia się na pogardzanych „Ruskich” w obronie Polski żyło jeszcze długo, ale szczyt owych złudzeń przypadł na pierwsze miesiące pokoju. I chyba nie sposób dziwić się złudzeniom ludzi na głębokiej prowincji, gdy nawet nasi emigracyjni politycy i wojskowi szykowali się do powtórki wydarzeń z roku 1918. Ślepi na realia geopolityczne, niepomni zdrady aliantów z roku 1939, tuszowania sprawy Katynia, opuszczenia sojusznika w Teheranie i Jałcie czy przykładu bezsiły w stosunku do powstania warszawskiego oraz, jakże aktualnego, terroru wobec ujawniającego się podziemia. Nasze zacietrzewienie wobec narzuconej władzy, wobec statusu państwa zależnego i natrętnej, prymitywnej propagandy sprawiały, że chcieliśmy widzieć same dobre strony odległych, życzliwych ponoć Polsce zachodnich sojuszników. I jakby to nie brzmiało gorzko, w drodze jakiegoś automatyzmu i bezkompromisowego dzielenia świata na białe i czarne, odczuwało się sympatię np. dla wybryków angielskich kolonizatorów w Birmie lub holenderskich w Indonezji tylko dlatego, że owych pacyfikowanych „tubylców” wynosiła pod niebiosa prostacka, moskiewska propaganda.

Bardzo późno dotarło do ludzi w kraju, że jakaś powtórka napoleońskiej „wojny o Polskę”, jeśli by była w ogóle możliwa, musiałaby się skończyć kolejną klęską, także i tym razem kosztem Polski. A poza tym, jak można było w ogóle wyobrażać sobie, że Zachód, wyczerpany sześcioletnią rzezią, ruszy przeciw podziwianej i respektowanej armii sowieckiej…? Dziś wiemy, że do walki z gigantyczną machiną armii Stalina nie nadawali się Amerykanie, nadal „żółtodzioby” na polu walki, zwyciężający tylko w wypadku, gdy mieli przygniatającą przewagę, czy goniący resztkami sił Anglicy – gotowi sprzedać nie jedną Polskę, byle im nie przeszkadzano w kolonialnych biznesach. Że żadna siła nie pchnęłaby przeciw uwielbianej Rosji skomunizowanych Francuzów, Włochów czy Skandynawów. Równie nierealne były marzenia o ponownym rzuceniu na wschód pokonanego właśnie Wehrmachtu. Że, jednym słowem, przeciw setkom sowieckich dywizji, owym żądnym łupu milionom pędzonych przez NKWD bojców, stanęłyby resztki AK i ewentualnie skromne niedobitki partyzantów u naszych sąsiadów. Jakieś przebłyski realizmu odnośnie siły Zachodu sprawiały zatem, że marzenia nasze koncentrowały się wokół amerykańskiego monopolu atomowego, co również o zdrowym rozsądku najlepiej nie świadczyło. By przytoczyć słynne zawołanie: „Starczy jedna atomowa i wrócimy znów do Lwowa”. Boć nikt przecież nikomu nie gwarantował, że stratedzy zza oceanu pierwszej bomby nie zrzuciliby na przykład na sowiecką koncentrację nad Wisłą. Nie mówiąc o tym, że w wypadku frontowych niepowodzeń, bez większych zahamowań nie przehandlowaliby wszystkich mniejszych sojuszników za jakieś sowieckie obietnice. Nie zapominajmy także, że chociaż pogląd, iż „Polska od 500 lat była dla świata źródłem kłopotów…”, był autorstwa samego Roosevelta, to z pewnością wraz z owym „przyjacielem wujaszka Stalina” do grobu nie zeszedł.

Przyznajemy po latach, że byliśmy bezgranicznie naiwni. Czy zatem w tym kontekście na taryfę ulgową nie zasługują poglądy, nadzieje i postępowanie czternastolatka i czy nie należałoby z wyrozumiałością oceniać poglądy jego i jemu podobnych, co bardziej zainteresowanych wielką polityką kolegów? Choć dodajmy, że pośród nastolatków podobnych mu nie było zbyt wielu a piszący te słowa pod wieloma względami cieszył się opinią dziwaka i marzyciela.

Próbując nieco przybliżyć dzisiejszym czytelnikom codzienność tamtych czasów, nie możemy nie podkreślić, że ówcześni nastolatkowie, i nie tylko oni, byli bardzo skutecznie od świata odizolowani. W ściśle kontrolowanej prasie i radiu coraz trudniej było się spodziewać bodaj zbliżonych do obiektywizmu informacji. Nieudolne kłamstwa propagandy na temat tego, co widzieliśmy na własne oczy, prowadziły do wniosku, że także wiadomości z dalekiego, niedostępnego świata mijają się z prawdą i to w stopniu jeszcze większym. Kontakt z „wolnym światem” zapewniały zagraniczne audycje w języku polskim. Jednak odbiorniki będące dziś atrybutem powszechnym jak kuchenka gazowa lub para butów, posiadali nieliczni szczęśliwcy, a nieletni amatorzy „kręcenia gałką” niezbyt często miewali okazję do słuchania czegoś, co mogło nie być po myśli „starszych”. Wspominam o tym z głębokim sentymentem, bowiem nie mając jeszcze przez klika lat odbiornika w domu, korzystałem z gościnności kolegów, by pod nieobecność rodziców wysłuchiwać polskich audycji Londynu, Głosu Ameryki czy Madrytu. Z najlepszym przyjacielem Włodkiem Buglą zorganizowaliśmy nawet sposób słuchania wieczornej audycji BBC poza kontrolą starszych, pod oknem, w ogrodzie, za pomocą słuchawek i przeciągniętego przewodu. Niestety, takie figle nie mogły trwać długo, bo przerażeni rodzice, podejrzewając co najmniej jakąś działalność partyzancką (nakryli mnie na wymykaniu się ze zwojem przewodów i słuchawkami o 10-tej wieczorem!), zabronili kategorycznie kontynuowania podobnych eskapad i mój kontakt z „Wolnym Światem”, przynajmniej na jakiś czas, ograniczyli.

Mówiąc o radiu z tamtych czasów nie od rzeczy będzie przypomnieć, że radio, a także w mniejszym stopniu kino, były jedynymi „mediami” zapewniającymi kontakt z muzyką. I jeśli ktoś radia nie słuchał, a dotyczyło to większości nastolatków, wzrastał w gruntownej izolacji od świata muzyki, tej jakże istotnej części dziedzictwa kulturowego. Warto dodać, że także odtwarzanie muzyki na własną rękę nie było zbyt powszechne. Tylko nieliczni mieli jakiś gramofon, zwany czasem patefonem lub adapterem, gdy bywał połączony z radioodbiornikiem, a i kolekcje płyt bywały rzadkością. Na pojawienie się pierwszych (szpulowych) magnetofonów przyszło jeszcze czekać 10 lat a dopiero połowa lat 60. przyniosła dostępne dla naprawdę nielicznych pierwsze telewizory.

Także tylko nieliczni byli posiadaczami instrumentów muzycznych. Prym wiedli tu bracia Derejowie: Wiesław ze wspaniałym akordeonem, którym władał z dużą biegłością i jego młodszy brat Waldek – ze swymi skrzypcami. Na wiolinistę zapowiadał się też Zbyszek Malik, który, o ile wiem, brał regularne lekcje „prawdziwej” muzyki. Do owego grona obdarzonych słuchem i instrumentem dodać trzeba kolegę Paribka i jego gitarę. W ilu domach znajdowały się pianina czy fortepiany, trudno powiedzieć, ale sądząc po braku przejawu zainteresowania takim instrumentem na lekcjach śpiewu u pani profesor Jorkaszowej, nasz kontakt ze światem dźwięków harmonicznych był wręcz znikomy. Oczywiście, śpiewało się na wspomnianych lekcjach, w kościele i zwłaszcza na zbiórkach harcerskich, ale jestem gotów założyć się o każde pieniądze, że dzisiejszy nastolatek „konsumuje” w ciągu jednego popołudnia więcej muzyki i „muzyki”, niż my dokonywaliśmy tego w ciągu roku…! Przypomnijmy, że lata dzieliły nas od wynalazku „mocnego uderzenia” a rock-and-roll dopiero miał się w Ameryce narodzić.

Nieznane było jeszcze pojęcie „prywatki” czy dyskoteki a organizowane przez szkołę zabawy trafiały się nie częściej, niż raz czy dwa w roku, zaś wstęp do, nielicznych zresztą, restauracji z muzyką był zarezerwowany dla dysponujących gotówką „dorosłych”. Natomiast dość popularne po wsiach sobotnie zabawy w remizie czy innym „zaalu” może i były dostępne dla miejscowych, ale przecież nie dla mieszkających w Koźlu, już choćby z uwagi na zakaz przebywania poza domem po godzinie 20. Wiele na tym nie straciliśmy, ale nie od rzeczy będzie uwaga, że niestety także nasz kontakt z wyższymi formami sztuki i kultury pozostawał nadzwyczaj ograniczony. Nieliczne filmy z „najwyższej półki” np. dwuczęściowy angielski Hamlet z Laurencem Olivierem w roli głównej, kilka wybitnych obrazów z włoskiego neorealizmu lub francuskiej nowej fali, były jedynym kontaktem z zachodnią kulturą lat powojennych. Oczywiście w latach następnych, po zapadnięciu nad Polską szczelnej Żelaznej Kurtyny lepiej nie było.

Położone na uboczu Koźle rzadko bywało odwiedzanie przez zespoły teatralne z prawdziwego zdarzenia. W pamięci pozostały mi jedynie przedstawienia moniuszkowskiej Halki, Don Pasquale Donizettiego i jakaś wielce nabożna sztuka o św. Genowefie, wystawiane na niewielkiej scenie kina Hel.

Może warto wspomnieć, z zachowaniem odpowiednich proporcji, o naszych występach amatorskich organizowanych przez jakże energiczną nauczycielkę śpiewu panią Eleonorę Jorkaszową. Czy były to coroczne jasełka, w których z Józkiem Kudelą (dziś katolickim księdzem) grywaliśmy nieodmiennie role diabłów czy urządzane z rozmachem akademie na zakończenie roku szkolnego bogate w występy chórów, baletu i recytatorów, czy wreszcie jakiś, całkiem zamaszyście wystawiony, dramat o świętym Stanisławie Kostce. Tytułu owego pobożnego dzieła nie pamiętam, ale o atrakcyjności przedstawienia niech świadczy fakt gościnnych występów w Kędzierzynie. Z samego przedstawienia w wypełnionej sali pamiętam niewiele, ale niezapomniany był pieszy powrót do domu, kilkukilometrowy spacer licznej gromady aktorów, grona nauczycielskiego i pomniejszych pomocników w ciemny, listopadowy wieczór. Gromada musiała być całkiem spora, gdyż pamiętam, że były problemy ze zmieszczeniem się na omawianym wyżej odrzańskim promie.

Naszym światem pozostawała oczywiście szkoła, a ze wspomnianych wyżej wyroków Stalina dane nam było korzystać z placówki na bardzo przyzwoitym poziomie. Imponujący i dobrze wyposażony przez poprzednich panów tej ziemi budynek, mógł być przedmiotem zazdrości nauczycieli i uczniów niejednej szkoły w zaniedbanej Kongresówce, Galicji czy na Kresach. Przede wszystkim jednak mogliśmy się pochwalić wyjątkowo szczęśliwym doborem grona nauczycielskiego. Naturalnie, skład jego zawdzięczaliśmy również koncepcjom geopolitycznym, no ale takie to były powojenne czasy paradoksów.

Nie od rzeczy będzie wspomnieć na wstępie, że „sprawdzenie się” w roli pedagoga z tamtych dni wymagało więcej niż normalnego, przedwojennego przygotowania do nauczania, przekazywania wiedzy. Nigdy dość przypominania stanu umysłów ówczesnych nastolatków. Nasz normalny świat zawalił się przed sześciu laty, zawieszeniu uległy normy moralne, ograniczone zostało poczucie bezpieczeństwa, podważone autorytety. Dzieci czasu wojny, a trwała przecież sześć lat, stały się nastolatkami i odwieczne problemy „trudnego wieku” dorastania nakładały się na wojenne doświadczenia: niedostatku, niebezpieczeństwa, bezprawia a przede wszystkim upadku wszelkich autorytetów. Pamiętajmy, że nawet pośród uczniów naszej, drugiej klasy byli autentyczni „kombatanci” z szeregów regularnej armii, by wspomnieć choćby Józka Musioła zmobilizowanego bodajże do Volkssturmu.

Znikomym szacunkiem cieszyło się np. prawo własności. Ale jak oceniać przywłaszczanie sobie przez przybyszów dobytku pozostawionego przez wysiedlonych Niemców, o których było wiadomo, że nigdy tu nie wrócą…? Jak kwalifikować przywłaszczanie przedmiotów niszczejących pod gruzami zbombardowanych domów? Sam brałem w takim „szabrowaniu” udział i do dziś wspominam piękną, wykonaną z wielkim realizmem, szopkę betlejemską, pruską szablę oficerską, kordzik oficera Kriegsmarine i kilka pięknie wydanych książek o sztuce włoskiego renesansu. Wszystko znalezione w na wpół zrujnowanej kamienicy przy Placu K. Miarki. Czy byłem „szabrownikiem”? Czy pogwałciłem VII przykazanie? Przyznaję, że wyrzutów sumienia nie mam, a zapewne i wówczas nie miałem, zwłaszcza, że tak jak wtedy, tak jeszcze przez wiele lat następnych, w uformowanym przed wojną pruderyjnym i komunizowanym na siłę społeczeństwie, jeśli wbijano mam w głowę respekt dla Dekalogu, to głównie w dziedzinie respektowania przykazania szóstego! Warto w tym miejscu wspomnieć, że jeszcze w latach 50. odwiedziny koleżanek w męskim akademiku uważane były przez administrację za wielce niestosowne, były ledwo tolerowane i musiały kończyć się o godzinie 20. „Moralności” młodego pokolenia strzegły wyjątkowo w tym wypadku zgodne: administracja, spowiednicy oraz purytański aparat rządzącej partii i jej zbrojnego ramienia – milicji.

W latach gimnazjalnych niedopuszczalne było przebywanie poza domem po godzinie 20. a palenie papierosów „przed maturą” wymagało nie lada zdolności konspiracyjnych. Wiele mogę na ten temat opowiadać, bowiem jako niepalący często stawiany byłem na czatach, by przed zbliżaniem się pedagogicznego „oka opatrzności” ostrzegać. Choć, Bogiem a prawdą, to patrząc z dzisiejszej perspektywy zdrowotno-ekologicznej, trzeba przyznać, że zniechęcanie młodych do kopcenia ówczesnych, tytoniowych „gwoździ” było jak najbardziej słuszne. Szkoda tylko, że sami wychowawcy przykładem w tej dziedzinie nie świecili. No, ale oni też mieli za sobą owych sześć niewesołych lat, podczas których nie takich nałogów można się było nabawić.

Szkoła i zmaganie z co trudniejszymi przedmiotami były dla nas oczywiście w centrum zainteresowań. Choć może należałoby na wstępie stanowczo zastrzec, że wszystko, co napisaliśmy i co napiszemy, mimo konsekwentnie używanej liczby mnogiej, dotyczy punktu widzenia, doświadczeń i postrzegania świata, wyłącznie autora tych słów. A dodajmy, że od kołyski należał on do nieznośnych bachorów, wiercipiętów, krnąbrnych uczniów, indywidualistów i kiplingowskich kotów chodzących własnymi drogami. Z jednym wszakże zastrzeżeniem, że wszystkie te, niezbyt chwalebne cechy charakteru, skonfrontowane ze stanowczością autorytetu i logicznymi argumentami „starszych”, potrafiły się autorytetowi podporządkować, co „trudnego młodzieńca” od niejednej przygody uchroniło. Np. rozsądna tolerancja ojca, nałogowego palacza, sprawiła, że nigdy nie nauczyłem się palić. Być może ujmowało to nieco „dorosłości”, ale na pewno dawało jakiś stopień niezależności i, co w moim przypadku bardzo się liczyło, gwarantowało poczucie bycia innym. Które to nastawienie towarzyszyło mi nieodmiennie w całym, burzliwym żywocie.

Przytoczmy choć jeden przykład. Z mądrej stanowczości ojca i macochy zrodził się mój pęd do książek. Młodym i nieco lepiej ułożonym wieczorne życie kilkutysięcznego miasteczka nie potrafiło dostarczyć jakiejkolwiek atrakcji. Oczywiście poza ciekawszymi seansami kinie Hel ofiarującym w każdy poniedziałek nowy film, do roku 1948 często przedwojenny lub produkcji zachodniej. Z całą pewnością zabrzmi to zupełnie niewiarygodnie w uszach dzisiejszych młodzianków, ale pozaszkolne życie w późnych latach 40. ograniczało się, z grubsza, do odrabiania lekcji, pomagania w domu i ewentualnie jakiegoś spotkania z kumplami w parku, nad Odrą czy penetrowania zburzonych domów, które długo jeszcze straszyły w okolicach rynku. Stąd nie dziwota, że miejsce specjalne w moim przypadku, zajmowały lektury. Biblioteka miejska była nieźle zaopatrzona, kolejek wypożyczających raczej się nie spotykało, więc dość rygorystyczne zalecenia ojca, by siedzieć w domu zamiast „łobuzować się” z kolegami sprawiły, że jeszcze przed ukończeniem czwartej klasy, który to koniec zwał się był szumnie „małą maturą” (czerwiec 1948) miałem za sobą całą twórczość Sienkiewicza, Kossak-Szczuckiej, Żeromskiego, kilkanaście powieści historycznych Kraszewskiego, większość przekładów Boya z literatury francuskiej oraz wcale pokaźny zestaw powojennej prozy współczesnej wydawanej masowo i do czasu wolnej od prymitywnej propagandy, dominującej po roku 1948.

Jednym słowem czytało się dużo i nie zawsze tylko lektury obowiązkowe a często nawet pozycje, które z pewnością nie były zalecane przez nauczycieli, księdza prefekta i partyjnych purytanów. I nie chodzi tu o jakieś przedwojenne, „groszowe” powieścidła zawierające treści zakazane i „niemoralne” ale np. Zmory Zegadłowicza, Mroki średniowiecza Putka czy Nasi Okupanci lub Dziewice konsystorskie Boya.

Zachłanność z jaką połykałem słowo drukowane nie zjednywała mi jednak sympatii u kolejnych polonistów. Powodem była niemal demonstracyjnie okazywana niechęć do poezji romantycznej czy młodopolskiego manieryzmu. Wszystkie owe dewocyjne ekstazy, zmagania z Bogiem, męki duszne i łzy gorzkie nic a nic mi nie mówiły a groźne wywołanie do tablicy przez profesora Balwirczaka: „Bielnicki powie wiersz…” zapowiadało kolejną dwóję, jeśli miał to być jakiś „Deszcz jesienny”, czy … „na Anioł Pański biją dzwony”. A biegłe deklamacje mickiewiczowskiej Alpuhary, Pani Twardowskiej lub tekstów Fredry doceniała wcześniej tylko pani Raksimowicz, jednak tylko nieznacznie łagodziły one surowość pana Balwirczaka, czy później pani Cichy.

I tu może miejsce na ocenę pedagogicznych talentów naszych nauczycieli i wychowawców. A pamiętajmy, że dokonuje jej uczeń, który bodaj ani razu nie miał na świadectwie oceny ze sprawowania „bardzo dobre”. A jeśli ośmielam się oceniać mych wychowawców, to czynię to z należnym respektem i pamiętając, ile im zawdzięczam. Ostatecznie fakt, że wychowanek jest od większości z nich „starszy”, nie zwalnia ani z poczucia wdzięczności ani form grzecznościowych.

Wyjątkową postacią w pierwszym gronie nauczycielskim był dyrektor Czerwiński. Jego przyjazne i wyrozumiałe nastawienie nawet do najniesforniejszych wychowanków, nie umniejszało ani trochę ogromnego autorytetu jakim się cieszył, a z perspektywy lat przychodzi mi na myśl, że uosabiał popularne ostatnio pojęcie „siły spokoju”. Autorytetem cieszyła się również jego małżonka, de domo Mudrykówna, wymagająca i nadzwyczaj kompetentna w swym przedmiocie, – a była nim łacina, istny „bicz boży” na kolejne pokolenia Lechitów. Przy okazji nie sposób nie zauważyć, że byliśmy chyba ostatnim pokoleniem zmagającym się z owym kluczem do zachodniej cywilizacji nauczanym w naszym kraju jako przedmiot obowiązkowy, przez równe dziesięć wieków: od przyjęcia chrześcijaństwa do połowy wieku XX. Od Dąbrówki – do Gomułki! Groźna łacinniczka zdobyła moje zaufanie i sympatię w związku z wydarzeniem od mowy Cycerona jak najbardziej odległym. Zdarzyło się mianowicie, że weszła niespodziewanie do klasy w momencie gdy, stojąc na stole dorysowywałem koronę zdeformowanemu, „peerelowskiemu” orłu zawieszonemu nad tablicą. Wybryk ów nie był ani pierwszy ani zbyt oryginalny, ale w związku z zaostrzającą się sytuacją polityczną mógł pociągnąć za sobą całkiem poważne konsekwencje. Pani Czerwińska rzuciła mi znaczące spojrzenie i ostrym głosem zbeształa za… skakanie po stole, a wychodząc z klasy po zakończonej lekcji zapytała półgłosem, czy znam rzymską maksymę: prudentia ars vitae! (roztropność sztuką życia). Nie muszę chyba zapewniać, że od tej chwili groźna „łacinnica” stała się dla mnie niekwestionowanym autorytetem – nie tylko w zakresie koniunktywów czy wyjątków trzeciej deklinacji… Bardzo podobna przygoda przytrafiła mi się w klasie 10., jesienią 1948, w czasie gdy polityczna indoktrynacja rozkręcała się na dobre, pośród kolegów pojawili się pierwsi współpracownicy wszechwładnej „bezpieki”, a trzymanie języka za zębami stawało się jedną z cnót kardynalnych. Na lekcji angielskiego u pani Glińskiej, gdy klasa zmagała się z czytanką o wojnie, niepytany wtrąciłem, rzecz jasna po angielsku, że również Sowiety napadły na Polskę i wzięły udział w jej rozbiorze. Obecni w klasie „tajni współpracownicy” widocznie nie dosłyszeli, lub nie zrozumieli, bo tylko pani Glińska zareagowała kapitalnym pytaniem: Would you tell it to the Principal too? Tu wyjaśnijmy, że owym principal-em był już wtedy pan Salamon, który z demonstracyjną gorliwością przemodelowywał szkołę na modłę „socjalistyczną”. Oczywiście, wobec takiego dyrektora wspomniana wyżej prudentia była jak najbardziej wskazana i uznanie dla pani Glińskiej pozostaje w mej pamięci nawet po 60 latach.

Jak najmilej wspominam naszą panią od chemii i fizyki Stanisławę Aftarczuk, w swym ciemnym, satynowym fartuchu z wyłożonym białym kołnierzykiem, osobę jakby żywcem przeniesioną z czasów Pensji panny Latter. Zawsze spokojna, życzliwa nawet dla niespokojnych duchów, ale stanowcza i wzbudzająca respekt. W wielu życiowych tarapatach takich jak wojsko, więzienie czy obóz pracy, pomogło mi, i to całkiem skutecznie, podawanie się za elektryka. A cała moja wiedza i zapał w tej dziedzinie pochodziły właśnie z atrakcyjnych lekcji naszej fizyczki.

Całkiem dobrą opinię miałem u naszego prefekta, księdza Orkusza. I to chyba nie dlatego, że przykładałem się pilnie do elementów „wiary ojców”, ale może raczej dlatego, że bez najmniejszych zahamowań stawiałem na lekcjach religii najbardziej obrazoburcze pytania. Wyróżniał mnie również na lekcjach geografii, której dość długo uczył, w braku właściwego specjalisty. Odpytywanie Bielnickiego przybierało czasem dość urozmaicone formy, np. wyliczanie „świętych” gór, miast, rzek czy sanktuariów…

Kolejne, na pozór błahe, epizody z owych lat „buntu i sprzeciwu” pozwalały odkrywać, że pozornie groźni i czatujący na nasze potknięcia wychowawcy, są wychowankom bliżsi i przyjaźniejsi, niżby to sugerowała lekcyjna dyscyplina. Przykładem niech będzie postać surowego i wymagającego historyka, profesora Aleksandra Kelara. Dodajmy też, że odważnego, skoro jeszcze pod koniec lat 40. śmiało opowiadał np. o wojnie polsko-bolszewickiej i Polsce niepodległej. Pedagoga surowego i nieprzystępnego tylko do pewnego mroźnego, styczniowego dnia roku 1947. Historyk odpytywał „na wyrywki” przechadzając się, swoim zwyczajem, między ławkami, który to sposób był dla mniej przygotowanych szczególnie dokuczliwy. Nie dziwota też, że w klasie panowała wyjątkowo głęboka cisza. W sukurs aktualnie odpytywanemu przyszło nagłe kichnięcie zakatarzonego, widać, profesora. Aliści traf chciał, że kichnięciu odpowiedziała potężna detonacja ładunku wybuchowego, jakim saperzy rozbijali właśnie zator lodowy na Odrze. Trudno było ocenić, co bardziej wprawiło w drżenie szyby w oknach naszej klasy: grzmot saperskiej miny, czy wybuch relaksującego śmiechu wszystkich obecnych. Wszystkich, bo śmiał się serdecznie również zakatarzony historyk. Nie muszę chyba dodawać, że grzmoty owe stanowiły przełom w naszym stosunku do surowego Kelara. „Lody zostały przełamane” i o powrocie do dotychczasowego dystansu na styku mistrz-uczniowie mowy oczywiście nie było.

Inne pozytywne zaskoczenie, tym razem wyłącznie moje, wiązało się z wielce sympatyczną postacią szkolnego woźnego, pana Hajduna. Postacią tyleż sympatyczną, co pełną powagi do tego stopnia, że do dziś tak sobie wyobrażam woźnego Protazego z „Pana Tadeusza” i nawet rysunki Andriollego zmienić tego obrazu nie zdołały. Pan Hajdun już samą swą masywną i pełną godności postawą wzbudzał respekt i przekonanie, że z jego poleceniami dyskusji nie ma. I właśnie on, nieprzebłagany Cerber zauważył, jak przez okno wysokiego parteru, od strony Plant, usiłowałem uciec z kolejnej przymusowej „masówki”, akademii czy innego politycznego zgromadzenia. Było to jesienią 1948, w czasie wzbierającej indoktrynacji, bełkotliwej propagandy i zaostrzania represji za wszelkie przejawy oporu, więc spodziewałem się najgorszego, ale przedkładający porządek nade wszystko woźny tym razem obrzucił mię tylko groźnym spojrzeniem, przekręcił klucz w zamkniętych już drzwiach, odwrócił się na pięcie i zajął dokładnym badaniem jakiejś, nieistniejącej plamy na posadzce korytarza.

Słabostki czy potknięcia wychowawcy nie zawsze do kruszenia wspomnianych lodów musiały prowadzić. Przykładem matematyk, profesor Wiktor Czapla, repatriant z głębi sowieckiej „nieludzkiej ziemi”, bodaj gdzieś z Kaukazu. Nauczać zaczął w klasie X. jesienią 1948 właśnie wtedy, gdy rozpoczęło się dociskanie politycznej śruby z nieodzownym wychwalaniem wszystkiego, co „radzieckie” czy nawet tylko rosyjskie. Buntowniczo nastawione duchy miały panu Czapli za złe, że zakosztowawszy wojennego życia na wschodzie, pozostał ostentacyjnym chwalcą wszystkiego, co ex oriente przychodziło. Nie inaczej było na pewnej lekcji matematyki przy omawianiu rosyjskich osiągnięć Łobaczewskiego (nawiasem mówiąc, Polaka po ojcu i matce) w dziedzinie geometrii post-euklidesowskiej. Przybliżając naszym pustym głowom pojęcie zbioru liczb, uciekł się do przykładu ula i pszczoły. Bieda w tym, że nazwę owego pożytecznego owada napisał z rosyjska „pczoła”, a po chóralnej uwadze klasy, zamaszyście poprawił na „pstrzoła”. Oczywiście śmiechu było co nie miara, ale tym razem żadne lody przełamane nie zostały… W gęstniejącej atmosferze państwa policyjnego i wciskanej na siłę ideologii śmiech, dowcipy, kpiny czy ironia były źle widziane, podejrzane i mogły tak zwanym „anegdotczikom” przysporzyć niemało kłopotów. Czego sam, jeszcze przed ukończeniem klasy X., na własnej skórze doświadczyłem. Zaś ironią losu było, że latem 1950 w kozielskim więzieniu spotkałem nie kogo innego a właśnie pana profesora Czaplę! Co go w te mury zaprowadziło, nigdy się dokładnie nie dowiedziałem, ale więzienne plotki głosiły, że dopadła go pamiętliwa, sowiecka „sprawiedliwość” z jej obsesją powracania do czasów, zdawałoby się, dawno minionych.

Zważywszy na moją fascynację sztuką, nie sposób nie wspomnieć o przelotnej znajomości naszej klasy z nauczycielem rysunku panem Marcinem Olejniczakiem. Niskiego wzrostu, nadzwyczaj przyjazny i tolerancyjny urozmaicał lekcje historycznymi dygresjami np. na temat powstania styczniowego. Przynosił własne albumy z reprodukcjami Grottgera i patriotycznymi grafikami z epoki, a ponieważ akurat ten temat był w owych czasach niezbyt mile widziany, więc jako owoc zakazany tym bardziej nas pociągał. Innym, równie niezwykłym w czasach parafialno-komunistycznego purytanizmu tematem, bywały pogadanki na temat aktu w sztuce i jego powszechności we wszystkich epokach i pod każdą szerokością geograficzną. O śmiałości postawy naszego krzewiciela sztuki w latach 40. niech świadczy, o kilka lat późniejsza uwaga nauczyciela biologii (!) pana Andrzeja Wisłockiego, z zawodu lekarza, że chętnie by nam więcej opowiedział o układzie rozrodczym człowieka, ale czas i miejsce nie są po temu sposobne. Dobiegała właśnie kresu pierwsza połowa wieku XX!

Podkreślmy w tym miejscu, że w przeciwieństwie do lat późniejszych, czasów programowego zwalczania Kościoła, do roku 1948 szkoła była, w pełnym tego słowa znaczeniu wyznaniowa, lub mówiąc wprost – katolicka. Lekcje zaczynały i kończyły się modlitwą, jeśli nawet odklepywaną bezmyślnie, szybko i bez najmniejszego zastanowienia. Np. na zakończenie ostatniej lekcji, wyrecytowana pospiesznie formuła: „Dzięki-ci-panie-za-światlość-tej-nauki-pragniemy-abyśmy-nią-oświeceni-mogli-cię-chwalić-i-wielbić-na-wieki…..” przechodziła w całkiem świecki, wielogłosowy gwar tłoczącego się w drzwiach towarzystwa. W klasach nad portretami komunistycznego prezydenta i premiera wisiały, rzecz jasna, krzyże. W absydzie głównego korytarza znajdowało się coś na kształt mini ołtarza a na doroczne rekolekcje, zapewniające poza zbawieniem wiekuistym dwa dni wolnego, maszerowało się obowiązkowo.

Ważną rolę w powojennej, nieuporządkowanej rzeczywistości pełniło harcerstwo. Już od jesieni 1945 istniały w powiązaniu z naszą szkołą dwie drużyny – żeńska i męska. Trzecią zorganizowano nieco później, na Wyspie – w ścisłym związku i pod patronatem personelu rekonstruowanej tam znanej stadniny koni. Było rzeczą naturalną, że w formie i treści byliśmy kontynuacją Harcerstwa przedwojennego, tyle że wzbogaconego o legendę Szarych Szeregów. Organizacja przez dłuższy czas pozostawała w tradycyjnej, patriotycznej i bogoojczyźnianej formie. Prawo i Przyrzeczenie były bogate w elementy religijne a niedzielny marsz do kościoła „w szyku zwartym” był czymś zupełnie naturalnym. Podobnie naturalnym był też pewien element koszarowego drylu, musztry i ćwiczeń terenowych. Pewną skłonność do takiej podoficerskiej postawy przejawiał pierwszy komendant kozielskiego hufca Witold Spatari. Specjalnie nam to nie przeszkadzało, ale nieporównanie większą sympatią darzyliśmy przystępniejszych drużynowych, przybocznych i zastępowych naszej gimnazjalnej drużyny: Mariana Szabunio, Jurka Beskiego, Jasia Żołyńskiego, Ryszarda i Zygmunta Piątkowskich czy oddanych harcerstwu bez reszty sympatycznych krakowiaków: Mieczysława i Czesława Czyżów. Wszyscy ci starsi druhowie, starsi w każdym razie ode mnie, jako że byłem w klasie najmłodszy, nadawali ton naszej „czarnej jedynce” i z wcale dobrym rezultatem uzupełniali elementy wychowawcze szkoły.

Harcerstwo miało także inne, bardziej przyziemne zalety. Np. mundurki były bardzo praktycznym strojem w czasach, gdy „cywilne” ubrania bywały kosztowne i nie zawsze dostępne. Jednak to, co wspominam najlepiej, najdokładniej i z dozgonną wdzięcznością, to wycieczki i obozy, dzięki którym mogliśmy to i owo z ziemi opolskiej zwiedzić. Pamiętam kilkakrotne biwaki na Górze św. Anny, obóz letni w Otmuchowie i liczne wypady do okolicznych lasów czy kilkugodzinna żegluga parowym holownikiem z Koźla do Opola na jakieś oficjalne dożynki. A pamiętajmy, że mówimy o czasach, gdy nikomu nie śniło się jeszcze własne samochody, gdy nie było jakichkolwiek pensjonatów czy hosteli, a zasoby finansowe nastolatków ograniczały się do groszy. To znaczy, nie całkiem do groszy, bowiem w obliczu powojennej inflacji o groszach mało kto pamiętał a czerwone sto złotych majątkiem nie było. Do specjalnych atrakcji należały wyprawy do gaszenia pożarów lasu w okolicach Blachowni latem 1946. Wiele pożytku z nas tam nie było, bo człowiek ubrany w krótkie, harcerskie spodnie, z gołymi kolanami zbytnio do płonącego poszycia leśnego się nie zbliżył… Częściej i skuteczniej byliśmy zatrudniani przy odgruzowywaniu wypalonych kamienic wokół rynku. Nazywało się to „czynem społecznym” i bywało udziałem nie tylko drużyn harcerskich. Oczywiście można było oberwać jakąś belką czy cegłą, bo o tzw. bezpieczeństwie pracy nikt wtedy nie słyszał, ale znajdowane pod gruzami „skarby” stanowiły nie lada atrakcję owych zajęć. Moją najcenniejszą zdobyczą, poza jakimiś książkami czy albumami, był wspomniany wyżej kordzik oficerski widocznie na tyle cenny lub groźny, że mi go kozielska bezpieka skonfiskowała. Najwyraźniej przestał niebawem być groźny, gdyż kilku kolegów widziało go w mieszkaniu jednego z miejscowych „oficerów bezpieczeństwa”.

Poświęciliśmy nieco więcej uwagi realiom i wydarzeniom pierwszych lat i miesięcy naszego pobytu w nowej ojczyźnie. Chyba było warto, bowiem okres ten, trwający mniej więcej do połowy roku 1948, czyli do Małej Matury, był czymś zupełnie wyjątkowym. Był to czas niepewności ale też i złudzeń, że po wyniszczającej wojnie i jej przykrych następstwach nastąpi wreszcie stabilizacja, uspokojenie i że przyszłość przynosić będzie stopniową, ale konsekwentną poprawę bytowania. A wszystko przy cichej nadziei, że jeszcze kiedyś będzie wreszcie „jak przed wojną”. Które to pojęcie jeszcze przez dziesiątki lat towarzyszyło starym i młodym jako synonim wszystkiego, co solidne, pozytywne i lesze od niepewnej współczesności, która właśnie zaczęła przykręcać śruby oraz przybierać coraz nieprzyjemniejszą postać.

Od połowy roku 48. zaczęliśmy się mianowicie pogrążać w coś, co z czasem przyjęło nazwę „okresu błędów i wypaczeń”, czyli po prostu stalinizm. Oczywiście, został on opisany na wszelkie możliwe sposoby i przez ludzi bardziej kompetentnych, więc na tym miejscu wspomnijmy tylko pokrótce, jak owa zapaść cywilizacyjna wyglądała w oczach nastolatka w niewielkim, prowincjonalnym miasteczku. Dodajmy dla ścisłości, że nastolatka interesującego się polityką i mającego wyraźnie uformowane poglądy, niezbyt dla rządzącej komuny przychylne.

Narzucony przez Moskwę system od połowy roku 48. stawał się coraz bardziej opresyjny, nachalny i wrogi. Rozpoczęła się totalna indoktrynacja. Wymyślona w Moskwie „walka o pokój” opanowała bez reszty wszystkie media i środki przekazu zalewając odbiorców lawiną bezmyślnych frazesów. We wszechobecnej propagandzie zaczęło przybywać „wrogów”. Wrogami klasowymi, ideologicznymi czy kulturalnymi ogłaszano kolejne grupy ludzi, systemy wartości i sposoby postępowania. Wrogiem był inteligent z przedwojennym wykształceniem, rolnik, który opierał się przymusowej sprzedaży swych plonów za bezcen i oddawaniu ziemi organizowanym kołchozom. Wrogiem był reemigrant z polskiej armii na Zachodzie, wrogiem antysowiecko nastawieni wygnańcy z Kresów czy Ślązacy, którym przyszło żyć kiedyś w hitlerowskich Niemczech. Wrogami byli księża i członkowie przykościelnych stowarzyszeń, wkrótce zresztą zakazanych. Wrogie było organizowane według przedwojennych wzorców Harcerstwo, zlikwidowane latem 1948. No i przede wszystkim wrogiem stawał się też każdy, kto nie potrafił trzymać języka za zębami. Zaciskała się pętla cenzury, z bibliotek wycofywano całkiem pokaźne ilości przedwojennych książek przeznaczonych ma przemiał. Cenzurze podlegały coraz surowiej przedwojenne literatura i sztuka. Można powiedzieć, że „narzędziem wrogich sił” stawała się nawet historia i geografia, z których znikły na dziesięciolecia: wojny z Moskwą a nawet z Kozakami i Tatarami. W geografii zabrakło Wilna, Lwowa, Chocimia, Trębowli, Krzemieńca, Podola, Polesia, Pokucia… To wtedy zrodziła się „mentalna cenzura”, która sprawia, że jeszcze dziś słyszymy np., że w Poznaniu miała miejsce germanizacja, a w Warszawie ucisk carski, a w czasie powstania listopadowego doszło do współdziałania wojsk niemieckich i armii carskiej.

Rozpisujemy się tak szeroko, ale nastolatków właśnie ta propagandowa, werbalna strona państwa ideologiczno-policyjnego dotykała ze szczególnym nasileniem. Ostatecznie trudno było zarzucać im współpracę z Niemcami, czy wyzysk wiejskiej biedoty. Młodzież poddana została narastającemu zalewowi propagandy w postaci przymusowych zebrań, prasówek, akademii, programów szkolnego radiowęzła, nawet politycznych wtrętów do lekcji. Dotyczyło to tak w formy, jak treści. Zaczęto nam wbijać do głowy w porę i nie w porę, opowieści o genialnym Stalinie, o szczęśliwym życiu w ojczyźnie światowego proletariatu, we wspaniałym Związku Radzieckim (przedwojenny przymiotnik „sowiecki” był w praktyce zakazany), o doskonałości partii i szczęściu życia w Ludowej Ojczyźnie.

Najdotkliwszą ale też szkodzącą skuteczności była bełkotliwa forma owej agitacji. Trudno było znaleźć zdanie bez dziwacznych zaklęć w rodzaju: zwycięski proletariat, walka klasowa, chorąży pokoju, świetlana przyszłość, sojusz robotniczo chłopski, przyjaźń polsko-radziecka, pies łańcuchowy imperializmu… Nasilała się absurdalna propaganda tzw. „walki o pokój”, cokolwiek miałoby to oznaczać w życiu dzieci czy nastolatków. A jeśli czytelnika tych uwag naszłyby jakieś wątpliwości i niedowierzanie, proponuję przysłuchać się współczesnym migawkom telewizyjnym z Północnej Korei, które niezbyt od obrazu ówczesnego bloku sowieckiego odbiegają! Inną ilustracją aberracji ówczesnych ideologów i władców niech będzie tableau maturalne naszej klasy z roku 1950 ozdobione lasem topornych kominów spowitych w kłęby czarnego dymu. Była też artystyczna strona owego szaleństwa, szczególnie irytująca miłośników muzyki – tak zwane pieśni masowe. Były to śpiewane chóralnie, chropowate i wrzaskliwe utwory marszowe z nachalnie propagandowym tekstem głoszącym na przykład: …za Stalinem idzie naród nasz! …wygramy walkę o trwały pokój! …wara wam, wara wam, wróg nie wydrze pieśni nam! …i górnicy i hutnicy! …bohaterscy powstają Malaje! …partia pogromca faszyzmu, partia przewodnik mas, do socjalizmu, do socjalizmu prowadzi nas!

Można by oczekiwać, że podobne bałwaństwa spłyną po młodych, z natury przecież przekornych, jak woda po gęsi. Zdawał się to potwierdzać istny zalew dowcipów i szyderstw z wciskanej natrętnie politgramoty. Jednak ku niemałemu zaskoczeniu trzeźwo myślącej większości, znalazło się pośród kolegów i najbliższych przyjaciół kilku z dnia na dzień oświeconych czy nawróconych na „nową wiarę”, którzy potrafili np. mówić koleżance, że jest „piękna jak kobieta radziecka!”. Okazało się, że już w szkolnej ławie można zarazić się politycznym oportunizmem. (…)[35] Jeszcze inny aktywista na „otwartym” zebraniu klasowego koła ZMP zaatakował Leszka Wyrozumskiego za „obcość klasową i skłonności burżuazyjne”, prawdopodobnie dlatego, że ów prymus wyróżniał się nienagannym strojem i manierami. Wyjaśnijmy, iż termin „zebranie otwarte” oznaczał, że obecność całej klasy była obowiązkowa a drzwi pilnowane przez jednego z aktywistów. Na marginesie dodajmy, że większość z nich pracowicie pisywała donosy do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego – osławionej bezpieki, na temat działalności „wroga klasowego”. Które to słowo przynajmniej w tym przypadku było na miejscu, jako że istotnie pisali o swojej klasie. Wiem o czym mówię, bo część z tych karteluszków, relacjonujących moje dowcipy, wypowiedzi i krytyki, okazano mi przy okazji aresztowania i procesu w roku 1950.

Które to bałwaństwa przypomniawszy dla zobrazowania epoki, spieszymy wyrazić przekonanie, że komu jak komu, ale nastolatkom żyjącym na prowincji, w stratowanym przez wojnę i powojenne perypetie społeczeństwie, wiele można wybaczyć. Podobnie jak z wyrozumiałością traktujemy opisane wyżej powojenne mrzonki większości dorosłego społeczeństwa. Jeśli coś i kogoś należy osądzać, to ówczesnych luminarzy, intelektualistów czy polityków, którzy nawet po zakosztowaniu na Wschodzie sowieckiej okupacji, zsyłek czy więzień, widząc, na co się w zwasalizowanym kraju zanosi, ofiarowali swoje talenty i energię nowym panom tej ziemi. (…) Zresztą i w najbliższym otoczeniu mogliśmy obserwować niezbyt budujące przykłady właśnie pośród tych, którzy winni byli nasze charaktery formować. Nie sposób było nie zauważyć wdzięczenia się do „Wielkiego Brata” i okazywania nadmiernej lojalności ze strony nowego matematyka pana X., dotychczasowego matematyka pana Y. czy polonistki pani Z… Oczywiście nikt nie dałby złamanego szeląga za ich miłość do „budowania socjalizmu”. Zapewne w domowym zaciszu powtarzali, jeśli nawet nie najbliższym to samym sobie, sakramentalne zaklęcie: Ja chcę przeżyć, ja mam żonę i dzieci! I jak miała pokazać przyszłość, na lata i dziesiątki lat zatryumfowało w społeczeństwie osławione pouczenie: Nie rozrabiaj, nie podskakuj, siedź spokojnie i przytakuj!

Autor tych słów do przytakiwania nie był skłonny, a co gorsza, ponieważ z natury lubił wszędzie, gdzie tylko się dało, swoje trzy grosze wtrącać, więc wkrótce znalazł się na kolizyjnym kursie. A gdy do słów zwanych w komunistycznej nowomowie „szeptaną propagandą” lub „rozpowszechnianiem fałszywych wiadomości mogących wyrządzić istotną szkodę państwu….” doszło „działanie na szkodę ludu pracującego miast i wsi…”, sprawy przybrały nieco poważniejszy obrót. Wspomnijmy tylko, że zrywanie grzmiących propagandą głośników musiało się zakończyć aresztowaniem, sądem, na szczęście pobłażliwym, i odejściem z naszej pięknej szkoły. Od stycznia 1949 moim udziałem stały się codzienne dojazdy do II męskiego gimnazjum w oddalonym o 50 km Zabrzu. Ale, jak by powiedział Kipling, to już całkiem inna historia…

 

 

 

ZOFIA CICHOWSKA (JURASZ)

rocznik matury ’51. Vivat mathematica – wspomnienie refleksyjne

Jestem absolwentką Liceum Ogólnokształcącego w Koźlu. Maturę zdawałam w maju 1951 r. W klasie maturalnej, czyli w roku szkolnym 1950/51 naszym wychowawcą był ówczesny dyrektor Liceum prof. Gutowski. W pierwszym półroczu były jakieś trudności z obsadą nauczyciela, chyba historii, a ponadto jeszcze któryś z nauczycieli chorował, więc zastępstwa zdarzały się często. Na zastępstwo zjawiał się prawie zawsze prof. Gutowski i oczywiście mieliśmy dodatkową lekcję matematyki. Prof. Gutowski był wspaniałym dydaktykirm, a ja bardzo lubiłam matematykę. Dla mnie te zastępstwa były więc nie tylko dużą przyjemnością, lecz również doskonałym przygotowaniem do  studiów w Politechnice Śląskiej na Wydziale Elektrycznym, na który wstąpiłam po maturze. Nie miałam kłopotów ani na egzaminie wstępnym (czterech kandydatów na jedno miejsce), ani na kolokwiach i egzaminach z matematyki. Dobrym przygotowaniem do studiów i późniejszej po studiach  pracy naukowo-dydaktycznej na Uczelni  była moja mała działalność dydaktyczna przed maturą. Otóż jedna z moich koleżanek, z którą się przyjaźniłam była dość słaba z matematyki. Wówczas nie było współczesnych zwyczajów korepetycji. Uważałam, że w imię przyjaźni muszę ją z tej matematyki podciągnąć. No i udało się. Napisała samodzielnie część pisemną i zdała pozytywnie ustną.

Tu chciałabym przytoczyć ulubione powiedzonko profesora Stanisława Fryzego, który był moim pierwszym szefem już w czasie pracy na Uczelni: „Gdy mnie nikt nie pyta – wiem, gdy pytającego mam objaśnić – nie wiem”. Uważam, że umiejętność zamiany tego „nie wiem”, na „też wiem” jest istotą dydaktyki.

Wróćmy do matematyki. W latach pięćdziesiątych matematyka była na maturze przedmiotem obowiązkowym. Parę dni temu słyszałam w radio, że w 2007 r matematyka ma znów powrócić na maturę jako przedmiot obowiązkowy. I bardzo dobrze, że nareszcie to nastąpi. Pracując przez 44 lata do 2000 r w Politechnice Śląskiej na Wydziale Elektrycznym, na którym matematyka jest w wielu przedmiotach bardzo potrzebna, szczególnie w elektrotechnice teoretycznej mogłam obserwować jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych obniżał się poziom przygotowania z matematyki kandydatów, a wzrastał odsiew studentów po I roku studiów. Matematyka jak i inne przedmioty (co obserwowałam na moich córkach) została przeładowana szczegółami i działami, które mogą być w pełni zrozumiałe dopiero w oparciu o wyższą analizę matematyczną. Rola matematyki w szkole średniej polega na nauczeniu logicznego myślenia i stworzeniu solidnych podstaw do kolejnych różnych działów matematyki potrzebnych na różnych kierunkach studiów. Również trudno mi było, w mijającym okresie, zaakceptować fakt, że absolwenci liceum wstępujący na wymagające przygotowania matematycznego wydziały politechnik mogli nie zdawać matematyki na maturze.

Matematyka była i będzie królową nauk potrzebną i technikom i humanistom i artystom.

Gliwice, czerwiec 2005 r

 

HELMUT HEIDA

 rocznik matury ’52. Parę wspomnień

Przyszedłem do klasy maturalnej w 1951 r. z małego Seminarium Misyjnego Święty Krzyż Księży Werbistów w Nysie. Jednak zanim zostałem przyjęty, musiałem zdać egzamin klasyfikacyjny z każdego przedmiotu. Do dalszych studiów na wyższej uczelni najbardziej przydatną okazała się matematyka, która była swietnie nauczana przez ówczesnego dyrektora szkoły, Jerzego Gutowskiego. Profesor dał mi naprawdę solidne przygotowanie.

W czasie nauki w kozielskim liceum mieszkałem w internacie, z którego byłem bardzo zadowolony i który miło wspominam.

 

ALFRED KONIECZNY

rocznik matury ’52. W Brygadzie Rolnej „Służby Polsce’’

Zajęcia lekcyjne roku szkolnego 1951/52 miały się ku końcowi. Dla nas 10. klasistów perspektywa bliskich już wakacji została nagle zakłócona, rozpoczęła się bowiem agitacja na rzecz włączenia się do nadchodzącej akcji żniwnej w ramach „Służby Polsce”. Argumentem, który miał zachęcać, to okazja zarobienia sporych pieniędzy; nikt jednak, nawet w przybliżeniu, nie był w stanie określić, jaki byłby to zarobek. Chętnych mimo to było niewielu, jak na „kontyngent”, który zapewne miało dostarczyć kozielskie liceum. Sięgnięto więc po inny argument; rozeszła się pogłoska, że w przyszłorocznej czekającej nas maturze osoby nie uczestniczące w akcji żniwnej mogą mieć trudności, i to poskutkowało. Wśród zgłoszonych byłem i ja, choć akcję żniwną miałem co roku w domu; przeważyła nie obawa przed maturą, ale szansa zdobycia pieniędzy. Zostaliśmy „zakontraktowani” na cały miesiąc.

Dnia 14 lipca 1952 r. naszą kozielska grupa wyruszyła do Opola, gdzie na Dworcu Głównym była zbiórka licealistów także z Prudnika i Niemodlina. Na peronie witała nas orkiestra, a na dużym transparencie napis: „Witamy ochotników do akcji żniwnej” Zdumienie na naszych twarzach, nikt przecież nie zgłosił się na ochotnika. Załadowano nas do wagonów towarowych i ruszyliśmy w drogę. Trasa wiodła przez Wrocław, Poznań, Krzyż, Choszczno, aż do Myśliborza, gdzie nas wyładowano. Dalsza droga na przyczepie, na której traktor zawiózł nas do dużego PGR-u (1000 ha, z załogą 120 osób) w Jarosławsku w Szczecińskiem. Zakwaterowanie nastąpiło w dwóch barakach, wydano nam po dwa komplety mundurów – jeden roboczy, drugi wyjściowy. Kiedy się przebraliśmy, trudno było się nawzajem poznać. Na zwołanym apelu dowiedzieliśmy się, że stanowimy 256. Brygadę Rolną SP; w jej ramach nasza kozielska grupa wraz z kolegami z Prudnika tworzyła II pluton. Komendantem brygady był bodaj nauczyciel przysposobienia wojskowego z Niemodlina.

Rozpoczęliśmy zatem naszą patriotyczną służbę. Codziennie rozwożono nas junaków traktorami lub na drabiniastych wozach na wyznaczone pola PGR-owskie, gdzie wykonywaliśmy przeróżne prace, zbiórka fasoli, okopywanie sadzonek kok-sagizu (z którego ponoć wytwarzano sztuczny kauczuk), a zwłaszcza ustawianie snopów zboża w kopki, które następnie zwożono. Norma dla 5. osobowej grupy ustawiaczy wynosiła 1 km rzędu, a w praktyce często od jednego do drugiego lasu. W naszej grupie był m.in. Jontek Ignatowicz z Reńskiej Wsi, świetny już wówczas bramkarz, który rwał do przodu jak prawdziwy stachanowiec. Wykonywaliśmy z reguły ponad 100% normy, co regularnie rejestrowano, bo przecież od tego miał zależeć nasz zarobek.

Już na samym początku doszło do strajku junaków. Zawieziono nas rano na pole, na południe mieliśmy wrócić do obozu na obiad, ale daremnie wyczekiwaliśmy na traktor czy wóz. Dopiero po jakimś czasie przyjechała furmanka z suchym prowiantem – chleb, kotlety mielone, kawa. Tylko, że kotlety były już zzieleniałe, niezdatne do spożycia. Byliśmy oburzeni, odmówiliśmy pracy po południu i ruszyliśmy do najbliżej położonego lasu. Znaleźliśmy tam bardzo dorodne maliny i nimi raczyliśmy się zamiast obiadu. Ktoś odkrył w lesie mały staw, a w nim zatopioną łódź. Wyciągnięto ją, zasklepiono dziury, kilku chłopaków wsiadło do niej i wypłynęło na staw, a my z brzegu otworzyliśmy do nich „ogień” trzcinami rosnącymi dookoła. Była to mała bitwa morska. Dyrekcja PGR-u przeprosiła nas za ten niefortunny wikt, obiecując, że to się już nie powtórzy, i rzeczywiście nie powtórzyło się. Odkrycie rozległych stanowisk dorodnych malin miało swą dobrą stronę, jeszcze kilkakrotnie się tam wybraliśmy, szczególnie, gdy obiad nie był najsmaczniejszy. W czasie jednej z tych wypraw stanąłem oko w oko z dzikiem, któremu przerwałem drzemkę, a który był chyba równie co ja przestraszony. Po chwili dał susa w gąszcz, a mnie odeszła ochota na maliny.

Inna niespodzianka czekała nas któregoś dnia rano na polu przy ustawianiu kopek zboża. Nagle ktoś podniósł krzyk: żmije! Istotnie pod snopami lub w samych snopach wiły się węże. Ale okazało się, że to tylko zaskrońce, choć i one kąsały.

Którejś niedzieli wybraliśmy się na mszę św. do pobliskiego kościoła; ksiądz przyjeżdżał tu bodaj tylko raz w miesiącu. Zapełniliśmy cały kościół i chór, jeden z chłopaków siadł do organów, śpiewaliśmy gromkim głosem. Ksiądz był zachwycony.

Tak upływały nam junackie dni. Kiedy powoli zbliżał się koniec naszego kontraktu, każdy spekulował na temat oczekiwanej zapłaty. Wreszcie nastał dzień, kiedy zebrano nas na apel i według listy zakomunikowano nam wysokość zarobku. Konsternacja, zamiast zapowiadanych kokosów, marne około 100 złotych za miesiąc pracy. Moja wypłata, jako że byłem w grupie regularnie przekraczającej dzienne normy, wyniosła nieco ponad tę kwotę. „Dlaczego tak mało?” – pytano. Wytłumaczono nam: owszem, zarobiliśmy więcej, ale są potrącenia za kwaterunek, wikt, opiekę sanitarną itp. Przyjęliśmy to tłumaczenie z dezaprobatą. By jakoś częściowo zrekompensować sobie trud, schowałem mój przydziałowy biały podkoszulek do puszki po smalcu, który zabrałem z domu. Kierownictwo hufca liczyło się chyba z podobnymi drobnymi kradzieżami innych junaków, bo przed opuszczeniem kwater zrobiono nam rewizję w bagażach Mojej koszulki jednak nie odkryto.

Pod koniec pobytu odwiedził nas fotograf z Choszczna. Chcieliśmy przecież mieć pamiątkowe zdjęcia, które też wykonano za 50% zaliczką. Odbitki obiecano przywieźć na dwa dni przed naszym wyjazdem, co jednak nie nastąpiło. Pomstowaliśmy mocno, ale ponieważ nasz powrót miał nastąpić z dworca w Choszcznie, szykowaliśmy się do odpowiednich odwiedzin niesłownego fotografa. I tak też się stało. Obeszło się jedna bez awantury, bo okazało się, że zdjęcia były gotowe.

Nasza akcja żniwna zakończyła się 15 sierpnia 1932 r. Do domu wracaliśmy znów w wagonach towarowych. W Opolu tym razem nie było już orkiestry. Do końca wakacji pozostało tylko dwa tygodnie; na mnie w domu czekała nowa akcja żniwna.

„Dziennik Austriacki” i inne komiksy Rysia Góreckiego[36]

Będąc w roku szkolnym 1949/50 uczniem klasy 8b,słyszało się o naszym koledze z 8a, posiadającym wyjątkowe zdolności w rysowaniu cyklicznych komiksowych historyjek. Był nim Rysio Górecki z Kędzierzyna, a bohaterem opowieści był z reguły Tadzio Gołębiowski, zwany „Starym”, ich kolega z Kędzierzyna, z którego się wciąż nabijano, a w nieustannych niemal utarczkach nie obywało się bez złośliwości. Opowiadano o cyklu rysunkowym „Dziennik Austriacki” z różnymi podtytułami, jak np. „Tadzio w Ameryce”, „Tadzio w USA jako detektyw”, „Przygoda króla piratów”, a zapewne jeszcze inne. Kolejne odcinki były rysowane czarnym tuszem, niekiedy potem pokolorowane, na odwrocie formularzy zaświadczeń o wynagrodzeniach z zakładów IG Farben Heydebreck. Odcinki pojawiały się co parę dni; były wówczas jeszcze niedostępne dla mnie, z dumą pokazywali je szczęśliwi posiadacze.

W roku szkolnym 1950/51 Rysio znalazł się w naszej klasie, Tadzio również. Mogłem teraz śledzić na żywo ich konfrontację, ale także włączyć się do rywalizacji o pozyskiwanie rysunków. Sprawa nie była łatwa, bo szczęśliwcami okazywali się ci, których śniadaniowe kanapki znalazły uznanie Rysia. Każdy bez żalu oddawał swe kanapki w zamian za rysunek. Okoliczność ta sprawiała, że nikt właściwie nie dysponował ciągłą serią rysunków i nie mógł śledzić kolejnych przygód Tadzia Należałem jednak do tych szczęśliwców, którym co pewien czas udawało się zdobyć rysunek. Głodne było potem moje popołudnie, gdyż pociąg powrotny w kierunku Baborowa odjeżdżał dopiero o 16:45, a w domu byłem po godz. 18.

Zdolności rysunkowe Rysia były niemałej wykonywane przezeń gazetki ścienne były bezkonkurencyjne. Z uznaniem traktował je wychowawca naszej klasy, prof. Balwirczak, sam przecież z zamiłowania malarz. Śledziliśmy na przerwach, jak w wypożyczalni bibliotecznej na parterze powstawał portret Adama Mickiewicza. Niestety, „Dziennik Austriacki” już wówczas się nie ukazywał, krążyły o nim legendy. Na warsztacie Rysia – od marca 1951 r. – był wtedy cykl „Fantax. Powieść z afrykańskiej puszczy”. Niebawem zaczęła się seria „Tornado Bill”. Powodzenie tej ostatniej serii, ale też moje zainteresowania historią Dzikiego Zachodu i walk z Indianami – rozczytywałem się wówczas w cyklu niemieckich powieści Pritza Steubena o wodzu plemienia Shawnee Tecumsehu, przywódcy jednego z najgłośniejszych powstań Indian; jedną z tych powieści na życzenie mojego serdecznego kolegi Romka Golasowskiego przetłumaczyłem na język polski – spowodowały, że któregoś dnia wysunąłem szaleńczy pomysł napisania powieści indiańskiej, którą ilustrowałby Rysio. Od niego też pochodził tytuł „Lim Bom. Zdradziecki napad Sępiego Dzioba”. Napisałem z 20 stron, Rysio wykonał 21 ilustracji, i na tym był niestety koniec. Pomysł był ponad nasze siły. Wkrótce zresztą przestały też powstawać dalsze odcinki „Tornado Billa”. Ostatnie z nich były już bez dawnej staranności, niewykończone, nieopisane. U Rysia zaznaczył się jakiś kryzys, może spoważniał, może miał już dosyć tego „wyłudzania” ze strony licznych kolekcjonerów. Potem w klasie maturalnej przyszły poważniejsze sprawy. Po komiksach pozostały wspomnienia. Po maturze nigdy nie spotkałem Rysia, nie wiem jak potoczyły się jego losy, czy rozwijał swój talent. Nie znam też dalszej kariery „Starego” – Tadka Gołębiowskiego. Wiem, że wybierał się na kierunek historii WSP w Krakowie (gdzie i ja się początkowo przymierzałem). Co pewien czas oglądam z dużym sentymentem plik zachowanych rysunków Rysia z różnych serii. Przywodzą mi na pamięć naszą – myślę zgraną – klasę oraz naszych oddanych profesorów, którym tak wiele zawdzięczamy. A od tamtych niełatwych dni minęło już ponad 50 lat!

 

RICHARD JAUERNIK,

rocznik matury ’56.

Wyspane skrzypce „W Większycach jest dzisiaj zabawa.” To była wspaniała wiadomość, całą sobotę my mieszkańcy internatu, pokoju numer 12 myśleliśmy tylko o zabawie. Dobrze było to, że ona nie była w Koźlu, bo tu mógłby ktoś z nauczycieli nas zobaczyć. Każdy z nas robił w umyśle przygotowania.

Wieczorem po kolacji nasza czwórka była umyta, ogolona, no już i odpowiednio ubrana – czas do capstrzyku był niesamowicie długi. Dwóch pozostałych kolegów naszego pokoju było w tym czasie w domu. W pokoju poluźniliśmy żarówki – było ciemno – rozścielone łóżka wypełniliśmy odzieżą i w miejscu głowy wsadziliśmy skrzypce, albo ich futerały.

Obuwie w rękach, schodziliśmy na dół i tylnymi drzwiami, do których mieliśmy własny klucz, opuściliśmy internat. Po krótkim czasie wchodzimy w Większycach do sali, rozglądamy się na lewo i na prawo, nagle ktoś kiwa, nasze serca z pewnością lądowały w spodniach. Nasza nauczycielka historii siedziała w towarzystwie dwóch starszych osób przy jednym stole. Każdy z nas myślał, cholera jasna – teraz nas złapano, za późno jest za późno, nie ma co lamentować postanowiliśmy się dobrze pobawić. Ona nas przedstawiła, „to są moi uczniowie”. Nasza nauczycielka panna prof. Jaćiówna była bardzo ładna, urodna osoba i tylko kilka lat starsza od nas.

Mnie się wydaje, że ona na żadnej zabawie tak dużo nie tańczyła jak tego wieczora. Późną nocą wróciliśmy, za pomocą klucza, tylnymi drzwiami spokojnie do internatu – skrzypce były wyspane, mnie się wydaje, że one nawet trochę chrapały. Jeszcze długo później byliśmy naszej miłej nauczycielce wdzięczni za utrzymanie naszej tajemnicy.

Po maturze podarowałem klucz internatu nauczycielowi sportu, panu prof. Sarapuk, bo ten biedak musiał zawsze pukać w okno, gdy wracał późno w nocy, aby go wpuszczono.

Czarna Żeńska Pończocha. W 1953 roku, już wcześnie rano ktoś usłyszał wiadomość, że J. Stalin zmarł. Na szkolnym korytarzu na parterze, witała nas głośna muzyka żałobna i musieliśmy czekać na apel pana prof. W. Juljewicza i dyrektora szkoły. Prof. W. Juljewicz poinformował nas z zapłakanymi oczami i żałobnym głosem, czarną koszulą i jakimś czarnym węzłem pod szyją, że J. Stalin zmarł. On usiłował opanować swoje łzy, co jednak okazało się być czymś trudnym. Wobec tego sięgnął pod koszulę, aby obetrzeć swoje łzy, i nagle okazało się, że zamiast krawata, w ręku pojawiła się normalna żeńska czarna pończocha. Te osoby, które były bezpośrednio przed nim to zauważyły i na ich twarzach pojawiły się uśmieszki, jakże kontrastujące z nastrojem chwili. Ta sytuacja spowodowała całej tej grupie osób bardzo dużo kłopotów i nieprzyjemności.

Prof. Wiktor Juljewicz i cud w socjaliźmie. Po rosyjsku: „Dzień dobry, W.Ju. stawia pytania, a wy uczniowie dajecie mnie odpowiedź.” Tymi słowami zawsze rozpoczął się język rosyjski. Pojawił się zawsze w niezbyt świeżym, starszym, nieco zgniecionym ubraniu. Każdy z nas bojkotował język rosyjski, wobec tego była to lekcja „dla własnych zajęć” i z tego względu było też bardzo głośno w klasie. W. Ju., tak właśnie się sam tytułował, próbował głośnym głosem przekazać nam swoją misję. Każdy z nas spacerował w klasie i też siedział gdzie chciał. Wyniki tych lekcji można było odczytać w dzienniku z notami, krótko mówiąc była to armia z dostatecznymi i niedostatecznymi notami, dla całej klasy. Nasza sytuacja była krytyczna, bo po dwóch dniach W.Ju. chciał nasze „wspaniałe noty” przenieść na nasze ładne świadectwa. Przed końcem lekcji stwierdził on jakąś dla nas niezrozumiałą katastrofę, bo w jego dzienniku ta strona z notami jakoś się ulotniła, nie można ją było znaleźć i też cała klasa pomagała mu przy szukaniu. To był dla nas uroczysty dzień, z największym cudem w naszej klasie.

Nasza nauczycielka-klasy pani prof. Cichowa i pan Dyrektor prof. Cieciura, starali się znaleźć z dużym naciskiem winną osobę, lecz nikt nic nie widział. Wobec tego postanowiono naszą klasę kolektywnie ukarać tym, że wszystkim sprawowanie obniżono o jeden stopień. To był naprawdę cud, bo i później nikt nic nie widział, lecz nasze oceny z jez. rosyjskiego były znacznie lepsze.

 

Piosenka zjazdowa

Znana melodia z 50-tych lat, słowa piosenki: Richard Jauernik,

1 Wszędzie dobrze lecz w Koźlu najlepiej,

Tu wszystkim słońce świeci prosto w twarz,

Klimat kozielski jak sam cukier krzepi,

Ty w swoich murach wielkie skarby masz.

 

2 Nam zawsze dobrze było tu w Koźlu,

My kochaliśmy miłe gniazdko to,

Ogólniakowi my jesteśmy wdzięczni,

Jemu życzymy jeszcze raz, lat sto!

 

3 My dziękujemy tobie serdecznie,

Jako ogólniak kształtowałeś nas,

Pewne poglądy były zbyteczne

Dobry fundament przetrwał każdy czas.

Nam zawsze dobrze było tu w szkole,

Przy tobie myśli nasze często są,

Przygotowałeś nas na różne role,

Twe osiągnięcia znacznie wyższe są

 

5 Dziś chcemy czas wesoło tu spędzić,

Wspomnień wymienić z naszych młodych lat,

W przyjemnym gronie nowości pogłębić,

Nim każdy z nas znów uda się w ten świat.

 

6 Iaby dobrze nam było tu w sali,

Wykorzystać trzeba chwile te,

To są marzenia na przepięknej fali,

Umysł do tańca się po prostu rwie.

 

7 Twoja tradycja i w Niemczech wstecz sięga,

Abiturientów dużo poszło w świat.

Lecz sześćdziesiątka – to nowa potęga,

Tu z nowych nasion, kwitnie piękny kwiat.

 

8 Nam zawsze dobrze było tu w Koźlu,

My kochaliśmy miłe gniazdko to,

Ogólniakowi my jesteśmy wdzięczni

Jemu życzymy jeszcze raz, lat sto!

 

 

Śląsk – moja ojczyzno!

 

Moja piękna ojczyzno, mój śląski raju,

Stwórca nasz tworząc hojny był w tym kraju.

Liczne bogactwa pod ziemią zagrzebał,

By pracowity Ślązak znów je wygrzebał.

 

Pod Bytomiem i Zabrzem w dużym nadmiarze,

„czarne złoto” umieścił dla ciebie w darze.

Z rudą żelazną również nie był skąpy,

Inne też kruszce w różne wsadził kąty.

 

Kopalnie i huty urosły jak grzyby,

Przemysł się rozwinął, tak jak w wodzie ryby.

Też pól i lasów zielonych nie brakuje,

a w uzdrowiskach nie jeden się wczasuje.

 

Niedaleko Strzelec jest małe wzniesienie,

-góra – Święta Anna, ma tu uwielbienie.

Jest klasztor i kościół gdzie modli się wierny,

Pod skalną skarpą amfiteatr obszerny.

 

Majestatycznie płynie Odra pracowita,

Na jej brzegach swoje piękne miasta wita.

-Racibórz, Koźle, Opole, Wrocław i Brzeg,

Pamiętające niejeden ubiegły wiek.

 

Wrocław – piękne miasto – skarb architektury,

O jego przeszłości świadczą stare mury,

Ratusz, uniwersytet i budowle inne,

Wzrok, umysł nie ujmują to – nie są winne.

 

Te wszelkie piękności i bogactwa nawał,

Liczy rzepa w swój nadzór i opiekę brał.

Siedzibę w górach obrał – cenił porządek,

Pracę, gościnność i śląski rozsądek.

 

O, mój ty zachodni wietrze, pozdrów ten kraj,

On mnie kształtował, dał mi dzieciństwa raj.

Moje serce wielka tęsknota ujmuje;

Przesadzone drzewo dobrze się nie czuje.

 

Pierunie, kim my jesteśmy?

 

Małe rozważanie- Ślązacy w okresie powojennym

na Śląsku i ci, którzy kilka lat później opuścili Śląsk.

 

 

 

Jako Ślązak, bardzo często się zastanawiałem,

Kim my jesteśmy? Lecz odpowiedzi na to nie miałem.

Ze Śląska pochodzimy, mamy wysoką kulturę,

Z Nobelczykami napełnić można całą furę

 

Ślązak zapytany o swoją narodowość,

„ja jestem Ślązakiem” – podkreśla swoją dwujęzyczność.

Śląska gwara jest czasem błędnie rozumiana,

Lecz jego szczerość i praca wszędzie uznawana.

 

A jak inni widzą Ślązaka? – moje pytanie –

A, – to zależy – gdzie jest jego zamieszkanie.

Jakże często w Polsce go „Szwabem” nazywano,

A w Niemczech natomiast – „Polakiem” uznawano.

 

Prawdziwą wartość Ślązaka jeszcze nie poznano,

Architektem w budownictwie mostów – go uznano,

Międzynarodowe kontakty przez niego powstają,

Przez jego wkład różne firmy, też zlecenia dają

 

Lecz nie wszystko w życiu można generalizować,

Negatywne wyjątki też mogły się zachować.

Ślązak bardzo często leczy, jeżeli ktoś truje

Bo jego wkład jest cenny – w społeczeństwie buduje!

 

Mała rada:

 

Jeśli pochodzisz ze śląskiego kraju

Jesteś rzadkim drzewem, dobrego rodzaju.

Chodź wyprostowany, uniesiony miej wzrok,

Możesz być dumny – pewnie stawiaj swój krok.

 

 

Richard Jauernik

 

Szanowny Pan Mgr R. Więcek!

Dziękuję serdecznie!

Tak jest, dziękuję Panu serdecznie za ten piękny Zjazd Absolwentów. Mimo to że na zjedzie było niesamowicie dużo osób, organizacja była wspaniała i precyzyjna. Czy książka, pobyt w klasach, namiocie, albo na balu, wszystko było dobrze zaplanowane i zorganizowane.

Będąc znowu w Neuss, przyjemnie wspominam piękne chwile spędzone w liceum. Byłem również zaskoczony, że moje wspomnienia i wiersze tak obszernie umieszczono w książce.

Jeszcze raz chcę podziękować panu i tym osobom, które włożyły niesamowicie dużo pracy w organizację. Jednym słowem uroczystość była udana.

Decyzja Pana dotycząca przeszłości wzbogaciła historię szkoły.

Pewne przysłowie zakotwiczyło się w mojej pamięci, „bez przeszłości nie ma postępowej przyszłości”.

Serdeczne pozdrowienia przesyła:

Richard Jauernik

nadesłano po VI Zjeździe

 

CZESŁAWA BICK

rocznik matury

W budynku Liceum znalazłam się po 1. listopada 1956 roku. Wprowadził mnie tam wujek Staś, do którego zjechaliśmy z zesłania w Kazachstanie (co możliwe było dzięki zmianie przywódców partyjnych). Zostałam zapisana do dziewiątej klasy na podstawie mojego poprzedniego świadectwa w języku rosyjskim i od razu otrzymałam przezwisko „Ruska. O ironio losu, w Kazachstanie funkcjonowałam jako „Polaczka”! Niestety prawdą było, że po polsku nie mówiłam prawie wcale i dlatego od początku lepiej radziłam sobie z matematyką, co potwierdziłby profesor Badura. Oczywiście również z rosyjskiego, u pani profesor Bunio, otrzymywałam bardzo dobre oceny, natomiast z języka ojczystego (głównie z gramatyki) potrzebne mi były płatne korepetycje. Moje postępy w nauce polskiego przed całą klasą sprawdzał profesor Balwirczak i dzięki temu mogłam nawet zagrać matkę w „Balladynie” Juliusza Słowackiego. Profesor Swedek dobrodusznie pozwalał mi odpowiadać na lekcjach historii w dowolnym języku, ale nisko oceniał moje wypowiedzi. Szkoda, że nigdy nie padło pytanie, dlaczego ja, urodzona na Wileńszczyźnie, mam problemy z rozumieniem tekstu. Niestety musiałam powtarzać pełny rok z inną klasą. Dzięki temu jednak miałam więcej znajomych, ponieważ utrzymywałam kontakt z koleżankami i kolegami z poprzedniej klasy. Nawiązywałam znajomości z łatwością, gdyż coraz lepiej mówiłam po polsku. Nie bez znaczenia była również bliskość internatu – mieszkając niedaleko mogłam spotykać się ze znajomymi także w czasie wolnym (choć często był to czas wolny tylko z nazwy, ponieważ bardzo dużo uczyliśmy się). Najtrudniejszym dniem w szkole był poniedziałek. Profesor Michalik rozpoczynał zajęcia pytaniem w stylu: „Co to jest para nasycona i nienasycona?”. Chłopcy potrafili sobie jakoś poradzić z odpowiedziami, natomiast dla dziewcząt próby ich udzielenia kończyły się zwykle oceną niedostateczną. Problemy z chemią (i nie tylko z chemią) spowodowały, że z bardzo licznej klasy dziesiątej do kolejnej przeszło tylko dziewiętnaście osób.

W szkole obowiązywała dyscyplina. Musieliśmy podporządkować się rygorystycznemu regulaminowi dotyczącemu zachowania i tylko bal maturalny w gronie klasowym mógł być trochę bardziej kolorowy, choć bez żadnych przesadnych szaleństw. Dziś, gdy patrzę na zdjęcia maturalne, zastanawiam się, które wspomnienia są najpiękniejsze. Jest ich tak wiele…Niestety, to już tylko wspomnienia!

 

TEODOR BEK

1.1.1.1.1.2         rocznik matury ’57. Moje wspomnienia szkolne.

Naukę w Liceum Ogólnokształcącym w Koźlu rozpocząłem w roku 1953.

Był to okres, kiedy to szkołą twardą ręką rządził Pan dyrektor Cieciura wespół ze swoją zastępczynią Panią dyrektor Cichową. Obok dyrekcji dużą rolę w szkole odgrywali działacze ZMP (Związek Młodzieży Polskiej). Osobiście do ZMP nie należałem – nie chcieli mnie przyjąć – i póżniej miałem obawy czy zostanę przyjęty na studia. No, ale przyszedł rok 1956, ZMP rozwiązano i w ten sposób problem dla mnie rozwiązał się sam.

W klasie VIII a rok szkolny 1953/1954 rozpoczynało ponad 50 chłopców (w dzienniku brakowało miejsca). Dziewczęta były w klasie równoległej tj. VIII b. Dopiero od IX klasy, chyba dla złagodzenia naszych obyczajów, utworzono klasy koedukacyjne. W roku 1953 rozpoczynało ze mną naukę chyba 15 uczniów i uczennic z Kędzierzyna. Biorąc pod uwagę również starsze klasy, to liczebność uczniów z Kędzierzyna w całej populacji szkolnej była dosyć znaczna. W tym czasie, na początku lat 50., w Kędzierzynie nie było jeszcze ogólniaka oraz żadnego technikum. Dla nas, uczniów z Kędzierzyna, problemem był dojazd do szkoły, a zwłaszcza powrót ze szkoły do domu. Autobusy funkcjonowały rzadko, a bilety miesięczne na PKS były dla uczniów wprost nie do zdobycia no i drogie. Tak więc, dla większości uczniów, jako środek transportu, pozostawał pociąg. Przez pierwsze dwa lata nauki mieliśmy specjalny pociąg szkolny, który odjeżdżał z Kędzierzyna z peronu pierwszego o godzinie 7:30 lub 7:40. Jeszcze wcześniej rozpoczęcie lekcji w szkole było skoordynowane z przyjazdem pociągu szkolnego z Kędzierzyna. Pociąg składał się z 2-3 wagonów, które zajmowała młodzież szkolna i czasami mieszkańcy Kędzierzyna udający się na targ do Koźla. Wtedy często spóźnialiśmy się na lekcje, często zrzucając winę na opóźnienie pociągu. Niestety, po niespełna 2. latach pociąg szkolny zlikwidowano i wtedy część uczniów przeszła na dojazd autobusowy, a ja wraz z innymi uczniami przez następne lata dojeżdżaliśmy pociągiem dalekobieżnym, który odjeżdżał bardzo wcześnie, bo o godzinie 6:08 lub 6:12. Pociąg ten – zwłaszcza zimą – często był spóźniony. Ale normalnie do szkoły dochodziliśmy około godziny 6:45 i nie zawsze znajdowaliśmy szkołę otwartą, często trzeba było budzić woźnego do otworzenia szkoły.

Zimą przychodziliśmy do szkoły zmarznięci, a w klasach było jeszcze zimno, ponieważ woźny dopiero rozpoczynał grzać w kotłowni.

Czas wolny do rozpoczęcia nauki wykorzystywaliśmy do odrobienia zadania domowego, skonfrontowania wyników, a czasami niekończących się dyskusji na przeróżne tematy.

Należy zaznaczyć, że w roku 1954 uruchomiane zostało Liceum Ogólnokształcące w Kędzierzynie, tak więc byliśmy ostatnim rocznikiem który musiał do Liceum z Kędzierzyna dojeżdżać do Koźla. Z roku na rok coraz mniej uczniów dojeżdżało pociągiem. Część uczniów kończyła naukę i w sposób naturalny opuszczała nasze grono, ale również część przechodziła na transport autobusowy, który z roku na rok ulegał poprawie. Dojazd pociągiem, obok naturalnych trudów – zwłaszcza ranne wstawanie – miał też swoje uroki, a szczególnie powrót po lekcjach. Często na stacji kolejowej w Koźlu czekaliśmy czasami nawet do dwóch godzin na pociąg Na dworcu przebywali głównie uczniowie dojeżdżający do Kędzierzyna, chociaż również były pojedynczy uczniowie dojeżdżający w kierunku Baborowa, lub do Pokrzywnicy. W poczekalni dworcowej, na stołach, graliśmy namiętnie w cymbergaja. Codziennie – w zależności od ilości osób, była organizowana liga cymbergajowa i graliśmy do wyłonienia zwycięscy. Nie wiem czy dzisiaj reguły tej gry są znane?. Do gry wystarczał nam grzebień lub kawałek tworzywa, oraz trzy monety. Każdy z zawodników miał swoją monetę (był to zawodnik), a mniejsza moneta była piłką. Taką piłkę należało swoją monetą (zawodnikiem) tak uderzyć, aby piłka wpadła do bramki. Każdy z zawodników, przemiennie wykonywał kolejne uderzenie. Grało się do zdobycia 10 bramek. Bramki były zaznaczane na stole gwózdkami, a monetę (piłkę) można było odbijać też od krawędzi stołu (po przyłożeniu do krawędzi stołu zeszytu lub też nawet ręki).

Gra ta wyrabiała wtedy refleks i pewną orientację przestrzenną. W roku 1955 nasze warunki przebywania na stacji kolejowej w Kożlu uległy znacznej poprawie. Wtedy to uruchomiono świetlicę szkolną przeznaczona wyłącznie dla młodzieży szkolnej. Świetlica mieściła się w budynku stacyjnym, z wejściem od peronu. Było tam ciepło, przytulnie, znajdowały się gazety, grała z tak zwanego kołchoznika muzyczka, a porządku pilnowała szefowa świetlicy. Tam już nie można było grać w cymbergaja ani w karty. Ale z ochotą porzuciliśmy ten sport, na rzecz komfortu, który znaleźliśmy w tej nowej świetlicy. Trzeba jednak stwierdzić, że PKP spóźnił się o ładnych parę lat z tą świetlicą.

Czasami w maju lub czerwcu, umawialiśmy się na dojazd rowerami. Czyniliśmy to najczęściej wtedy, kiedy mieliśmy lekcje WF (wychowanie fizyczne) lub PS ( przysposobienie sportowe).

Do końca roku szkolnego w 1957 roku – czyli do ostatnich dni nauki w kozielskim Liceum – z Kędzierzyna dojeżdżała już tylko trójka ostatnich mohikanów, byli to Zenon Wieczorek, Teofil Piechaczek no i ja.

WUJU. Każdy, kto był uczniem Liceum w latach 50 – tych wiedział, kto to był WUJU. Każdy z nas mógł o tej barwnej postaci kozielskiego Liceum godzinami opowiadać i snuć wspomnienia. Otóż WUJU to był profesor Wiktor Julianowicz Florkowski. Był on starszym panem, chromym na jedna nogę i stąd też stale wspierał się na lasce.. Jego ubiór był stały oraz przewidywalny. Posiadał chyba zaledwie jedną marynarkę, dwie koszule i trzy krawaty. Jeżeli było jakieś święta narodowe lub w święto w ZSRR, to wiadomo było, że WUJU będzie w czerwonym lub czarnym krawacie (w zależności od charakteru święta). W pozostałe dni w użyciu był krawat granatowy. Jego poglądy polityczne były jednoznacznie lewicowe. Muszę powiedzieć, że nigdy póżniej w życiu nie spotkałem osoby tak jednoznacznie opowiadającej się za ustrojem komunistycznym, a jednocześnie osoby tak uczciwej, nie uznającej żadnej kompromisów wewnętrznych, a z drugiej strony pełnej zrozumienia dla tych, którzy nie podzielali jego poglądów. Poznałem go podczas rozmowy kwalifikacyjnej (była to forma egzaminu wstępnego) do Liceum Ogólnokształcącego. Odpytywało nas kilku profesorów, z różnych dziedzin. Jednym z nich był WUJU. Zaczął przepytać mnie z języka rosyjskiego. Zaczęliśmy od znajomości rosyjskich liter (z czym nie wszyscy kandydaci dawali sobie radę), a następnie odczytałem kilka linijek z rosyjskiego tygodnika Ogoniok. Ponieważ uznał moją znajomość języka rosyjskiego za zadawalającą zaczął mnie odpytywać ze spraw bieżących ( mieliśmy w szkole podstawowej taki przedmiot jak NOK – nauka o konstytucji). No, ale ponieważ już wtedy gazety w domu regularnie czytałem, to i w tym zakresie nie miałem słabych punktów.

Po rozpoczęciu we wrześniu 1953 roku szkolnego, okazało się, że WUJU uczy nas rosyjskiego. Podręcznikiem naszym była książka Krótki kurs WKPb. Szybko odkryliśmy system odpytywania, jaki stosował WUJU, jak również jego słabe strony. Jeżeli ktoś chciał go zdenerwować, to w trakcie odpowiedzi na lekcji języka rosyjskim używał zwrotu ja maju. Przez pierwsze miesiące, prawie na każdej lekcji zwracał nam uwagę na popełniany przez niektórych używających zwrotu ja maju błąd. Ale błąd ten był nie do wyplenienia i to czasami WUJA wprawiało w lekkie zdenerwowanie. I chociaż lubiliśmy WUJA, to prawie na każdej lekcji była okazja, aby spłatać mu figla. Nasze dowcipy, uwagi i żarty przyjmował z pobłażliwością i wyrozumieniem. Jedno jednak zdarzenie utrwaliło mi się w pamięci. Był to maj lub początek czerwca 1954 roku. Nasza męska klasa VIII a, po zajęciach z wychowania fizycznego ( zajęcia były na boisku szkolnym w parku) miała zajęcia z WUJEM – język rosyjski. W klasie okna były otwarte, a kwiaty magnolii aż przelewały się przez okno do klasy. Z drzewa do klasy przyfrunął chrabąszcz. Ktoś z klasy wziął chrabąszcza i po pozorem ścierania tablicy zbliżył się do WUJA i delikatnie położył chrabąszcza na rękawie marynarki WUJA. Siedziałem w pierwszej ławce i z zainteresowaniem patrzyłem na dalsze poczynania chrabąszcza. Chrabąszcz przemierzył cały rękaw, wdrapał się na kołnierz marynarki i próbował wejść WUJOWI na szyję. WUJO nerwowo ruszał szyją, co utrudniało chrabąszczowi osiągnięcie celu. Za którąś wreszcie próbą owad znalazł się na szyi i po chwili WUJO zorientował się, ze coś jest nie tak. Wreszcie złapał nerwowym ruchem sprawcę, popatrzył na chrabąszcza, odgryzł mu głowę i resztki wyrzucił przez otwarte okno. Cała klasa aż zawyła z zachwytu i radości. Tym czynem WUJO jednak nas zaskoczył. Hałas w klasie był tak duży, że o dalszym prowadzeniu lekcji nie było już mowy.

Zresztą WUJO miał zawsze problemy z utrzymaniem dyscypliny na lekcjach. Klasę ósmą kończyliśmy egzaminem przejściowym z języka rosyjskiego. Po egzaminie chyba dyrekcja szkoły stwierdziła, że nasze postępy w tym języku są mierne i WUJU przestał nas dalej uczyć tego przedmiotu. Od dziewiątej klasy uczył nas tylko języka francuskiego, ale niestety z opłakanym skutkiem. Jego system pytania był nam znany i rozpracowany w szczegółach. W klasie było kilka dyżurnych zeszytów prowadzonych przez dziewczęta i każdy przygotowywał się do odpowiedzi w przeróżny sposób, ale zawsze w znanym mu terminie.

Wiedzieliśmy przecież, z jakiej czytanki będziemy odpowiadali i o jakie słówka będziemy przepytywani. Przy odpytywaniu WUJO stawiał zawsze pięć lub sześć stopni. Zawsze można było uzyskać trzy lub cztery stopnie pozytywne (czyli trójkę) i to dawało już spokój na cały kwartał. W ten sposób w miarę upływu lat udoskonalaliśmy nasz system przygotowywania się do odpowiedzi, natomiast nie rosła wśród nas wiedza w zakresie języka francuskiego. W jedenastej klasie była już tylko jedna osoba, która miała pojęcie o tym, co WUJU na lekcji przerabia. Przed maturą, kiedy nasze podejście do życia stawało się bardziej odpowiedzialne ze zdumieniem stwierdzaliśmy, że niestety, z własnej winy, nie nauczyliśmy się tego języka. Ale to, co rzeczywiście straciliśmy, uzmysłowiliśmy sobie dopiero po latach.

2005 r

Teodor Bek

 

LATA 1953-1957

W roku szkolnym 1953/1954 rozpoczął się długi okres „władzy” zgodnego duetu dyrektora Cieciury i wicedyrektor Cichowej. Były to niewątpliwie osobowości, które wywarły duży wpływ na funkcjonowanie ówczesnego, jedynego zresztą w powiecie, Liceum Ogólnokształcącego w Koźlu.

Dzisiaj, z perspektywy czasu, wręcz zdumiewają mnie obie te nominacje. Wtedy, zarówno dyr. Cieciura jak i dyr. Cichowa nie posiadali tytułu magistra. Ale wtedy nie było to nic dziwnego, dzisiaj jest to wręcz niemożliwe. Jednak to coś innego było zdumiewające. Dyr. Cieciura był hrabią. Miał tytuł hrabiowski umieszczony w herbarzu. Dyr. Cichowa brała udział w Powstaniu Warszawskim – wtedy wręcz potępianym. Dzisiaj obydwa te fakty są raczej powodem do chluby i chwały. Ale wtedy? Wtedy obydwoje musieli skrzętnie ukrywać te fakty. Jak było możliwe nominowanie dyrektorów z takimi życiorysami? A jednak, chyba doceniono ich umiejętności dydaktyczne i organizacyjne. Dla dobra szkoły obie te nominacje byty optymalne.

Jakie to wtedy były czasy??

Dookoła było jeszcze wiele zniszczeń wojennych. Wiele mostów w Kędzierzynie było jeszcze prowizorycznych, drewnianych. W samym Kędzierzynie stawiano dużym wysiłkiem Zakłady Azotowe. Był to niewątpliwie silny impuls w kierunku rozwoju miasta i powiatu. Dla społeczeństwa ten okres lat powojennych był jednak bardzo ważny. W roku 1953 umarł Józef Stalin. Nie zmieniło to jednak w Polsce politycznych uwarunkowań. W Warszawie od 1954 mówi się o stopniowej odwilży, jednak tutaj, na prowincji dalej rządzi Partia (czyli PZPR) wraz z wszechwładnym Urzędem Bezpieczeństwa, a w szkołach ZMP (Związek Młodzieży Polskiej ).Cale życie kraju było podporządkowane komunistycznej ideologii.

Oczekiwane zmiany nastąpiły w roku 1956 w wyniku, polskiego października lub też bezkrwawej rewolucji – tak nazywano ten oczekiwany przełom. Ta data obecnie jest raczej niedoceniana. Wynika to z faktu, że wtedy każdy wyobrażał sobie, że nastaje rzeczywista demokratyzacja ustroju w Polsce. Stało się jednak inaczej. Ale my, młodzież, wtedy w klasie maturalnej, niezwykle głęboko przeżywaliśmy rodzącą się demokrację. Rozwiązanie ZMP było dla nas tym symbolicznym zerwaniem ze złą przeszłością i jednocześnie źródłem wielu nadziei.

Ale wróćmy do szkoły i ówczesnych zasad jej funkcjonowania. Należy stwierdzić, że generalnie poziom wykształcenia młodzieży był niski. Matura była rzadkością. Z jednej strony nie było wśród ludności tradycji kształcenia młodzieży, z drugiej strony czyniono wiele, aby młodzież skierować jak najszybciej do pracy. Każda para rąk do pracy się liczyła, bo zniszczenia wojenne były przeogromne. Po szkole podstawowej – która trwała siedem lat – młodzież mogła kontynuować dalsze kształcenie przez kolejne cztery lata między innymi w Liceum Ogólnokształcącym. Licea ogólnokształcące zwano popularnie ogólniakami. Obowiązywała w nich następująca numeracja klas: ósma, dziewiąta, dziesiąta i jedenasta. Nauka kończyła się egzaminem maturalnym. W istniejących też technikach (nauka trwała 4 lub 5 lat) klasy miały numerację od pierwszej do czwartej (lub piątej ).Technika kończono maturą i pracą dyplomową. Wtedy również jedynie posiadanie matury otwierało drzwi na wyższe studia. Po ukończeniu technikum tylko nieliczni kierowali się na wyższe studia.

 

Jak funkcjonowało nasze Liceum Ogólnokształcące?

W tych latach w budynku szkolnym mieściła się Szkoła Podstawowa oraz Liceum Ogólnokształcące. Szkoła Podstawowa miała po jednej klasie – od pierwszej do siódmej. Żyła ona swoim życiem i praktycznie nie mieliśmy z uczniami podstawówki nic wspólnego. Ogólniak to było zaledwie 7-8 klas. Klasy miały numeracje A lub B, lecz nie wyróżniano żadnego profilu. Do roku 1955 były klasy żeńskie i męskie, ale później wprowadzono klasy koedukacyjne (chyba dla utemperowania chłopców ).Wtedy Ogólniak nie miał swego patrona. Profesor Balwirczak (nas uczył tylko rysunku ), wielki pasjonat Sienkiewicza, dopiero w późniejszych latach zrobił wszystko, aby nasza szkoła otrzymała imię godnego patrona.

Hala gimnastyczna wraz z pełnometrażowym boiskiem, bieżnią i skoczniami mieściła się w parku (obok wieży ciśnień) Funkcjonował wtedy również internat, który miał ograniczoną liczbę miejsc (ilość chętnych wielokrotnie przekraczała ilość miejsc ).

Każda klasa miała swoją bazę, czyli klasę, w której odbywała się większość zajęć. Specjalistyczne gabinety były jedynie z chemii, biologii, fizyki oraz przysposobienia wojskowego. Ze względu na pojemność gabinetów w młodszych klasach był podział na grupy (np. część miała fizykę, a część chemię lub jeżeli chłopcy mieli wychowanie fizyczne, to dziewczęta przysposobienie wojskowe ).

Klasy – szczególnie ósme i dziewiąte, były bardzo liczne. W klasie ósmej było nas ponad 50 chłopców. Wykaz nazwisk nie mieścił się w dzienniku. Brakowało ławek i sadzano nawet po trzy osoby przy stoliku. Selekcja była jednak ostra. W ósmej klasie odpadało prawie 20 chłopaków, w dziewiątej już mniej. W klasie ósmej około 2/3 uczniów mieszkało poza Koźlem. Jednym z powodów tak dużej utraty uczniów były problemy z dojazdami do szkoły. W zasadzie z okolicznych wiosek i z Kędzierzyna dojeżdżaliśmy jedynie pociągami lub na rowerach (nawet zimą!! ). Autobusów kursowało zaledwie kilka dziennie i nie były one przeznaczone dla młodzieży szkolnej.

Rok szkolny dzielił się na cztery okresy. Każdy kończył się ocenami kwartalnymi. W niższych klasach, jeżeli dany delikwent miał kilka ocen niedostatecznych i nie rokował poprawy, to na wniosek rady pedagogicznej był skreślany z wykazu uczniów. Oceny były jednak bardzo surowe. Skala ocen obejmowała cztery stopnie tj. bardzo dobry – piątka, dobry – czwórka, dostateczny – trójka oraz niedostateczny- dwójka Często nauczyciel mówił, że na piątki to tylko on umie, tak więc prymus z danego przedmiotu mógł mieć zaledwie czwórkę (a prymusów nie mogło być za dużo). W końcowych klasach lub pod koniec roku szkolnego nauczyciele byli trochę bardziej liberalni. Nauczyciele, kierując się tą zasadą, doprowadzili do tego, że w naszej klasie ósmej i dziewiątej nie było ucznia, który by miał oceny tylko dobre lub bardzo dobre. Z perspektywy uważam taką ostrą selekcję za pozytywną. Szkoła uodporniła nas na wszelkie późniejsze życiowe trudy. Zostaliśmy przygotowani do oczywistej prawdy, że droga życia nie jest usłana różami. Przez dwa pierwsze lata nauki rok szkolny kończył się oficjalnymi egzaminami końcowymi z 2-3 przedmiotów. Nauczyciel prowadzący przedmiot zarządzał egzamin pisemny lub też ustny (wtedy był jednak obecny drugi nauczyciel ).W późniejszych latach z tej formy egzaminu przejściowego zrezygnowano. Jak ostra była kwalifikacja świadczy fakt, że w ósmej klasie było nas ponad 50 osób, a egzamin maturalny zdało zaledwie 12 abiturientów. Od ósmej klasy uczyliśmy się dwóch języków obcych. Obligatoryjnie języka rosyjskiego oraz w naszym cyklu szkolnym języka francuskiego. Klasy starsze uczyły się łaciny zamiast j. francuskiego. Język angielski, doszedł dopiero w późniejszych latach. Język niemiecki w naszym województwie był zabroniony Uczeń, który przyszedł z innego regionu Polski, gdzie uczył się j. niemieckiego, nie mógł otrzymać indywidualnego toku nauczania. Musiał zmienić nauczany język. To było zresztą hamulcem przy przenoszeniu się uczniów ze szkoły do szkoły. Pewnym ewenementem – nawet na skalę krajową, – był fakt udzielenia uczniowi oceny niedostatecznej na koniec roku szkolnego z wychowania fizycznego!! Dotknęło to Romana B. Był on uczniem niezwykle zdyscyplinowanym, zawsze posiadającym strój i trampki (ówczesne obuwie). Romek jednak był niezwykle flegmatyczny, trochę otyły i nie był w stanie wykonać większości zadań. Wtedy to, aby otrzymać pozytywny stopień, należało umieć wykonać pewien zakres ćwiczeń na przyrządach gimnastycznych, w lekkoatletyce osiągnąć w wybranych dyscyplinach jakieś minimum oraz brać udział w grach zespołowych. W ramach tzw. poprawki Romek musiał przez całe wakacje dwa razy w tygodniu meldować się na boisku no i ćwiczyć. Ale to mu w niczym nie pomogło.

Raz w tygodniu lub z okazji jakichś rocznic państwowych przed lekcjami odbywał się apel. Udział w nim był obowiązkowy. Cała młodzież zbierała się na pierwszym piętrze na korytarzu. Z przodu w dwuszeregu wg klas stały dziewczęta, z tyłu, też w tym szyku, chłopcy. My, chłopcy lubiliśmy apele – była to jedyna okazja, aby dokładniej przyglądać się dziewczętom z innych klas. Apel otwierał przewodniczący ZMP. Pierwszą czynnością było odśpiewanie jakiejś pieśni masowej (np. „Hej, wy konie, rumaki stalowe” lub „Budujemy nowy dom”). Następnie ktoś z władz szkolnego ZMP odczytywał tzw. Prasówkę, tj. bieżące informacje polityczne z kraju i zagranicy. Z boku stała dyrekcja i część grona pedagogicznego. Następnie głos zabierał Pan Dyrektor i wygłaszał jakieś komunikaty czy zarządzenia. Często też głos zabierała Pani Wicedyrektor, która zawsze znalazła jakiś powód, aby nas skrytykować. Najczęściej była to krytyka za ubiór, zachowanie lub inne sposoby nieprzestrzegania regulaminu. Dziewczęta musiały obowiązkowo chodzić w skromnych fartuszkach szkolnych, których długość była ściśle limitowana. Każde lekko podmalowane oczko lub ukraszone liczko było natychmiast wyłapywane przez Panią Dyrektor Każda zmiana fryzury była powodem do ostrej nagany. Coś takiego jak szpilki, półszpilki, koturny, wysokie obcasy było absolutnie niedozwolone. Dziewczęta nawet nie próbowały w takim obuwiu przekraczać szkolnej bramy.

Chłopcy mieli się lepiej. Nie było wyraźnych nakazów, jak ma wyglądać codzienny ubiór dla nas. Z dumą nosiliśmy tzw. czapki studenckie w kolorze granatowym, a sznurki – złote lub srebrne określały stan zaawansowania w pobieranych naukach. Naturalnie na wszelkich oficjalnych uroczystościach, egzaminach itp. obwiązywał chłopców granatowy garnitur, a dziewczęta biała bluzka i granatowa spódniczka.

Dla ZMP-owców był też strój organizacyjny. Wprawdzie sam do ZMP nie należałem, ale pamiętam, że w niektóre dni tzw. aktyw był ubrany w strój organizacyjny. Były to zielone koszule o odpowiednim kroju (takie same dla chłopców i dziewcząt) oraz czerwone krawaty. Strój uzupełniały granatowe spodnie lub spódniczki w takim kolorze. Wtedy do ZMP należało około 80% uczniów. Bez poparcia szkolnych władz ZMP wstęp na studia – zwłaszcza na modne kierunki – był wręcz niemożliwy. Członkowie ZMP mieli często zebrania, na których odczytywano prasówki (informacje polityczne) lub prowadzono szkolenia. Często oceniano postawy uczniów ze swojej klasy. Uczniowie słabsi wygłaszali samokrytykę (usprawiedliwiali się ze swoich stopni i przyrzekali poprawę), natomiast uczniowie lepsi obiecywali tzw. pomoc koleżeńską (wspólne uczenie się ze słabszym uczniem). Uczniowie dojeżdżający często zwalniali się z pozalekcyjnych zebrań, tłumacząc się kłopotliwym dojazdem.

Dla młodzieży dwa razy w roku szkolnym były organizowane tzw. potańcówki. Tutaj strój uczniów był już bardziej swobodny. Potańcówki odbywały się w auli, a muzykę puszczano z płyt – głównie walce, tanga, kujawiaki, co najwyżej fokstroty. Żadne – modne wtedy – rytmy zachodnie nie miały prawa być odtwarzane. O to już dbało obecne na imprezie grono pedagogiczne. Jakieś przytulanie się w tańcu było niedopuszczalne i naganne. Grono pedagogiczne śledziło „kto z kim”. Jeżeli tworzyły się jakieś pary zakochanych, to absolutnie nie afiszowano się tym w szkole. Było to wręcz skrzętnie ukrywane przed gronem pedagogicznym.

Przez te lata w Ogólniaku funkcjonowały chór i zespół taneczny. Były to zajęcia nieobowiązkowe, a uczestniczyła w nich młodzież z internatu oraz ci, którzy mieszkali w Koźlu. Występy chór i zespołu tanecznego uświetniały szkolne akademie oraz inne miejskie imprezy. Obowiązkowe akademie odbywały się dwa razy w roku szkolnym – tj. w okolicy święta rewolucji październikowej (czyli w listopadzie) oraz przed świętem 1 maja. Na akademiach zbierała się cała młodzież. Każda akademia miała część oficjalną, którą „załatwiała” dyrekcja oraz ZMP, a później była część artystyczna.

Trzeba zaznaczyć, że wtedy aula posiadała scenę z kotarami, fortepian stał we wnęce na podwyższeniu. Na oknach wisiały story. To wszystko dawało całkiem inną akustykę (dzisiaj jest ona fatalna ).

Dla lepszej ,,asymilacji” kultury, okresowo w szkole zjawił się ARTOS. Była to agencja, która przysyłała dwie lub trzy osoby odtwarzające repertuar operowy lub operetkowy, albo jakiegoś podróżnika, który opowiadał, co widział, lub też pisarza, który zapoznawał nas ze swoją książką. Te imprezy odbywały się w trakcie zajęć lekcyjnych. Artos był lubiany – ale nie tylko dlatego, że przepadały lekcje.

W tych czasach formalnie próbowano dbać o nasz rozwój kulturalny. Każda klasa musiała prowadzić swoją gazetkę klasową (wisząca na ścianie, na arkuszu brystolu ). Była też gazetka szkolna. Tę najczęściej prowadzili członkowie ZMP. Duży nacisk kładziono na czytelnictwo. Był to cały system, na który bacznie patrzyło grono pedagogiczne. Oczekiwano, że będziemy prenumerować prasę młodzieżową ( Sztandar Młodych lub Świat Młodych), jakąś prasę rosyjską np. Krokodyl, Kraj Rad). W ostatnich klasach Pani Prof. Cichowa oczekiwała z naszej strony znajomości treści pisma Nowa Kultura lub Życie Literackie. Z tego byliśmy nawet odpytywani na języku polskim.

Corocznie jesienią, cała szkoła (ale w różnych terminach i w różnych PGR-ach) uczestniczyła w tzw. wykopkach. Było to najczęściej zbieranie ziemniaków albo buraków z pola na przyczepy. Jeżeli pogoda sprzyjała, było to piękne popołudnie. Zdarzały się wtedy zabawne historie, które z rozrzewnieniem wspominamy do dzisiaj.

We wrześniu 1956 rozpoczęliśmy naukę w klasie maturalnej. Wtedy przybywały nowe przedmioty – logika, astronomia oraz nauka o świecie. Od momentu tzw. polskiego października rozpoczęły się zmiany w funkcjonowaniu szkoły. Zlikwidowany został przedmiot nauka o świecie współczesnym, a w to miejsce wprowadzono religię. Niestety religia była tak nudna, że z trudem docieraliśmy do dzwonka kończącego lekcję. Z tego przedmiotu nie były jednak stawiane oceny – na szczęście. Rozwiązano ZMP, naciski różnych władz partyjnych i oświatowych na dyrekcję szkoły i nauczycieli praktycznie zanikły. Również apele i akademie odeszły do lamusa.

Nauczyciele zaostrzyli jednak swoje kryteria ocen. W naszej klasie maturalnej liczącej zaledwie 20 osób kilkoro nie zostało dopuszczonych do matury, a kilka osób „padło” na egzaminie maturalnym. Wtedy każdy abiturient musiał przystąpić do egzaminu pisemnego z języka polskiego i matematyki. Kryteria oceniania np. z języka polskiego były niezwykle ostre. Praca maturalna nie mogła mieć żadnego błędu ortograficznego, jeżeli w pracy były trzy błędy (ale nie licząc interpunkcji ), to stawiano ocenę niedostateczną, co było równoznaczne z oblaniem matury. Naturalnie, jeżeli ktoś na koniec roku szkolnego miał czwórkę lub piątkę i jeżeli praca maturalna była napisana na co najmniej czwórkę, to mógł zostać zwolniony z egzaminu ustnego. Na maturze praktycznie nie dało się „ściągać”. Obok tych dwóch obowiązkowych przedmiotów egzamin maturalny składał się jeszcze z dwóch dowolnie wybranych (ale nie mogły to być przedmioty marginalne ). Te przedmioty zdawało się ustnie. Abiturient, który w danym dniu miał pisemny egzamin maturalny, zdawał w jednym dniu wszystkie cztery przedmioty (o ile z matematyki lub języka polskiego nie był zwolniony ). Komisja egzaminacyjna składająca się z 5 lub 6 nauczycieli. Często przerastało to odporność psychiczną zdającego i pod koniec nie wiedział już, jak się nazywa. W jedenastej klasie mieliśmy studniówkę, ale nie miała ona dzisiejszego charakteru, była to praktycznie normalna potańcówka dla klas maturalnych. Zaraz po egzaminie maturalnym dla maturzystów i grona pedagogicznego był organizowany komers. Na komersie po raz pierwszy mogliśmy w obecności naszych nauczycieli zapalić papierosa lub wypić trochę alkoholu. Komers był miłą imprezą kameralną zorganizowaną w budynku szkolnym. Było to praktycznie pożegnanie się ze szkołą i gronem pedagogicznym. Oprócz komersu, już poza budynkiem szkoły, odbywał się też bal maturalny. Każdy mógł przyprowadzić tzw. osoby towarzyszące. Na balu maturalnym była też obecna większość rodziców. Tam też po raz pierwszy odbywały się tańce przy prawdziwej orkiestrze.

Teodor Bek, uczeń w Liceum Ogólnokształcącym w Koźlu w latach1953-1957. TB – 2008 r

 

ROBERT DUSZEWSKI

rocznik matury ’64.

 

Kiedy po latach sięgam pamięcią do pięknych czasów w naszym liceum, wracają obrazy z dawnych lat: kwitnące magnolie, duża jasna szkoła, internat, w którym mieszkali przyjaciele z okolicznych wiosek, przybudówka – mieszkanie Dyrektora, sala gimnastyczna gdzieś w parku przy wieży wodociągowej, słoneczne klasy i tchnące tradycją i niepowtarzalnym klimatem gabinety przedmiotowe.

Do kozielskiego liceum ogólnokształcącego trafiłem ze szkoły podstawowej TPD nr 1 przy ulicy Żeromskiego, w której z uwagi na styl, jaki nadawali koledzy z Domu Dziecka, w tym czasie na ogół z biednych warszawskich rodzin, wytworzyła się specyficzna atmosfera, wyrażająca się brakiem pozytywnej akceptacji dla kujonów, co niestety zaważyło na późniejszych pierwszych wrażeniach z liceum, gdzie podejście do nauki sprowadzone do dobrego zapamiętania tego, co było na lekcji i szybkim odrobieniem zadania, przy jako takiej erudycji i oczytaniu, dawało rezultaty lokujące w czołówce klasowej – w nowej szkole zdecydowanie nie zdawały egzaminu.

Drugim najbardziej zwalczanym grzechem, który też nie przystawał do nowej rzeczywistości, była absolutnie potępiana zasada zgłaszania się do odpowiedzi na wywołanie nauczyciela, a jeszcze gorzej z własnej inicjatywy (lizus! I lizus do kwadratu!). To również, jak na osiągnięcie nowej dobrej ogólnie pozycji w LO, nie było najlepszym zwyczajem.

Całe szczęście, że nie uległem modzie na wybranie szkoły zawodowej, podążając za nośnym hasłem, że nie opłaca się uczyć i najlepiej pójść do „zawodówki” i szybko zarabiać pieniądze! Jak silne było oddziaływanie naszej subkulturalnej mody, może świadczyć fakt, że z całej licznej klasy do liceum zdecydowały wystartować tylko dwie osoby, w tym jedna koleżanka.

W powyższym kontekście, pierwszy zimny prysznic w liceum przeżyłem na lekcji matematyki (zaznaczam, że w szkole podstawowej należałem w tej dyscyplinie do ścisłej czołówki najlepszych uczniów), kiedy jakiś logiczny, ale moim zdaniem zbędny, aby się go wyuczyć na pamięć dowód, o który zapytał mnie prof. Alfons Badura, „zaowocował” pierwszą w życiu oceną niedostateczną i do tego z matematyki! Stało się, zostałem zaszufladkowany jako matematyk „na trójkę”.Tak więc twierdzenie, że dwie pary przecinających się prostych równoległych odcinają równe odcinki, wygasiło mój zapał do tej pięknej dziedziny nauki.

Do matematyki powróciłem dopiero w drugim półroczu XI klasy, z powodu wymaganego egzaminu z matematyki na kierunek chemiczny studiów wyższych. Kupiłem więc podręcznik z matematyki dla kandydatów na wyższe uczelnie i samodzielnie przez dwa – trzy miesiące, przerabiałem z tej książki teorię i zadania, po kilkanaście stron dziennie, całą książkę podzieliłem karteczkami na kawałeczki odpowiadające jednostkom pozostałego do matury czasu, w taki sposób praktycznie zdążyłem przejść jakieś 90% stron.

Sposób na wiedzę okazał się dobry, maturę pisemną napisałem na 5, w pierwszym odruchu wzbudziło to podejrzenie o ściąganie, ale od kogo skoro wokół siedzieli matematycy tacy sobie, a i sposoby też były trochę inne – ale dobre!

Podejrzenie o ściąganie stanowiło spore zagrożenie, nie zapomnę klasówki z fizyki w VIII klasie u prof. Michalika, który uczniów nazywał „cedzikami”, lubił dowcipkować i zauważał (poważał) uczniów aktywnych w dowolny sposób. Obok mnie siedział Zygmunt Polanowski, który nie zaliczał się do grona mocnych uczniów w dziedzinie nauk ścisłych, odpisał ode mnie po koleżeńsku wszystkie zadania i otrzymał ocenę bardzo dobrą, natomiast ja, nie spełniający profesorskich oznak aktywności – dostateczną jako uczeń ściągający, aczkolwiek nie złapany.

Nauczyciele, których pamiętam jako szczególnie surowych i bezwzględnie wymagających to: prof. Jan Kałuża (biologia, chemia), prof. Zygmut Capi (j. rosyjski), prof. Ryszard Pacułt (historia). Poza wymienionymi cechami posiadali żelazną wolę i dar perfekcyjnego przygotowania się do przeprowadzanych lekcji. Do tej grupy zaliczyłbym także uczących nas jedynie w VIII klasie panią prof. Cichową (j.łaciński) i prof. Michalika (fizyka).

Chciałbym napisać kilka zdań o prof. Janie Kałuży, który zaryzykował w stosunku do kilku uczniów niepowtarzalny w historii szkoły i może nie do powtórzenia, z uwagi na wymogi formalne – eksperyment pedagogiczny. Nasz rocznik 1960-1964, funkcjonował w dwóch równoległych klasach „A” i „B”, w IX klasie decydenci szkolni dokonali podziału na uczniów „lepszych” i „gorszych”, tych pierwszych lokując w klasie „A”. Jakie były cele tej zmiany organizacyjnej można się było domyślać, natomiast nigdy w przyszłości usłyszałem czy osiągnięto zamierzone rezultaty.

Jak w każdej grupie młodzieży, ujawniali się wśród nas koledzy i koleżanki wyróżniające się ogólną pracowitością i wynikami w nauce, jak i pasjonaci, którzy posiadali monotematyczne i głębokie zainteresowania (Bolek Wantuła, Teodor Werbowski, Krystyna Stefanides – matematyka, Wojtek Lewandowski języki obce, Leszek Kubasiewicz wiedza o świecie, Janusz Czaykowski, Romek Ausobski biologia eksperymentalna, Franciszek Siwiec orator i mistrz konkluzji, Robert Duszewski chemia).

Zastanawiam się, co było impulsem w kierunku zainteresowania się chemią i sądzę, że stało się to na zajęciach kółka chemicznego, które w VIII klasie prowadziła prof. Omyła, a dokładnie fascynacja następująca sekwencją przemian chemicznych: wytrącenie wodorotlenkiem sodu z błękitnego roztworu siarczanu miedzi, niebieskozielonego osadu wodorotlenku miedzi, następnie jego ogrzanie i przejście w czarny tlenek miedzi, odsączenie i rozpuszczenie w kwasie solnym, powstanie zielonego chlorku miedzi, zatężenie i krystalizacja w zielone regularne kryształki.

Kolorowa wizualizacja reakcji zobojętniania, dehydratacji, tworzenia soli, krystalizacji, sprawiły, że pokój w mieszkaniu na Portowej zmienił się w laboratorium chemiczne, pachnące chlorem, kwasami i innymi niezdrowymi rzeczami.

Zdobyłem też jakiś stary podręcznik uniwersytecki z zakresu chemii nieorganicznej i z zapałem przebijałem się strona po stronie przez tajniki chemii nieorganicznej. Najbardziej interesowało mnie, co z czego można zrobić (w miarę posiadanych chemikaliów natychmiast próbowałem otrzymać ten produkt), jak obliczyć ilości niezbędnych składników i jakie mechanizmy rządzą reakcjami chemicznymi. Buteleczki na chemikalia w większości pochodziły ze składnicy surowców wtórnych, zlokalizowanej obok rzeczki Młynówki, gdzie boks z butelkami po lekarstwach sąsiadował z boksem zasypanym kośćmi z rzeźni, przeznaczonymi do produkcji żelatyny i mączki kostnej. W rodzinie, czynnego wsparcia udzielał mi kuzyn mamy, Janek Długosz zamieszkujący w tym samym domu (szafka ze specjalnymi szklanymi półeczkami, którą mi przystosował do celów „chemicznych”, rozpadła się w piwnicy dopiero po powodzi w 1997 roku) .Związki srebra otrzymywało się samodzielnie ze starych monet, manganu ze starych akumulatorów, żelaza, z rdzy lub gwoździ, miedzi z drutu itp. W latach 60-tych ukazywało się pismo „Młody Technik”, gdzie też były opisywane ciekawe doświadczenia chemiczne.

W IX klasie, kiedy chemii uczył Dyrektor Antoni Cieciura, moja wiedza chemiczna znacznie przekraczała obowiązujący w liceum program nauczania. 1. okres, a wówczas rok szkolny dzielił się na 4 okresy, zakończyłem oceną dostateczną, ponieważ jakoś miałem „szczęście” i nie byłem odpytywany przez cały okres, a i klasówki też nie było. W II okresie zdarzyło się, że zostałem wywołany do tablicy gdzie miałem napisać reakcję wymiany chemicznej, napisałem szybko i bezbłędnie. Zaskoczony dyrektor uznał, że to chyba jakiś przypadek i dał mi do ułożenia następną, potem kolejne coraz bardziej złożone, z wielowartościowymi kwasami, których jeszcze nie znaliśmy, z metalami o których jeszcze nie słyszeliśmy, pięć, dziesięć reakcji, kilka pytań. Zapadła cisza, po chwili pan Dyrektor, który był dżentelmenem i człowiekiem honoru starej daty, żołnierzem kampanii wrześniowej, zwrócił się do klasy słowami „skrzywdziłem ucznia, uczeń otrzymuje ocenę, którą wpisuję do dziennika – bardzo dobry – od razu na koniec roku. I tak już zostało do końca nauki w liceum, z chemii zawsze w kolejnych latach mogło być tylko bardzo dobrze!

Dyrektor Cieciura posiadał osobowość, która odcisnęła mocne piętno na uczniach, nauczycielach i klimacie wewnątrz szkoły, zawsze zwracał się do uczniów bezosobowo per uczeń lub abiturient czy absolwent, powtarzał, że uczniowie mogą pisać atramentem czarnym lub niebieskim, czerwony jest dla nauczycieli a zielony -dla dyrektora. Cieszył się tak przytłaczającym autorytetem, że jak przechodził szkolnym korytarzem, to machinalnie wszyscy ustawiali się pod ścianami.

Kolejnym naszym nauczycielem chemii został Jan Kałuża. Pierwszy nasz kontakt z prof. Janem Kałużą nastąpił w 1961 roku, kiedy zaczął nas uczyć biologii, a w kolejnym roku również chemii. Był absolwentem wydziału Biologii Uniwersytetu Jagiellońskiego niezwykle ambitnym i utalentowanym człowiekiem. Pamiętam jak przy jakiejś okazji pokazał swoją pracę magisterską dotyczącą narządu węchowego węgorza. Jego precyzyjne rysunki przeniesione z obrazu mikroskopowego, wymagały benedyktyńskiej pracy i cierpliwości. Do nauczania biologii podchodził nie tylko w werbalny, ale i czynny eksperymentalny sposób, na przykład poprzez preparowanie różnego rodzaju okazów flory i fauny, dżdżownic, żab itp.

Kiedyś, z kolegami Czaykowskim i Ausobskim poświęciliśmy dwa popołudnia przeczesując okolice Koźla łącznie ze stawami, rzeczkami i Starą Odrą, która stanowiła swoistego rodzaju zagłębie biologiczne, w celu złapania wypławków. (Kto przypomni sobie, co to były za stworzenia?). Eksperyment prof. Kałuży polegał na tym, że udostępnił mi klucz od gabinetu chemicznego, tak, że mogłem wykonywać samodzielnie wszystkie możliwe eksperymenty, o jakich nie można było nawet marzyć w warunkach domowych, wymagających ogrzewania gazowego, odpowiednich naczyń laboratoryjnych lub specyficznych odczynników. Od zakończenia wojny minęło prawie 20 lat, a w szafkach laboratoryjnych można było znaleźć odczynniki z napisami niemieckimi, rozszyfrowanie ich nazw stanowiło dużą atrakcję, była też bogata kolekcja barwników syntetycznych, Niemcy do dzisiaj są w tej dziedzinie największą potęgą, dołączyła do nich w porównywalnej skali jedynie Japonia .

Czasem pomagałem profesorowi w przygotowaniu zestawów do ćwiczeń dla uczniów. Dysponowałem nieograniczonym czasem przebywania w gabinecie chemicznym, ale starałem się nie przekraczać godziny 20-tej, ponieważ później pan woźny Kościółek zamykał szkołę. Jedyna uciążliwość wynikająca z takiego ogromu zaufania, to nieodwołalne oczekiwanie na to, że jeżeli w klasie nikt nie potrafił odpowiedzieć na jakieś pytanie z chemii, to profesor oczekiwał, że ja bezwzględnie i poprawnie odpowiem na nie.

Podobnym zaufaniem i na podobnych zasadach w odniesieniu do gabinetu biologicznego obdarzył kolegów Janusza Czaykowskiego i Romana Ausobskiego. Zajmowali się oni opieką nad żywym inwentarzem – rybami, żabami w różnym stadium rozwoju, innymi formami życia, jak owady dzikie i synantropijne, roślinami ozdobnymi i okazami wybranymi z rozmaitych ekosystemów, często z narażeniem własnych ubrań, a czasem zdrowia przy zetknięciu się z osobnikami wyjątkowo agresywnymi !

Rezultaty z perspektywy czasu oceniłbym pozytywnie: ja uzyskałem tytuł doktora chemii na Uniwersytecie Wrocławskim. Romek lekarz medycyny -tytuł doktora na Uniwersytecie w Münster Janusz absolwent SGGW w Warszawie, po stażu w USA szybko awansował na kierownika zakładu w słynnym Kombinacie Rolnym w Kietrzu, aktualnie prowadzi własną firmę w Paryżu.

Rozrywki w czasie przerw pomiędzy lekcjami sprowadzały się do form możliwych do realizacji na korytarzach szkolnych. Monotonię szarego dnia nauki przerywała zdrowa rywalizacja siłowo-zręcznościowa w takich kategoriach jak: – przeciąganie i wytrącanie z równowagi, wyglądało to tak, że przeciwnicy trzymając się za prawe ręce, stojąc na przeciw siebie bokiem w jednej linii, usiłowali przeciągnąć, przewrócić, a w sumie ruszyć z miejsca przeciwnika. Przegrywał ten, kto wykonał chociaż niewielki krok; – wytrącanie z równowagi, poprzez uderzanie dłońmi w dłonie stojącego na przeciw, uniknięcie uderzenia powodowało, że atakujący mógł stracić równowagę i dawał krok do przodu lub przegrywał ten kto po wzajemnym uderzeniu poleciał do tyłu; – siłowanie „na rękę”; – gra monetami w cymbergaja; – skok w dal z miejsca; – coś w rodzaju zapasów, rzecz ryzykowna z uwagi na stan ubrania po zakończonych zmaganiach. Największym uznanym osiłkiem w naszych obu klasach był Klemens Szaithauer z Ciężkowic (pseudonim „Szajtek”).

Czasem z rzadka, zdarzało się, że z „ważnego” powodu wybuchała prawdziwa bójka, co było rzeczą oczywiście zakazaną. Najlepiej zapamiętałem bójkę, pomiędzy Markiem Jezienickim, a Bolkiem Wantułą .Marek pochodził z Krakowa ojciec był architektem, miał duże ogólne obycie i robił wrażenie na niektórych nauczycielach, ale jak domyślaliśmy się, nie wylądował na prowincji bez powodu, a i u nas wytrzymał tylko X -tą klasę. Czesał się „na jeża”, miał czarne włosy, ciemną cerę i nieco ironiczny sposób zachowania, podobał się dziewczynom, ale nie to było przyczyną awantury. Nie wiem o co poszło ( zapytam na Zjeździe! ) i jak to się stało, że opanowany, wyrozumiały i spokojny Bolesław z Kłodnicy przy zachowaniu pełnego rytuału i wyborze miejsca starcia ( umywalnia przy męskiej toalecie ) udał się na poważny pojedynek na gołe pięści. Wszyscy obserwatorzy tego wydarzenia dnia byli bardzo przejęci, a uczestnicy starcia, którzy nie należeli do ułomków, wrócili na lekcję po dużej przerwie, ciężko łapiąc oddech, z obitymi twarzami i wynikiem remisowym. Dogrywki w sienkiewiczowskim! stylu …kończ waść wstydu oszczędź… nie było.

Największa przygoda na terenie szkoły, co zawsze wiązało się odwagą, czasem bufonadą, a może określiłbym to najprawdziwszą fanfaronadą, zdarzyła się pewnego późnowiosennego popołudnia. Razem z kolegami Januszem, Romkiem i Kaziem Paliświatem postanowiliśmy dostać się do licealnej auli w niekonwencjonalny sposób tj. przez sufit. Rozglądając się po pięknej licealnej auli przy okazji jakiejś akademii, zauważyliśmy blaszane ozdobne elementy wentylacyjne o wymiarach pozwalających na prześlizgnięcie się przez nie dorosłej osoby. Postanowiliśmy wykorzystać tą drogę (udokumentować ją fotograficznie ) i przedostać się do auli oraz opuścić ją tą samą trasą. Wcześniej opracowaliśmy sposób przedostania się nad aulę, wykorzystując otwór awaryjny, a może kominiarski znajdujący się w suficie korytarza na drugim piętrze. Wdrapaliśmy się nad sufit auli, wyjęliśmy kratę wentylacyjną i za pomocą drabinki sznurowej, którą w jakimś miejscu wypatrzyliśmy wcześniej, kolejno zeszliśmy do auli, wykonując sobie pamiątkowe zdjęcia, w niezbyt dobrych warunkach świetlnych, bez lampy błyskowej, stąd ich średnia jakość – ale jednak! Pod koniec tej eskapady zorientowaliśmy się, że coś się dzieje bo przez okno w auli zauważyliśmy na zewnątrz zaniepokojonych prof. Mikołajewicza i prof. Badurę wpatrujących się w okna auli. Trzeba się było ewakuować i to szybko! Szkoła była przez nich i chyba nie tylko ,,obstawiona”. Pełni strachu uciekliśmy przez któreś z okien na parterze, wiedząc o tym, że ze względu na lokalizację łatwo było ją obserwować. Udało się! Odetchnęliśmy z ulgą, bo czasy pod względem dyscypliny były okrutnie uciążliwe. Nawet pokazanie się z koleżanką na spacerze było źle widziane pewna odpytywanka, (szczególnie dla dziewczyny – gdzie to równouprawnienie), w imię świętego obowiązku koncentracji na zdobywaniu wiedzy. Zewnętrznymi oznakami dyscypliny było sprawdzanie czy uczeń ma przyszytą tarczę szkolną, bezwzględne egzekwowanie obowiązującego uniformu np. granatowych garniturów, białych koszul i krawatów ( przypadek ten dobrze zapamiętał Leszek Mrozowicki, który w pierwszy dzień pobytu w liceum wkroczył w eleganckim stalowo- popielatym ubraniu, ale łagodna perswazja „..nie pokazuj się w tym ubraniu w szkole…”, od razu skierowała go na właściwą drogę obowiązujących wymagań, z nieprzyjemnym dla rodziców skutkiem – nowy duży wydatek .

Nie było mowy o kwestionowaniu poleceń przez nauczycieli, można było oberwać kijem (przepraszam: wskaźnikiem do mapy!), a słabe wyniki w nauce konstatowane były przez nauczycieli propozycją i zachętą w rodzaju „słuchaj iksiński, przecież jest tyle różnych pożytecznych szkół zawodowych gdzie będzie ci łatwiej …”. Kto słyszał wówczas o modnej dzisiaj akcji promowania szkół? Wiadomo było, że najlepszą i najelegantszą szkołą średnią w okolicy jest Liceum Ogólnokształcące w Koźlu. Kto miał zamiar w przyszłości studiować wybierał liceum, kto niekoniecznie – technikum. Technikum Żeglugi Śródlądowej w latach 60. przebiło nas elegancją. Z Ministerstwa Żeglugi otrzymali piękne mundury marynarskie i nasze chłopięce notowania u naszych dziewcząt gwałtownie spadły. Za mundurem panny sznurem, a cóż my? My musieliśmy nadrabiać intelektem.

Było o co walczyć bo dziewcząt w liceum było w bród i były wspaniałe. Korytarze szkolne były miejscem gdzie odbywały się obowiązkowe spacery podczas przerw. Zwyczajowo oddzielnie spacerowały dziewczęta i chłopcy, dla których była to okazja dokonania wyboru przyglądnięcia się i zawarcia znajomości z pannami z innych klas. Utrudnienie stanowiły dyżury nauczycielskie na poszczególnych piętrach i interwencje „A co ty szukasz na tym piętrze…”. W lecie część młodzieży wychodziła na dziedziniec szkolny. Dziewczyny z liceum były wyjątkowo sympatyczne i inteligentne. W naszych klasach „A” i „B” wszystkie były miłe i ładne i tym bardziej dzisiaj nie podjąłbym się indywidualnych ocen, ponieważ zabrakłoby miejsca na przedstawienie morza ich niezwykłości i pozytywów.

W tych czasach nie było czegoś w rodzaju wyborów miss szkoły, a jednak niektóre z koleżanek roczników starszych: Basia Koszowska, Ela Ogińska, Lidka Janykówna, i młodszych: Ela Stadnicka, Grażyna Hahn, Iza Chyla, Renia Chudzio (moja żona) i wiele innych, budziły szczególne zainteresowanie męskiej strony naszej licealnej społeczności.

Sympatyzujące ze sobą pary spotykały się na „prywatkach” w mieszkaniach, gdzie przy płytach tańczyło się w półmroku (pamiętam prywatkę u Hali Hlawacz, w małym czerwonym domku na wyspie, non stop puszczaliśmy przysłane przez jej krewnych z USA (!) przeboje Elvisa Presleya i Paula Anki, albo niezapomnianą imprezę Sylwestrową w sali balowej Uniwersytetu Ludowego w Większycach u państwa Hahnów) co najwyżej przy lampce wina, kanapkach i cieście .

A na zabawach szkolnych od 1963 r. królował twist z nieśmiertelnym utworem Chubby Checkera „Let’s twist again”, a w kinie przebojem był „Karmazynowy pirat” z Burtem Lancasterem w roli głównej. W kinie HEL zdarzały się również poważniejsze imprezy, w których młodzież licealna masowo uczestniczyła, jak występ Czesława Niemena z zespołem Niebieskie Pończochy „A CZAS JAK RZEKA JAK RZEKA PŁYNIE…” i popłynął przez 40. kolejnych lat.

 

JERZY KUCHARSKI

rocznik matury ’65.

Do liceum Ogólnokształcącego w Koźlu chodziłem w latach 1961-65. W szkole mieściła się również podstawówka, a pełna nazwa brzmiała Liceum Ogólnokształcące nr 13 im. H. Sienkiewicza (takie przynajmniej mieliśmy tarcze). Nomen omen – uczęszczając do klasy a (była jeszcze b) miałem numer 13 w dzienniku. Nie mogę jednak powiedzieć, by mi to przyniosło jakiegoś szczególnego pecha! W tamtych czasach L.O. było postrzegane przez środowisko jako szkoła elitarna. Elitarność wyrażała się nie tylko wysokim poziomem nauczania, ale również wysoką dyscypliną i kulturą. Dyscypliny tej przestrzegała legenda szkoły, nauczycielka jęz. łacńskiego, p. prof. Józefa Cichy. Na lekcje należało przychodzić w odpowiednim stroju – granatowa marynarka, dziewczęta w białych bluzkach, przyszyte tarcze, beret i czapka dla chłopców. Próbowaliśmy jakoś omijać rygorystyczne przepisy. Tarcze „zdarzały się” na agrafkach, lecz nie zawsze uchodziło to płazem. Brakującą czapkę czy beret znacznie łatwiej było uzupełnić – zrzucało się zapominalskiemu ten element odzieży z okna. Dyrektorem szkoły był prof. Antoni Cieciura, który wpajał nam, że nie należy pamięciowo opanowywać materiał, a raczej rozumieć i ponadto wiedzieć, gdzie szukać potrzebnych wiadomości. „Pamięć służy do zapamiętywania, ale też do zapominania” – zwykł mawiać. Nie zadawał też prac domowych, co niezmiernie nas cieszyło.

Jakoś szczególnie utkwiły mi dwa zdarzenia. Jedno związane było z lekcją biologii u prof. J. Kałuży, który był bardzo wymagającym nauczycielem. Wymagał, aby klasa była ustawiona przed lekcją parami i w takim porządku wchodziła na zajęcia. Nie tolerował rozmów czy ściągania. 1. kwietnia powiesiliśmy na drzwiach kartkę z włoskim tekstem „porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie”. Ten niewinny wszak wybryk bardzo mocno dotknął i zasmucił pana profesora. Został uznany za krzywdzący i profesor poświęcił parę minut, aby wyjaśnić nam, dlaczego jest taki wymagający i surowy. Nie pamiętam już, czy nas przekonał, lecz dziś wiem, że miał rację. Drugie zdarzenie miało miejsce na lekcji jęz. rosyjskiego, którego nauczał prof. Z. Capi, będący jednocześnie naszym wychowawcą. Otóż jedna z koleżanek, Ula, nie zdążyła nauczyć się wiersza z poematu „Eugeniusz Oniegin”. Umiała tylko pierwszą zwrotkę. Niestety, wybór padł na nią. Wiedząc o tym, że prof. Capi jest „uczulony” na podpowiadanie poradziłem jej, aby powtarzała pierwszą zwrotkę parę razy. Trzeba bowiem wiedzieć, że prof. był pochłonięty lekturą jakichś ważnych dokumentów wyraźnie czymś zaaferowany. Mogło się udać! I udało się. Profesor był całkowicie pochłonięty sprawą, a miarowy rytm recytacji uspakajał. Uczennica odpowiadała. Po paru minutach Ula zamilkła. „Siadaj, pięć”. Nie wierzyliśmy. Ale był to chyba jedyny taki przypadek, by coś umknęło przed czujnym okiem profesora.

Do szkoły dojeżdżałem z Kłodnicy na rowerze z dwoma innymi kolegami, codziennie ścigając się. Zdarzały się przy tej okazji zabawne przygody, zwłaszcza zimą.

Z mojej klasy prawie 80% ukończyło studia wyższe. Ponad połowa opuściła kraj i nadal mieszka za granicą. Dwie koleżanki mieszkające w Wenezueli wykładały fizykę jądrową na uniwersytecie w Caracas, jeden z kolegów był wykładowcą matematyki na uniwersytecie w stolicy Meksyku. W Kędzierzynie-Koźlu przebywają jedynie cztery osoby z mojej klasy.

 

WŁODZIMIERZ STEFAN WIKTOR

rok matury ’72.

Wszystko na świecie przemija powoli

Pamięć o szczęściu i o tym, co boli.

Wszystko przemija tak chce przeznaczenie

Jedno zostaje to jest wspomnienie …..

 

Wrześniowy poranek 1968 był złotopolski. Autobus przyjechał na czas i pół godziny później byłem w holu gimnazjum. Trochę niespokojny zająłem miejsce gdzieś na końcu klasy. Dzwonek. Wszedł nasz wychowawca Prof. Pacułt. Młody człowiek w okularach zaczął przegląd klasy. Każdy z nas podchodził do tablicy mówił jak się nazywa i gdzie mieszka. Trochę to przełamało sztywna atmosferę, która panowała w klasie. Większość z nas była pod mała trema. Jak się okazało byliśmy w klasie 1A. Była to jedyna koedukacyjna klasa tego rocznika. W klasach 1B i 1C były same panie.

Po kilku dniach, zajęcia i obowiązki zaczęły wypełniać początkowe emocje. Dyscyplina w szkole była pruska. Tarcze, krótkie włosy, granatowe garnitury, białe koszule. A za murami szkoły, marzenia o przyszłości…, Beatlesi, Woodstock, i komunistyczna propaganda o światowym pokoju. Zastanawiał mnie ten gołąbek pokoju szczególnie jak na akademiach szkolnych śpiewaliśmy” ….gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. Trudno sobie wyobrazić bardziej imperialistyczny slogan, ale gołąbek pokoju był. Po cichu kibicowałem amerykanom, bo tłukli Ruskom tyłek w Wietnamie, ale to już inna sprawa.

W szkole przyszedł czas na pierwsze klasówki i sprawdziany. Z pierwszej klasówki z matematyki dostałem pałę, z geografii za kiepski wykaz wiadomości na temat upraw pszenicy w Polce tez mi poszło nienajlepiej i druga dwójeczka. Podpadłem Panu z rosyjskiego za mój stosunek do języka naszych braterskich przyjaciół i szybko „Ja poluczil dwojku”. Z perspektywy czasu były to najlepsze dwóje, jakie dostałem w życiu, bo mnie obudziły z letargu. Zabrałem się ostro do pracy i odkryłem w sobie, ze zdobywanie wiadomości sprawiało mi przyjemność. Moim ulubionym przedmiotem była fizyka.

To tyle o „zakuwaniu”, bo tak się wtedy mówiło o nauce. W miarę upływu czasu klasa 1A docierała się. Z kolega Ryśkiem Węgrem, Jackiem Wawrzynowiczem i Antkiem Czerkawskim napaliliśmy się na zespół bigbitowy. Ja grałem na gitarze prowadzącej, Rysiek na basie, Antek na gitarze akompaniującej a z Jacka postanowiliśmy zrobić perkusistę. I musze powiedzieć, ze Jacek spisał się na piątkę. Po pół roku grał na perkusji znakomicie, chociaż Jemu niegdyś tego nie powiedziałem, a szkoda, bo na to zasłużył. Pewnego dnia postanowiliśmy pójść do Pana Dyrektora szkoły z prośbą o trochę pieniędzy na sprzęt. Prawdziwe gitary elektryczne, wzmacniacze, trochę części dla Jacka, żeby miał w co walić. Po pierwszej rozmowie z panem Dyrektorem dowiedzieliśmy się, ze zespół bigbitowy to strata czasu i powinniśmy się więcej uczyć dla dobra socjalistycznej Polski. Tak wiec nici z zespołu! Ale nie daliśmy za wygrana, skleciliśmy jakieś tam gitary i mieliśmy więcej frajdy niż na to ustawa pozwalała. Graliśmy na akademiach i było zawsze wesoło. W końcu po którymś tam z naszych występów Pan Dyrektor ogłosił, ze z nowym rokiem szkolnym przeznaczy 20 tys. złotych na sprzęt na nasz zespół. Nie mogliśmy się doczekać końca wakacji. Kolumny głośnikowe budowaliśmy w pracowni prac ręcznych. Nasz kolega, technik zespołu, Paweł pilnował porządku. Mama Antka jeździła za głośnikami 5 watowymi po całym województwie opolskim. Z zazdrosnym okiem patrzyliśmy na Technikum Żeglugi, bo Ci to mieli wszystko. Super sprzęt, sale gimnastyczna i piec lat nauki zamiast czterech (ha ha). Pewnego dnia nasz Wychowawca został nowym Dyrektorem szkoły i wkrótce po tym zaczęliśmy budować sale gimnastyczna. A ponieważ chłopców w naszym liceum była mała garstka, tak wiec przypadł nam zaszczytny obowiązek tzw. pracy społecznej. Pamiętam jak taczkami woziliśmy ziemie na wyrównanie terenu. Budowa trwała chyba ze dwa lata. Ale w końcu mięliśmy naszą własną salę gimnastyczną.

Chwile później była matura i rozeszliśmy się po świecie. Ja znalazłem się na studiach w Opolu gdzie skończyłem Automatykę Przemysłową. Cos mi z tej przyjemności pochłaniania wiedzy zostało, bo skończyłem te studia z wyróżnieniem. Przez dwa następne lata „pomagałem” Gierkowi budować nową Polskę. Po kilku latach mojej pracy, SB wsadziło mnie do wiezienia za podważanie fundamentów Socjalistycznej Polski. Półtora roku później z moja małżonka Barbara i dwoma córeczkami, Madzią i Dominiką wylądowaliśmy w Stanach Zjednoczonych. Tym razem z zamiarem budowy własnych fundamentów.

Mieszkamy w Stanach od 22 lat. Zaczynałem od malowania domów i różnych dorywczych prac, by w końcu powrócić do zawodu Inżyniera. Dzisiaj jestem kierownikiem (Managerem) biura projektów firmy Texas Instruments, jednego z największych przedsiębiorstw elektronicznych w Stanach. Zajmujemy się projektowaniem analogowych układów scalonych. Mam kilka patentów związanych z moją pracą. Jeśli ktoś posiada komputer stacjonarny lub przenośny (tzw. Laptop) marki Dell albo komórkowy telefon Nokia, to jest bardzo duża szansa na to, że są tam układy scalone przeze mnie zaprojektowane.

Od 19. lat mieszkamy w mieście Raleigh, stolicy stanu Północnej Karoliny. W środku pomiędzy Oceanem Atlantyckim i Appalachami.

Z większością moich koleżanek i kolegów nie widziałem się od maja 1972 roku. Jestem bardzo ciekaw życiowych losów moich rówieśników i nie mogę się doczekać spotkania w gronie klasy 1A.

Raleigh 6.6.2005

Dop. red.: nie dał mi spokoju epizod „więzienny”. Wysłałem e-mail’a do Stanów i szybko doszła odpowiedź. Przytaczam w całości.

O tym UB myślałem, ale trochę trudno o tym pisać, bo łatwo można wpaść w patos. Szczegóły są następujące: Od lata 1980 roku wraz z kolegą Jarosławem Chołodeckim organizowaliśmy w Opolu tzw. Latający Uniwersytet, na który zapraszaliśmy ówczesnych dysydentów (Kuroń, Modzelewski, więźniów gułagu i wielu wielu innych). Sale były pełne, a celem była edukacja narodu i obiektywna analiza tzw. „dyktatury proletariatu”. Wiedzieliśmy od początku, że ta nasza działalność to pewne kraty i ze to tylko kwestia czasu. 13. grudnia gdzieś zaraz po dwunastej w nocy przyszło kilku osiłków, oznajmili mi ze jestem niebezpiecznym elementem polskiego narodu i zamknęli mnie. Siedziałem do końca 1982 roku. Ponieważ SB nie bardzo mogło złamać mnie psychicznie, wiec szykanowali moją żonę, która zajmowała się naszymi dwoma córeczkami. Ja siedziałem jako tzw. bohater, a tak naprawdę to moja żona i moje małe córeczki były prawdziwymi bohaterkami. To one ponosiły codzienny trud i napastliwość SB. Tak miedzy nami mówiąc, to przecież ja im zgotowałem ten los i to, jakie będzie ich życie w ogromnej mierze spoczywało na moich barkach. Łatwo było być bohater czyimś kosztem. Emigracja pozwalała na nowy start…. Rozłąka z rodziną i tęsknota za krajem przekracza moje umiejętności przelania ich na papier. W tym okresie miałem tez kilka tzw. funkcji formalnych. Byłem członkiem zarządu NSZZ Solidarność okręgu Opolskiego, delegatem na Krajowy Zjazd Solidarności i przewodniczącym Komisji Zakładowej. Podzieliłem się z Panem szczegółami, o których mało kto wie. Rozważania na ten temat mogą być kontrowersyjne, a zjazd absolwentów to „uczta weselna” i nie należy jej psuć. Decyzje pozostawiam Panu. Pozdrowienia, Włodek Wiktor

Dop. red.: to zrozumiałe, że nie mogłem nie zamieścić tego tekstu.

 

IZABELLA MAZUR

rocznik matury ’75.

Na powitanie był mało przyjazny widok z okna i mgliste przeczucie, jak będzie tam, w środku… W 1965 roku, pod koniec wakacji, przeprowadziliśmy się wraz z całą rodziną z Opola do Koźla i zamieszkaliśmy na ulicy Piramowicza, naprzeciw rozległego gmachu liceum i ówczesnej szkoły podstawowej, popularnej „trzynastki”, funkcjonującej przy jednej z najlepszych wtedy szkół średnich na Opolszczyźnie. Tak zaczęła się wieloletnia przygoda całej naszej czwórki – dwóch starszych sióstr, moja i młodszego brata – z „Sienkiewiczem”. Byliśmy tak zwanym pokoleniowym klanem, solidarnie i z pełnym zaufaniem uczęszczającym do tej samej szkoły podstawowej, potem średniej. Zdobywaliśmy w niej przede wszystkim wiedzę, przyjaciół z lat młodości i kreowaliśmy siebie; nasze głównie humanistyczne i artystyczne pasje znalazły potwierdzenie już w dorosłym, zawodowym życiu.

Sięgam pamięcią wstecz i przed moimi oczami przesuwają się w zwol­nionym tempie, jak kadry filmu, „zewnętrzne” obrazy szkoły. Nieodmiennym i najpiękniejszym jest ten z zakwitającymi jeszcze przed maturą magnoliami, pod którymi, gdy dopisywała pogoda, odbywały się uroczyste pożegnania abiturientów, wręczano klucze do budynku przed kolejnymi zjazdami absolwentów, fotografowano się na wieczną pamiątkę… Myślę, że obok oficjalnego patrona Henryka Sienkiewicza, do którego wpajano nam ogromny szacunek, były tym drugim, nieformalnym symbolem szkoły.

Pamiętam dosyć dobrze I Zjazd Absolwentów, a właściwie jego inaugurację, zorganizowany na 25.-lecie istnienia szkoły w czerwcu 1970 roku; nieudokumentowany jeszcze pamiątkowym medalem, a uwieczniony głównie na prywatnych, czarno-białych fotografiach. Obowiązki uczniów – gospodarzy pełniły koleżanki i koledzy klasowi mojej najstarszej siostry, którzy jako pierwsi zdawali w 1971 roku maturę po zreformowanej ośmioklasowej podstawówce i czteroletnim liceum. Bal zamykający zjazd miał miejsce jeszcze w murach szkoły, w pięknej auli. Rok później odbył się w niej ostami komers wspomnianego rocznika maturalnego. Młodsi absolwenci zapewne zdziwią się, że przed laty to nie popularna studniówka była pierwszym akordem pożegnania, lecz dopiero ten uroczysty bal odbywający się po egzaminie dojrzałości.

Mój rocznik maturalny 1975 umiejscowił się w samym środku historii szkoły – swoistego kopca wspomnień. Z pozoru tylko wydaje się odległy, bo w gruncie rzeczy dał początek temu, co dziś jest oczywiste i swojskie dla współczesnej młodzieży. W obliczu zachodzących w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych wręcz rewolucyjnych przemian w życiu obyczajowym i kulturalnym przerzucaliśmy pomost pomiędzy „dawnymi i młodszymi laty”. Chcąc sprostać zadaniu, walczyliśmy z żarliwością godną neofity o noszenie wyjątkowo szero­kich spodni nazywanych „Szwedami”, dziwacznie komponujących się ze szkolnymi fartuszkami i marynarkami ozdobionymi obowiązkową tarczą, toczyliśmy zażarte boje o niewiarygodnie krótkie spódniczki i chłopięce fryzury sięgające do ramion. Byliśmy uczestnikami pierwszych zabaw w auli szkolnej, podczas których zaczęto nastrojowo wygaszać światła i zapraszać gości z zewnątrz, najczęściej męskie klasy z sąsiedniej „żeglugi”; galowo umundurowanych „kanalarzy” pod opiekuńczym nadzorem wychowawcy. Wszystko po to, by nadać im­prezom bardziej koedukacyjny i nowoczesny charakter. Te nieco zabawne innowacje były prawdziwą burzą w szacownych murach szkoły i już całkiem poważnie dały nam zapał i odwagę do o wiele śmielszych działań pod koniec niespokojnych lat siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych, kiedy kończyliśmy studia i zaczynaliśmy żyć na własny rachunek.

Życie uczniów „środka”, czy jak kto woli z lat siedemdziesiątych, było specyficzne. Znakiem czasów wyruszaliśmy na szeroko zakrojone czyny spo­łeczne, takie jak na przykład sadzenie drzewek, wykopki, maszerowaliśmy w okazałych pochodach pierwszomajowych i braliśmy udział w okolicznościo­wych capstrzykach przy „gwieździe”, ale słuchaliśmy też rockowych ballad (Joe Cocker, The Rolling Stones, Bob Dylan), próbowaliśmy zrozumieć poezję Zbigniewa Herberta, „kumając” się z jego dziwnym Panem Cogito, byliśmy dumni, że w Kędzierzynie zdawał maturę Rafał Wojaczek – mroczny kaskader polskiej poezji. Jako wyróżnienie traktowaliśmy udział we wspaniałych rajdach górskich, organizowanych przez moją wychowawczynię, panią Marię Wędzichę, dzięki którym uczyliśmy się wytrwałości w zetknięciu z surowością gór, a w konsekwencji z życiem. Przywiązanie do gór w przypadku wielu z nas wykroczyło poza szkolne granice.

Przez wiele lat spoglądałam na budynek mojej szkoły i skrupulatnie reje­strowałam wszelkie zmiany, między innymi takie jak zburzenie solidnego, choć przyciężkiego płotu wokół niej, budzące wtedy sporo kontrowersji, budowę sali gimnastycznej, ustawienie pomnika patrona na zewnątrz i okolenie go malowni­czą zielenią. Rejestrowałam wciąż nowe obrazy w polu mojego widzenia, ciągle jednak wypatrując śladów naszych spojrzeń, tych sprzed lat, które pozostały pod warstwami farb, elewacji i od czasu do czasu ożywają przywołane przez pamięć.

Kędzierzyn-Koźle, 10 lipca 2005 r.

 

 

 

RYSZARD WIĘCEK

rocznik matury ’75.

Początki nauki w liceum nie wiązały się z poznaniem nowej szkoły; do 7. klasy włącznie uczęszczałem do „czwórki” – szkoły podstawowej mieszczącej się ze szkołą licealną. Po jej rozwiązaniu w 19xxx r. ósmą klasę kończyłem w SP nr 1. Po rocznej przerwie wróciłem na Piramowicza. Nie ukrywam, egzaminy wstępne były dla mnie sporym przeżyciem. Zależało mi bardzo na tym, by dostać się do swojej „starej” szkoły. Cieszyłem się, że kilkanaście osób, znałem z „czwórki”, również tu się udaje. Problemem był wybór klasy. Nie miałem jeszcze sprecyzowanych poglądów na swoje dalsze losy. O wyborze mat-fiz zadecydował przewidywany przyszły skład klasy. Choć dziś stwierdzam, że jestem raczej humanistą, nie żałuję swego wyboru.

Zaprzyjaźniłem się w pierwszej klasie z Mirkiem Szczerkiem. Początkowo pomagałem mu w angielskim, bo żadną miarą nie odróżniał łery wel od wery łel. Dziś Mirek mówi swobodnie trzema językami. W trzeciej klasie, on z kolei ratował mnie przed pałą z chemii. Ten przedmiot spędzał mi sen z powiek. Mieliśmy go z prof. Stefanem Wendykierem; dusza człowiek. Grał z nami w siatkówkę i najwięcej punktów zdobywała drużyna, gdy profesor stał przy siatce. Ten ponad dwumetrowy człowiek ze swobodą i jakby od niechcenia, kierował piłkę, w dowolne miejsce boiska przeciwnika. Decydującą o moim zagrożeniu dwóję pamiętam do dziś. Kończyła się długa przerwa, miałem w ręku mały (jak na tamte czasy) magnetofon kasetowy i słuchałem „Angie” Rolling Stones’ów. Boguśka Matlak, nie mogła ominąć takiej okazji! Musiała wysłuchać tego do końca! Dwie minuty po dzwonku weszliśmy do klasy i oczywiście – Więcek do odpowiedzi. Miałem nadzieję, że z chemią rozstaję się w trzeciej klasie na zawsze. Po paru latach jednak przyszło mi na studiach spotkać się z nią znowu. Zawdzięczam profesorskiemu uporowi w miarę „bezbolesne” przejście przez zawiłości tablicy Mendelejewa.

Matematykę mieliśmy z p. prof. C. Skowron. Nie był ten przedmiot moją ulubioną dyscypliną, ale talent pedagogiczny pani prof. spowodował, że zawsze byłem na bieżąco (no, prawie zawsze). W czwartej klasie mogłem już być w miarę spokojny o wynik matury. Pamiętam pierwszy wykład z algebry na Uniwersytecie Śląskim. Wykładowca rozpoczął: „Dla porządku usystematyzujemy naszą wiedzę o zbiorach liczb”. Gdy doszedł do liczb zespolonych, część słuchaczy z niepokojem rozglądała się po sali: „Czy nie przesłyszeliśmy się? Zet kwadrat to minus 1?”. Siedziałem spokojnie, przytakując koledze. Jakże ciepło pomyślałem wtedy o swojej nauczycielce matematyki! Podczas lekcji, gdy zagubieni w zawiłościach funkcji dochodziliśmy do wniosku, że wyjścia nie ma stwierdzała, że zawsze jednak są dwa wyjścia – oknem albo drzwiami.

Historia. Nie należała do moich ulubionych przedmiotów. Mieliśmy ten przedmiot z prof. J. Otrębowicz, jednocześnie opiekunką sekcji kulturalnej. Pani prof. nie była dla mnie osobą, którą należy poznać, rozgryźć. Była moją wychowawczynią w 6. i 7. klasie szkoły podstawowej. No własnie, w 6. klasie, lekko podenerwowana brakiem uwagi z mojej strony „zarekwirowała” strugawkę lokomotywę, którą zapamiętale jeździłem po linijce, gdyż nijak nie przemawiały do mojej wyobraźni początki kapitalizmu na świecie. Już po maturze Pani prof. zatrzymała mnie na korytarzu. – „Skoro masz podpisaną obiegówkę, to pozwól, że ja również się z tobą rozliczę”. Mówiąc to, oddała strugawkę. Od podstawówki wiedziałem też, co oznacza „Historia vita magistra est”. (Pamiętacie to styropianowe hasło w gabinecie?). W liceum nie ukrywałem mego braku zainteresowania tym przedmiotem. Nie, żebym się nie uczył historii, ale nie do końca wiedziałem, do czego mi się to w życiu przyda. Miałem jednak niezłe oceny. Nie zawdzięczam ich jakiejś szczególnej swojej pracy, lecz raczej metodom pani prof. Nie sposób było nudzić się na jej lekcjach. Nawet takie tematy jak ruch robotniczy, pierwsze partie (i takie tam) Pani prof. potrafiła przekazać bardzo interesująco. Po słabszym wyniku któregoś ze sprawdzianów usłyszałem: „Więcek, historia się o siebie jeszcze upomni!”. Prorocze były to słowa. W 1984, pracując w SP w Rogach, uzupełniałem etat, ucząc historii w kl. 5 – 8. I żebyście wiedzieli, jak mi dobrze szło!!! Dziś znacznie bardziej interesuję się historią. Nie wiem, czy to przyszło z wiekiem, czy też teraz właśnie zaowocowały pedagogiczne zdolności Pani Prof.

Fizyka. Prof. Paweł Adamiec. Przez dwa lata nie rozumiałem, a raczej nie chciałem rozumieć bardziej trudnych tematów. Słynne testy ratowały mnie przed porażką. Pod koniec drugiej klasy dałem jednak profesorowi szansę. Zacząłem po prostu uważać na lekcjach. I co się okazało? Te lekcje były przejrzyste jak kryształ! Tylko jeden warunek – uważać. Dziękuję Ci Profesorze! Nawet nie wie Profesor, ile mnie nauczył, i w ilu sytuacjach wiedza ta mi się przydała! Ale w ramach wspomnień – studia rozpocząłem na Uniw. Śląskim, na fizyce nauczycielskiej. W listopadzie spytałem swojego byłego nauczyciela fizyki, czy pozwoliłby mi poprowadzić lekcję, którą obserwowałby, na podstawie czego mógłby mi powiedzieć, czy mam to „coś”, co mają nauczyciele z powołania? Prof. Adamiec zgodził się, i tak poprowadziłem lekcję z półprzewodnictwa w klasie 4d. To jasne, że wysterowałem tak, by wypadła ona w tej klasie! Przed lekcją dowiedziałem się, że mam pytać kogoś na ocenę. Prof. podał mi 3 wytypowane z dziennika nazwiska. M. in. mojej sympatii, przyszłej żony. Powiedziałem: – Profesor rozumie, są pewne relacje między… Pytasz, albo nie? (Co miałem odpowiedzieć?). Przebrnąłem to odpytywanie (moja przyszła żona otrzymała cztery), przeszedłem do tematu – i jakoś szło. Po pierwszym dzwonku, dumny z siebie, straciłem nagle pomysł na ciąg dalszy. Z rozpaczą i rezygnacją powiedziałem do prof.: „No i jestem w kropce. Nie wiem, co dalej!” Prof. podszedł z uśmiechem do katedry (siedział podczas lekcji w ostatnie ławce i czytał gazetę. Jak mógł!!! Przecież przyszły, genialny nauczyciel się produkuje!!!), podsumował temat, zadał pracę do domu i ogłosił przerwę (pamiętacie charakterystyczne „przerrrwa”?). Dopiero na zapleczu gabinetu (jak mówi dzisiejsza młodzież, czyli i wasze dzieci) „zwątpiłem”. Prof. Adamiec może i był osłonięty gazetą, może i ją czytał, ale tyle, ile na temat zajęć prowadzonych przeze mnie był w stanie powiedzieć, z jaką precyzją – tego do dziś nie pojmuję! Powiem jedno – uwagi, które wtedy usłyszałem, stosuję do dziś! Dziękuję Ci, profesorze!

Jęz. polski. Początkowo mieliśmy ten przedmiot z prof. J. Stefanowicz. „Slcne mlket, a luna ne dast sweta swego…” – fragment pierwszego słowiańskiego przekładu Biblii pamiętam do dziś. Choć metody nauczania stosowane przez panią prof. były nieszablonowe, cóż mogę powiedzieć dziś? Dziękuję Pani Profesor za zaszczepienie umiłowania literatury, za lekkie pióro, za logikę myślenia, za umiejętność doszukiwania się drugiego i trzeciego znaczenia tekstów. Dziękuję! W drugiej i trzecierj klasie przedmiot ten nauczany był przez panie prof. E. Kozak i A. Wawrzik. Wszystkim moim nauczycielkom polskiego – Dziękuję! Za ocenę „dobry” na świadectwie maturalnym – dziękuję. Młodszym i całkiem młodym wyjaśniam, że 4 na maturze z polskiego to była bardzo przyzwoita ocena! A propos wspomnień – klasa czwarta, wchodzi p. prof. E. Kozak z plikiem naszych próbnych matur. „Dziś przedstawię wam dwie prace, wzorcowe prace, jak przystało na maturę. Janka Szarego i Ryśka Więcka. Janek: 4+, Rysiek:: 3- (śmiech na sali; 3- to raczej żaden wzór!). A jednak! Styl, treść, sposób rozwinięcia tematu… Gdyby nie te błędy interpunkcyjne…

Język rosyjski starała się nam przybliżyć pani prof. B. Wacowska. Nie miałem większych problemów z tym językiem. Problem miałem z ocenami. Jakoś nie widziałem większej potrzeby zgłębiania zawiłości cyrylicy. Koniec końców – dst na świadectwie, i to jeszcze z problemami, zdawaniem; pani prof. „nie popuściła” niczego – był wiersz na pamięć – to był. Dziękuję pani prof. za te udręki. Podczas studiów miałem lektorat z tego języka i wierzcie mi – od początku do końca miałem tylko pozytywne oceny. Paręnaście razy w życiu ten język bardzo mi się przydał. Jeszcze raz pani prof. dziękuję!

Biologia. Ś.p. prof. J. Kałuża znał się na żartach, ale tylko na klasowych imprezach czy wycieczkach. Na lekcjach nie znał się na nich wcale. Uśmiechał się na zajęciach, owszem. W dwóch przypadkach: gdy uczeń popisał się wierutną bzdurą lub przeciwnie – zabłysnął wiedzą nauczoną, nie „wykutą”. My w mat-fiz znaliśmy określenia po łacinie. Cyclostomata, chordata, mamalia…Andrzej, wyrwany do odpowiedzi, „zeznawał” trochę mętnie. Decydujące pytanie: „Co to jest?” – ręka podaje długą zieloną igłę. „Cis” – pada stanowczo. „Siadaj, dwa!”. Po tym doświadczeniu kolegi nauczyłem się rozróżniać wszystkie (no prawie) igły, tak na wszelki wypadek. Lubiłem biologię, choć nie zamierzałem wiązać z nią swej przyszłości. Jednak prof. Kałuża nauczył mnie czegoś więcej. Wtedy przekonałem się, co to jest systematyczność w pracy, perfekcjonizm. Dziękuję Ci, Profesorze! Po latach, gdy sam zasiadałem w komisjach ustnych egzaminów dojrzałości z biologii miło było rozumieć, o czym absolwent mówi, a i „pytanie pomocnicze” udało się „popełnić”.

Najwięcej kłopotów miała jednak z nami nasza wychowawczyni, pani prof. S. Misiewicz. Mieliśmy wychowanie techniczne, jeden z moich ulubionych przedmiotów. Cztery lata, od stolarstwa przez gotowanie do elektroniki. Pani profesor należą się szczególne podziękowania. Dała mi Pani chleb do ręki – jak to się zwykło mówić. To własnie Pani profesor „odkryła” we mnie elektronika i zachęciła do tej dyscypliny. Wtedy nie myślałem jeszcze o zawodzie nauczyciela, a przyszłość związałem właśnie z elektroniką. Dziękuję Pani Profesor! Życie jednak pokazało, że pogodziłem elektronikę z belferskim fachem. A nawiasem mówiąc – szkoda mi, że już dziś nie ma w ogólniaku WT.

W drugiej klasie postanowiłem zaistnieć na szkolnej scenie. Zapisałem się do sekcji kulturalnej przy szkolnym samorządzie i doczekałem się debiutu na akademii kończącej rok szkolny. Udało mi się napisać tekst przemówienia; jego treść była umiarkowanie dowcipna, lecz sposób wygłoszenia porwał wtedy salę. Tak rozpoczęła się moja przygoda ze szkolną sceną. W trzeciej klasie dołączył do nas nowy kolega – Włodek Grzeszczuk. Nie był początkowo zbyt szczęśliwy z pobytu w I L.O. Przeprowadził się z rodzicami z Nysy, gdzie zaliczył dwie klasy słynnego „Carolinum”. Jednak z upływem czasu coraz bardziej zżywał się z nami, a scena stała się jego hobby. Niejeden jego „numer” stał się prawdziwą okrasą szkolnych akademii.

Scena w auli ma dla mnie jeszcze jedno, bardzo osobiste wspomnienie. To tu właśnie, podczas prób, słuchając recytatorek z 2d – Justyny Lubienieckiej, Ingi Kowol i Ulki Fiałkowskiej, poczułem dziwny „niepokój” charakterystyczny dla stanu zauroczenia, w stosunku do jednej z recytatorek, który pozostał mi do dziś.

Jako redaktor tego opracowania osobiście namawiałem wielu absolwentów do spisania wspomnień. Trudna to była rola. Najczęściej spotykałem się z negatywnymi odpowiedziami. Nie dlatego, by wspomnień brakowało – ale jakoś trudno to przelać na papier. Sam tego w tym właśnie miejscu doświadczam. Na pocieszenie dla wszystkich – nasi nauczyciele z tamtych lat również mieli podobne problemy. A propos – zgadnijcie, który z Nich jako pierwszy oddał „wspomnienia”? Pomyślcie chwilkę i sprawdźcie na dole strony, czy się zgadza![37]

Byliśmy wspaniałą – jak dla mnie – klasą i cieszę się, że miałem takie koleżanki i kolegów. Pewnie, że były konflikty, niesnaski. Ale, cóż one znaczą dziś w zestawieniu z niezapomnianymi wspomnieniami z młodości?

Gdybym miał podsumować – spędziłem w tej szkole naprawdę pogodną młodość, a na to składają się nie tylko relacje z koleżankami, kolegami czy przyjaciółmi. To również moi nauczyciele, dla których mam wiele serdecznej wdzięczności i których trud i wysiłek mogę dopiero dziś właściwie ocenić, a bez wątpienia zawód, jaki wykonuję – tym bardziej mi to uświadamia. Dziękuję Wam, Moi Nauczyciele. Przepraszam za szkolne wybryki. Z pewnością, w tym miejscu uśmiechnęliście się dobrotliwie – wiem – macie (mamy) to „wpisane” w ryzyko zawodowe.

Być może pokolenie moich koleżanek i kolegów ze starszych i młodszych klas poczuje rozczarowanie moimi „wspomnieniami”. Nie ma tu nic o „kukle”, „Mirku w auli”, ciemni foto z jej ”szefem” Staszkiem Grzegorczykiem, żołnierzach z baru w Bieszczadach. Przepraszam, ale jestem dyrektorem naszej szkoły i nie jestem pewien, moi uczniowie nie zechcieliby powtórzyć niektórych naszych psot.

 

BOGUSŁAWA ŚLĘZAK (Matlak)

 rocznik matury ’75.

(Zasadniczo umieszczam w książce fragmenty listów ze wspomnieniami, bez części „prywatnej”. Tu jednak robię wyjątek i drukujemy list w całości. R.W.).

Szanowny Kolego ze Szkolnej Ławy!

Mam już dość pytań, czy już napisałam jakieś wspomnienia! Posyłam Ci to, co na gorąco mi do głowy przyszło – i sam sobie coś z tego wybierz. Zgadzam się, byś to „ocenzurował”, bo nie wiem, czy zawarte tu myśli nie są zbyt swobodne i czy pasują do obecnego wizerunku szkoły jak i do Waszych wychowawczych trendów. Może też obawiasz się, że Twój autorytet belferski ucierpi (bo jest trochę o Tobie) – jeśli więc nie starczy Ci odwagi – wytnij, co uznasz. Pozwalam. Więc, do rzeczy:

Każdy wiek ma swoje uroki, ale chyba największy – młodość. Młodość! Po latach pobierania nauki w tutejszym liceum wspomina się ją z łezką w oku. W tamtych czasach różnie bywało, ale generalnie marzyło się ukończenie nauki w „klasztorze” (jak nas nazywali w Żegludze). Teraz trochę pamięć zawodzi, lecz te najbardziej szalone pomysły gdzieś jeszcze tkwią.

„Angie” Rolling Stons’ów – tego utworu mogłam słuchać do zdarcia taśmy. Raz przed chemią umożliwił mi to również Szanowny Obecnie Panujący Pan Dyrektor, a wtedy po prostu Rysiek. Zapłacił za moje upodobanie pałą z chemii, ale mi już to chyba zapomniał.[38] Propos Ryśka – siedział z Mirkiem przede mną na matmie i zdarzało się, że ratowali mnie z opresji, gdy wyrwana do odpowiedzi nie za bardzo wiedziałam, czego właściwie rzecz dotyczy. Zajęta bywałam często rozmowami na znacznie bardziej zajmujące tematy z Anką. Rozmowy prowadziłam też na fizyce (skąd myśmy brały wtedy tyle tematów?!). Prof. Adamiec miał kiedyś swój gorszy dzień, gdyż nie zważając na płeć polecił mi zestawienie jakiegoś obwodu do doświadczenia. Koledzy życzliwie starali się mi pomóc, najpierw szeptem, potem coraz głośniej, gdyż jakoś nie reagowałam na podpowiedzi. Sądzili, że nie słyszę, a ja po prostu nie wiedziałam co to jest ten krokodylek, o którym mówią i co właściwie mam z nim zrobić. Jedno wtedy wyszło mi doskonale – zrozpaczona mina w zestawieniu z ignorancją przedmiotu tak rozbroiła prof. Adamca, że z wrażenia nie postawił mi stosownej oceny.

Po nałogowym słuchaniu Angie drugą słabością były wspomniane już rozmowy z Anką. Zdarzało się to również na chemii i kiedyś cierpliwość prof. Wendykiera się wyczerpała. Wylądowałam na korytarzu. Zanim jednak wyszłam poprosiłam grzecznie, czy profesor mógłby również wyrzucić Ankę, bo tam będzie mi samej nudno. Niestety, Anka miała (pecha? szczęście?) i została w klasie.

Beztroska tamtych lat z perspektywy czasu bawi, śmieszy, a niekiedy przeraża. Takie wspomnienia wyglądają dziś żenująco. No cóż, to Ty Rysiek zmusiłeś mnie, bym wypisywała na siebie te rzeczy, ale co tam – przecież obok szkolnego kieratu była ta druga strona lat szkolnych, o wiele zabawniejsza. Wspominam swoją klasę jako zgraną paczkę młodych ludzi. Pewnie były jakieś zgrzyty, ale generalnie potrafiliśmy się świetnie zorganizować. Trochę to dziwne, że nie potrafimy wzorem innych klas urządzać spotkań między zjazdami. Może po obecnym sytuacja się nieco poprawi.

A te cudowne akademie, które przygotowywaliśmy, a szczególnie próby do nich, dające niekiedy powód do zwolnień z lekcji… Szczególnie od 1974 r., kiedy do klasy przybył Włodek Grzeszczuk, a i inni znacznie rozwinęli swoje skrzydła akademie zaczęły być „rewolucyjne” w swych kabaretowych częściach jak na nasz „klasztor”. Biedna pani prof. J. Otrębowicz! Ile musiała się natrudzić, by takie czy inne teksty – zbyt jednak śmiałe – wyciąć z programu. Nigdy jednak nie podcinała skrzydeł. Umiejętnie potrafiła skierować inwencję twórczą moich kolegów na właściwe tory. Jak trudno było wybić Włodkowi z głowy wierszyk „Po stawie pływa babcia…”, który tak bardzo chciał wygłosić na akademii z okazji Dnia Kobiet! Nie jestem już pewna, czy czasem Włodek wbrew p. prof. nie powiedział go jednak, ale ustalimy to podczas Zjazdu. Nasi klasowi twórcy, prócz wspomnianego Włodka (a propos, czy wiesz, co z nim?), Rysiek Więcek, Alfred Twardzik czy Irek Karaś tworzyli teksty na poczekaniu. Najlepsze jednak zawsze były ich pierwsze wersje przedstawiane nam w kuluarach.

A pamiętacie mundurki, czapki, coraz większe tarcze, koniecznie przyszyte? Odbieraliśmy to wtedy jak zamach na naszą „dorosłość” i jawne prześladowanie! Jakim szczęściem był wprowadzony przez dyrektora „dzień kolorowy” (chyba to był piątek?). Można było przyjść w „luźniejszym” stroju. A linijki nauczycielskie, mierzące długość spódniczek mini, nastającej wtedy mody? Bal maturalny w auli, ale bez osób towarzyszących, galowe stroje… Całe szczęście, że mieliśmy w klasie tylu chłopców!

LO było wtedy z pewnością szkołą z klasą.. Nieraz dawałam swoim synom przykład mojej szkoły. Swoisty reżym, wtedy negatywnie nieco postrzegany, nikomu jednak nie wyszedł na złe. Dziś, sama będąc matką inaczej oceniam dawnych nauczycieli i ich metody – te dydaktyczne i wychowawcze. Mimo wspomnianej wcześniej beztroski potrafili przygotować nas do matury i późniejszej, dalszej nauki. Myślę Rysiek, że dobrze pamiętasz również tamte lata i coś w szkole, którą kierujesz, żyje z tamtych czasów do dziś. Warto!

P.S. Teraz, gdy to przeczytałam wyszło mi, że całe liceum przegadałam z Anką i spędziłam na próbach w auli! No, może jeszcze wspaniałe wycieczki, o których właściwie nic nie piszę. Nie napisałam też o menażkach na PO, Twoim „imperialistycznym” ubiorze i pamiętnej odpowiedzi „na dwa”. Ale z drugiej strony – przecież nie będę pisała o zakuwaniu, bo to robił każdy, kto u nas zdał maturę, ze mną włącznie! I tak zresztą powoli ogarniają mnie coraz większe wątpliwości, czy to publikować. Dam Ci jeszcze znać.

Boguśka

 

MIROSŁAW SZCZEREK

rocznik matury ’75.

Do Liceum chodziłem z przyjemnością. Atmosferę tą tworzyli zarówno nasi nauczyciele jak i moje koleżanki i koledzy. Profesorowie byli wymagający, ale i tak na lekcje przychodzło się z przyjemnością. Czuło się, że idą z nami wspólnie przez cały cykl czteroletniej nauki, celem osiągnięcia sukcesu na maturze. Wiedzieliśmy, że zdanie matury to jedno, ale profesorowie patrzyli dalej, chcieli, aby ich uczniowie dostali się na wybrane przez siebie wyższe uczelnie. Było to ambicją naszych profesorów i dzięki ich wymaganiom mielismy bazę do tego, by kontynuować naszą dalszą naukę. Tak było i w moim przypadku, a rodzice dostali list gratulacyjny za bardzo dobrze zdany egzamin wtsępny.

W tamtych czasach mieliśmy trzy profile klas: matematyczno-fizyczny, humanistyczny i ogólny (dwie klasy). Mimo, że nikt o tym głosno nie mówił, to klasa mat-fiz cieszyła się najwiekszym autorytetem i była motorem wielu inicjatyw. Z tej klasy właśnie pochodzili w naszym roczniku najlepsi artyści szkoły. Dzięki nim nasze akademie szkolne były prawdziwymi ucztami dla wzroku i słuchu. Szkolny zespół „Tenis After” w składzie: Ryszard Więcek (gitara), Włodzimierz Grzeszczuk (perkusja „stolarska”[39]), Ireneusz Karaś i Mieczysław Wilk (wokal) robił prawdziwą furorę swoimi przebojami. Poziom muzyczny kontrolował gitarzysta R. W., który również indywidualnie śpiewał i grał na gitarze m. in. San Francisco Scota Mc Kenzie czy „Ocalić od zaponmnienia” M. Grechuty. Z kolei nasze tancerki-baletnice: Anka, Boguśka, Teresa, Bożena i Jola ze swoimi pieknymi i gibkimi ciałami dopełniały tej uczty atystycznej.

Rysiek, zapalony meloman, na akademiach szkolnych prezentował raczej muzykę lekką i przyjemną, taką pod słuchacza „z drewnianym uchem”, ale w domu, przy kawce z papieroskiem[40] słuchał ambitnej muzyki Bacha, Pink Floyd, Ricka Wakemana lub Niemena. Oprócz nauki, działalności artystycznej opiekował się również gabinetem biologicznym, gdzie wspólnie odpowiedzialni byliśmy za hodowlę rybek akwaryjnych. Był to również nasz pretekst, aby od czasu do czasu jeździć na zakupy po ryby i inne akcesoria akwarystyczne do Chorzowa. Szukaliśmy odległych miejscowości na zakup ryb nie tylko dlatego, by mieć uzasadniony powód do całodniowej usprawiedliwonej nieobecności w szkole, ale przede wszystkim – tam było najlepze zaopatrzenie. Nigdy zressztą nasz wspaniały nieodżałowany dziś prof. J. Kałuża nie negował naszych wyborów. Jeździliśmy pociągami pospieszymi, nie zajmując jednak miejsca w przedziałach, bo na korytarzu Rysiek mógł spokojnie palić markowe „Chesterfield’y” (przecież nie trułby się Giewontami czy Sportami!!!) i opowiadać mi o kolejnych rozdziałach przygotowywanej przez niego książki science fiction z wątkami miłosnymi. Mgliście bardzo wspominam ich fabuły, ale jedno pamiętam – nie nudził mnie!

W czasie wakacji jeździliśmy z Ryśkiem na Auto-Stopem po szeroko rozumianej okolicy. To się tak właśnie nazywało, lecz PKP mogło uznać nas za stałych bywalców. Trasy były różne; krótkie, np. piesza wyprawa do Większyc z ciągniętym przez nas drewnianym wózkiem ze sprzętem biwakowym lub dłuższe dwutygodniowe po Polsce południowej.

I kiedy dzisiaj widzę, że mój dawny przyjaciel z ławy szklnej został dyrektorem I Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza w Kędzierzynie – Koźlu, tak prestiżoewj placówki edukacyjnej naszego środowiska, to jestem z tego dumny.

 

JANUSZ WOJTUŚ

rocznik matury ‘76.

Do Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza uczęszczałem w latach 1972-1976. Dopiero po latach, z perspektywy minionego czasu na wiele wydarzeń patrzy się inaczej. Przybyło mi lat, wraz z nimi doświadczeń – dlatego z przyjemnością i nostalgią wracam pamięcią do czasów szkolnych, które teraz jawią się jako beztroskie i najpiękniejsze.

Czas spędzony w ogólniaku to wspaniały okres w moim życiu. Tu pozwolono mi rozwijać się, nauczono wielu wspaniałych rzeczy, wpojono zasady postępowania, tu poczułem się dowartościowany. Stąd też startowałem w dorosłość. Teraz z łezką w oku wspominam nauczycieli, których darzyliśmy, jako uczniowie, wielkim szacunkiem, ale też nieco drżeliśmy przed nimi, bo wymagania, jakie stawiali nam były wysokie. Przypominam sobie zwłaszcza nauczycieli języka polskiego, rosyjskiego i matematyki. Tak naprawdę to wszystkich wspominam z sentymentem. Właśnie oni pozwalali uczniowi się wykazać, potrafili z zakamarków duszy wydobyć to, co ukryte i cenne jednocześnie. Naprawdę kształtowali osobowość młodego człowieka.

Dzięki wspaniałym pedagogom tejże szkoły, a także ze względu na kontynuację tradycji rodzinnych zostałem nauczycielem.

W latach 70-tych L.O. im. H. Sienkiewicza było najlepszą szkołą w mieście. Zawsze byłem dumny, że mogę do niej uczęszczać i reprezentować ją. Tutaj spotkałem ludzi, którzy stali się moimi pierwszymi autorytetami.

Moje pokolenie wychowało się na muzyce: Czesława Niemena, Czerwonych Gitar, The Rolling Stones, The Beatles, Led Zeppelin, Deep Purple. Panowała moda na długie włosy, z którą szczególnie radykalnie i konsekwentnie walczono również w szkole. Niektórzy na znak protestu ogolili głowy na łyso, co w owych czasach było jeszcze bardziej niewskazane. Dzięki temu jednak dyr. R. Pacułt wyraził zgodę na długie włosy w szkole. Warunek był jeden – mają być czyste.

Zwyczajem było chodzenie do szkoły w granatowych ubraniach z obowiązkowo naszytą tarczą na marynarce. Żadne przypinanie tarczy szpilką nie wchodziło w rachubę – niemożliwe byłoby wtedy wejście do szkoły i przejście obok dyżurującego nauczyciela.

Oczywiście najważniejszy był zespół klasowy. Ależ to była zgrana paczka! Zżyci, pełni pomysłów, wspomagający się w potrzebie. Nie przeszkadzało nam, że byliśmy klasą koedukacyjną, zarówno ze środowiska wiejskiego jak i miejskiego. Wychowawca nasz – Rudolf Marczyński miał z nami niemało kłopotu szczególnie wtedy kiedy zaczynaliśmy się integrować.

Przypominam sobie nasze szkolne kawały, czasami szalone pomysły fotograficzne, muzyczne, dyskoteki, sportowe zmagania z kolegami młodszych roczników, wycieczki turystyczne, konkursy i dziesiątki innych imprez. Do dzisiaj z przyjemnością spotykamy się, choć przecież jesteśmy porozrzucani po świecie. Mimo obowiązków, problemów, jakie niesie życie znajdujemy na to czas. W szkole, w której obecnie jestem nauczycielem współpracuję z dwunastoma absolwentami Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza.

Jako nauczyciel nie ukrywam, że chciałbym, aby moi uczniowie kiedyś – podobnie jak ja – z sentymentem wracali do czasu spędzonego w szkole.

Kozielski ogólniak wspominam również w gronie rodzinnym, gdyż tę szkołę ukończyła moja siostra, starsza córka, a ostatnio pracuje w niej również moja żona.

Jubileusz 60 – lecia skłania do refleksji, do zastanowienia się nad miejscem szkoły w naszym życiu, w środowisku lokalnym, a może i w szerszej społeczności…. To przecież rzesze absolwentów, którzy gdzieś podjęli pracę, coś wnieśli w rozwój regionów, w których zamieszkali. Wierzę, że zaznaczyli w nich swój dobry ślad, bo przecież liceum wychowało nas na otwartych, dojrzałych i pełnych pomysłów ludzi.

Sądzę, że my – absolwenci Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu – jesteśmy dumni z naszej szkoły i godnie ją reprezentujemy.

Janusz Wojtuś

BOGUSŁAWA KNAPIAK (Gruszka)

rocznik matury ’77.

„Być może są czasy piękniejsze. Ale te są nasze.” To zdanie, którego autorem jest Joan Paul Sartre nabierają aktualności zwłaszcza, gdy wracamy myślą do czasów swej młodości, na przykład z okazji Zjazdu Absolwentów.

Jestem absolwentką I Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu z lat 70. (1972-1977) z klasy matematyczno-fizycznej. Ten czas w dziejach Polski jest obecnie różnie oceniany, zwykle bardzo krytycznie. Ale był to czas naszej młodości i zawsze pozostanie dla mnie ciepłym, najlepszym wspomnieniem.

Czyż można bowiem zapomnieć 1. września – początek roku szkolnego w nowej średniej szkole i… kontrolę prawidłowości stroju galowego dziewcząt!.

Tak, już wtedy L.O. im. H. Sienkiwicza w Kędzierzynie-Koźlu „wyprzedzało swój czas” i miało określone reguły stroju jak przystało na szkoły elitarne.

A obowiązkowy strój galowy i inne zasady ubioru były następujące: strój galowy dziewcząt biała bluzka z długimi rękawami, zapinana z przodu, z trzema wąskimi zaszewkami po obu stronach zapięcia; spódniczka czarna lub granatowa – krój dowolny, ale bez ekstrawagancji, długość 15 cm nad kolanem; (na gazetce ściennej samorządu szkolnego wisiał rysunek poglądowy!). Oprócz tarczy wprowadzony został bardzo gustowny emblemat, czarny z żółtymi nadrukami – nie ustępowałby emblematom z wybranych ekskluzywnych szkół brytyjskich.

W pierwszej klasie nasza Wychowawczyni Bogumiła Wacowska – rusycystka – zaproponowała nam uszycie na ciepłe dni jednakowych bluzek z krótkim rękawem, i powstały: białe bluzki w ciemnoniebieskie kropki.

Przełomem w ubiorach szkolnych, chyba w czwartej klasie, było uzgodnienie samorządu uczniowskiego z dyrektorem szkoły jednego „ dnia kolorowego” w tygodniu. Przez cztery dni w tygodniu obowiązywał strój czarno-granatowo-biały a w jeden dzień – dla wszystkich ten sam – nie było ograniczeń. Oczywiście ograniczeń w kolorze, nadal bowiem strój musiał być schludny, skromny, bez obecnych „golizn i prowokacji”.

Tyle wspomnień zewnętrznego oblicza szkoły. Sercem szkoły byli jednak nauczyciele i uczniowie. Czy ktoś z nas zapomni o powadze, napięciu i zaskakujących reakcjach na lekcjach języka polskiego u wspaniałej polonistki, Pani Profesor Jadwigi Stefanowicz. Na jednej z lekcji, przy okazji omawiania „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej jeden z naszych kolegów miał ocenić postać Bogumiła Niechcica i jego uczuć do żony Barbary. Po chwili milczenia kolega lapidarnie stwierdził: „On po prostu ją kochał”. Nasz wzrok utkwił w Pani Profesor… i zaskakująca akceptacja tak mało wylewnej odpowiedzi: „Tak, właśnie tak”.

Przeżywaliśmy chwile grozy stojąc na poddaszu przed lekcjami geografii u Pani Profesor Wędzichy i wspaniały, niezapomniany nastrój rajdów w góry, z tą samą Panią Profesor.

Uwielbialiśmy tajemniczą atmosferę gabinetu chemicznego i Pana Profesora Wendykiera – jego dwumetrowy wzrost, oszczędność w słowach i zdziwienie połączone z niedowierzaniem, że nikt nie potrafi oddzielić białka od żółtka. A my obawialiśmy się zniszczyć materiał do doświadczenia chemicznego.

Pani Profesor Janina Otrębowicz to historia samorządu szkolnego, ale i prawdziwa historia z historią. Lekcje historii prowadzone z charakterystyczną dla Pani Profesor dociekliwością i np. z komentarzem przy okazji omawiania kampanii wrześniowej, że wydarzenia z 17. września 1939 nie były przewidziane w programie nauczania historii, ale ma nadzieję, ze znamy te wydarzenia z domu.

Absolwentka klasy mat.-fiz. nie może nie mówić o matematyce. Pani Profesor Cecylia Skowron była poważnym i wymagającym nauczycielem. Z drżeniem serca oczekiwaliśmy lekcji matematyki i wróżyliśmy nastrój Pani Profesor po kolorze jej sukni: kolor czerwony to ostry, niebezpieczny nastrój, granat, niebieski – nastrój łagodny. Zawsze się sprawdzało, ale do dziś nie wiemy czy aby nasze zachowanie i przygotowanie do lekcji nie było powodem takiego a nie innego nastroju u nauczyciela.

Moi cudowni koledzy nie tylko przygotowaniem do lekcji, ale własnym urokiem osobistym próbowali zdobyć dobrą opinię u młodziutkich pań profesorek. Obiektem ich prób były: Pani Profesor Zenobia Szal- fizyk – późniejsza nasza Wychowawczyni i Urszula Talar (zawsze świetnie, modnie ubrana) – Pani Profesor biologii.

Osobny rozdział pobytu w szkole to wydarzenia kulturalne. Wrócę tu do Pani Profesor Otrębowicz, która była opiekunem samorządu szkolnego. Pod Jej bacznym okiem tworzyliśmy akademie z różnych okazji, reżyserowane przez Rysia Więcka (z pełnym szacunkiem – obecnego Pana Dyrektora Szkoły), i każdorazowo Pani Profesor wzruszała się przy piosence „Naprawdę jaka jesteś”, w wykonaniu Mietka Kruka. I Józiu Gielas przy fortepianie, „awangardowa” na tamten czas dekoracja z okazji Dnia Kobiet na motywach obrazu Picassa, i ciekawe wykonanie piosenki Roberty Flack „Killing me sofly” z bardzo dobrym polskim tekstem – trudno go dziś gdzieś usłyszeć, i wzruszający dialog – interpretacja wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, „Rozmowa liryczna” w wykonaniu Uli Fiałkowskiej i Olafa Pośpiecha.

Był też koncert Beatlesów – sympatycznie przedstawiona historia i dyskografia zespołu przez Dankę Hrebieniuk i ucharakteryzowanych na słynną czwórkę z Liverpoolu, „dających koncert” uczniów z równoległej do nas klasy humanistycznej.

W bibliotece Joasia Chomicz reżyserowała krótkie scenki z książki Melchiora Wańkowicza „Ziele na kraterze”. Aktorami byli: Heniu Pająk i Basia Jurek – jeszcze uczennica szkoły podstawowej, późniejsza nasza licealistka. Obecni autorzy reklam i promocji mogliby uczyć się od Joanny błyskotliwości przekazu.

Było też wydarzenie teatralne: wystawienie „Warszawianki” Stanisława Wyspiańskiego pod kierunkiem Pani Profesor Kozak, z milczącą rolą Olafa Pośpiecha, z mąką na włosach, by bardziej przypominał Starego Wiarusa (jaka odwaga po klasycznej już roli Ludwika Solskiego) i srebrzysty głos Uli Fiałkowskiej, i świetna gra Ingi Kowol, Henia Pająka i wszystkich pozostałych aktorów.

Pozwoliłam sobie przypomnieć wydarzenia i osoby z bardziej swobodnej strony. Co nie znaczy, że nie pamiętam o wysokim poziomie nauki w szkole, o ciężkiej pracy uczniów i nauczycieli. Wynikiem tego są sukcesy absolwentów, to co dziś robimy i jakimi ludźmi jesteśmy.

Dziękuję Profesorom, dziękuję moim kolegom i koleżankom za tamten czas. Z okazji zaś Zjazdu możemy zaśpiewać za Marylą Rodowicz:

„Ale to już było i nie wróci więcej…, choć w papierach nam przybyło tak naprawdę wciąż jesteśmy tacy sami.”

 

BOGUSŁAWA ŁYDKA (Napierajczyk)

rocznik matury ’79. „Wspomnienie granatowego mundurka”

W latach 1975 – 1979 byłam uczennicą klasy humanistycznej I Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu. Był to bardzo ważny okres w moim życiu. Wtedy to ostatecznie ukształtowały się moje zainteresowania literaturą i sztuką. Mistrzami dla mnie były prof. prof. Jadwiga Stefanowicz i Janina Otrębowicz. One sprawiły, że zrozumiałam jak ważna jest rola humanisty w życiu młodego człowieka. Często cytuję prof. J. Stefanowicz na moich lekcjach, mówiąc uczniom jak niezwykłego miałam nauczyciela. Wiedzę z historii i języka łacińskiego wykorzystuję do dziś. Dzięki wychowawcy – prof. Marii Wędzisze schodziłam Beskidy i poznałam wielu ciekawych ludzi, z którymi utrzymuję stały kontakt. Do dziś nie wiem, jak godziliśmy włóczenie się po górach z ogromem nauki. Z rozrzewnieniem wspominam także surową dyscyplinę, obowiązkowy strój galowy – białe bluzki z trzema zaszewkami, spódnice w cztery kliny, rajstopy w kolorze cielistym i koniecznie przyszyty emblemat z „Heniusiem”. W 1979 roku zdaliśmy maturę i jako klasa w 90% dostaliśmy się na studia. Są wśród nas m.in. prawnicy, nauczyciele, pracownicy naukowi.

Nie wiedziałam wtedy, że po kilku latach wrócę w te mury jako nauczyciel. Początkowo czułam się przytłoczona wielkością szkoły, jej tradycją – to zobowiązywało. Z czasem jednak zaczęłam wierzyć, że i ja mogę wpisać się w historię naszego liceum. Mam chyba wielkie szczęście do uczniów, ponieważ w każdym roczniku znajduję pasjonatów literatury i sztuki, dzięki którym nie straciłam wiary w sens tego, co robię. Często odwiedzają mnie absolwenci, opowiadając o swoich problemach, sukcesach, przynosząc zdjęcia swoich dzieci (czuję się wtedy jak babcia), obrazy przez siebie namalowane, a nawet mój ulubiony sernik. Wydawałoby się, że są epizodami w moim życiu jako pedagoga, ale to nieprawda. Nigdy nie zapomnę spektakli teatralnych przygotowywanych przez nas, poważnych rozmów o literaturze, lekcji poświęconej poezji Wisławy Szymborskiej, którą spędziliśmy przy herbatce, godzin wychowawczych dotyczących poprawy frekwencji i poszukiwaniu sensu w życiu, studniówek, na których tak pięknie tańczyli poloneza, nieprzespanych nocy na wycieczkach i zielonych szkołach oraz filmów realizowanych przez młodych, wydawałoby się, amatorów.

 

 

EDYTA SZARY (CHOLEWA)

rocznik matury ’80.

„Młodość to piękna rzecz. Nie dlatego, ze pozwala robić głupstwa, lecz dlatego, że daje czas, by je naprawić”  (Jean Bernard)

 

Przepis klasy IVB – rocznik 1976-1980 na zgraną paczkę i miłe wspomnienia z lat szkolnych.

 

  1. Super wychowawca – profesor Rudolf Marczyński; wycieczki organizowane przez Profesora to wzór świetnej logistyki, a lekcje z nim (…już pytam, bardzo dobrze, +3) pamiętają pokolenia i następne o nich usłyszą.
  2. Świetne kontakty z woźnym – Pan Macioszek przychodził nam z odsieczą przed niechcianym sprawdzianem. Często akurat w tym momencie musiał coś naprawić w tym gabinecie, w którym mieliśmy się „męczyć”. Albo koniecznie potrzebował naszych wspaniałych chłopców.
  3. Kilku zapalonych dyskutantów na języku polskim z prof. Kozak ratowało klasę przed pytaniem.

Sąd nad Jagną Boryną czy analizy wierszy trwały dłuuuuugo.

  1. Sześciu wspaniałych, bo tylu chłopców liczyła nasza klasa. Wesołych, dowcipnych, a akademie przygotowywane przez nich należały do najzabawniejszych.
  2. Lekcje francuskiego z prof.. Rudolem, kiedy żołądek był blisko serca do dzisiaj wspominam z nutką grozy.

Koledzy- ulubieńcy Profesora często stosowali fortele, aby ochronić wystraszone koleżanki przed pytaniem czy tzw. „prasówką”. Film o Francji i pociągu MISTRAL do dzisiaj pamiętam dokładnie, tak skutecznie przekonywaliśmy Profesora, że wszystkie klasy go już widziały a my jeszcze nie.

  1. Dziewczyny, chociaż dzieliły się na małe grupy, w sytuacjach ważnych, wspierały się i stały za sobą murem. Można też było liczyć na koleżeńską pomoc w wytłumaczeniu trudnych zagadnień (szczególnie matematyka była naszą słabą stroną), odpisaniu zadań na sprawdzianie.

Chociaż podpowiadanie na lekcjach miewało opłakane skutki. Szczególnie prof.. Wędzicha umiała takich „pomocników” wyłapywać- wtedy zaczynało się maglowanie delikwenta przed tablicą, sama tego doświadczyłam.

  1. Stres można było odreagować rzucaniem granatów na PO, lub strzelaniem z karabinka KBK-s na strzelnicy wojskowej.

Po tych zajęciach zostałam okrzyknięta przez prof.. Marczyńskiego oszustem, ponieważ przydzielałam zbyt dużo naboi koleżankom i kolegom.

  1. Miło wspominam także obowiązkowo przyszyte tarcze i emblematy. W razie nagłej potrzeby zawsze można było liczyć na dyżurnego nitkowego. Jego umiejętności szybkiego posługiwania się igłą była często wybawieniem dla zapominalskich lub niepokornych uczniów.
  2. Z wielkim sentymentem wspominam lekcje muzyki z ukochanym prof.. Janem Jeńskim. Przedyskutowane lekcje, naukę gry na gitarze i w końcu maturę z muzyki, po której usłyszałam: śpiewałaś na ¾, taktowałaś na 4/4 ale komisja się na szczęście nie zorientowała.
  3. Od opuszczenia szkoły minęło ćwierć wieku, wielu z nas rozjechało się po świecie ( Ameryka, Niemcy). Dzisiaj, po latach, pozostały w pamięci same dobre i wesołe chwile, nasze dzieci wybierają na miejsce nauki nasze I LO, bo podobają się im nasze wspomnienia i chcą chodzić po tych korytarzach, po których my chodziliśmy. Często uczą ich jeszcze nauczyciele, którzy nas uczyli. Cieszy więc to, iż będziemy mieli wtedy więcej wspólnych tematów a i wspomnienia Profesorów wspólne.

 

GOSIA i ALA

Bezstudniówkowy rocznik ‘82  „Kiedy będzie nasza studniówka?!”

 

1 września 1978 roku po raz pierwszy przekroczyłyśmy próg tej szkoły jako uczennice liceum. Ubrane regulaminowo wchodzimy do auli i przeżywamy pierwszy szok – wszystkie jesteśmy ubrane tak samo!!! Spódnica za kolana, w cztery kliny, biała bluzka koszulowa zapinana pod szyją, z trzema szczypankami symetrycznie rozmieszczonymi po obu stronach, cieliste rajstopy i czarne buty na niskim obcasie. Chłopcy – cóż za rewia mody – ciemny garnitur i biała koszula. Wszyscy też mamy przyszyty do stroju na lewej piersi emblemat szkoły. Zrozpaczone myślimy, czy tak będzie przez cztery lata? Wątpliwości nasze szybko rozwiała nasza nowa wychowawczyni. Na co dzień w kwestii ubioru mamy dużą dowolność – prawie pełna gama kolorów: biały, czarny i granatowy, nie wspominając o czerwonym w postaci tarczy, która obowiązkowo musi być przyszyta do stroju, zarówno do tego w szkole, jak i do okrycia wierzchniego.

Początkowo sumiennie stosowaliśmy się do reguł ubioru, lecz z czasem pozwalałyśmy sobie na odstępstwa od regulaminu – tarcze przypinałyśmy agrafkami dopiero przed wejściem do szkoły lub, co gorsza, szpilkami, celowo skierowanymi ostrzem w górę, aby sprawdzającego przyszycie tarczy nauczyciela spotkała przykra niespodzianka.

Problem przypinanych, a nie jak mówił regulamin, przyszywanych tarcz był jednym z wielu problemów nad którymi, jak sądzimy, debatowała Rada Pedagogiczna. Postanowiono na przykład, że nie przyszyte tarcze będą odbierane, a uczniowie w tym samym dniu będą zobowiązani do zakupienia nowych tarcz w sklepiku szkolnym. Zdarzały się również akcje, kiedy młodzież w trakcie lekcji musiała zejść do szatni, gdzie czekała komisja, złożona z wicedyrektora szkoły i dyżurnych, której należało okazać przyszytą do odzieży wierzchniej tarczę. Fakt, że tym sposobem traciliśmy co najmniej połowę lekcji, nie miał większego znaczenia w zestawieniu z priorytetem noszenia tarcz.

Bez tarcz, ale i też bez żadnej dowolności miał nas również obowiązywać strój na balu studniówkowym. Chłopcy – nuda – ciemny garnitur i biała koszula, a my – kompletne szaleństwo – biała bluzka (krój dowolny, dekolt zabroniony) i czarna długa spódnica. Spódnica do ziemi!!! – wykluczone. Chciałyśmy zerwać z dotychczasową tradycją i poprzez samorząd szkolny proponowałyśmy, aby Rada Pedagogiczna wzięła pod rozwagę możliwość skrócenia spódnic przynajmniej o 30 cm. Prośbę uzasadniałyśmy kryzysem gospodarczym w kraju i reglamentacją wszelkich artykułów. Niestety nasz argument kryzysu w kraju przegrał z kontrargumentem nauczycieli w postaci tradycji szkoły.

Sprawa długości spódnic, jak się później okazało, była najmniejszym problemem naszej studniówki. 13. grudnia 1981r. wprowadzono stan wojenny i związane z tym restrykcje dotyczące wszystkich obywateli: godzina milicyjna od 2200-600 rano, zakaz jakichkolwiek zgromadzeń, zakaz przemieszczania się poza granice województwa itd. Od 14 grudnia do nowego roku zawieszono zajęcia szkolne.

Kiedy w styczniu 1982r. pojawiliśmy się w szkole, dwoma najistotniejszymi tematami, nad którymi dyskutowaliśmy, była sytuacja w kraju i oczywiście nasza studniówka. Początkowo nauczyciele i dyrekcja stali na stanowisku, że w obecnej sytuacji politycznej w kraju, ze względu na wprowadzony zakaz zgromadzeń, studniówka w ogóle nie powinna się odbyć. Z niedowierzaniem wysłuchaliśmy komunikatu – NIE BĘDZIE STUDNIÓWKI, a następnie gorąco zaprotestowaliśmy. Uzyskaliśmy też poparcie naszych rodziców i w efekcie  po kilku dniach grono pedagogiczne złagodniało i zaproponowano nam studniówkę na następujących warunkach: ze względu na godzinę milicyjną bal miał trwać od 1400 do 2100 , natomiast z obawy przed przenikaniem do liceum „elementów wywrotowych” nie wolno nam było zaprosić osób towarzyszących spoza szkoły. Na nasze pytanie, z kim mamy się bawić, usłyszałyśmy, że chłopców możemy ostatecznie zaprosić z młodszych klas naszego liceum. W tym momencie nasze marzenia  o cudownym pierwszym balu legły w gruzach, bo przecież nie tak to miało wyglądać: 19-latki tańczące z chłopczykami o trzy lata młodszymi od nas!!! w pełnym słońcu o godz. 1400 w południe!!! i w dodatku w długiej czarnej spódnicy!!! – zgroza!!! Ponieważ nie doszliśmy do kompromisu w rezultacie STUDNIÓWKA SIĘ NIE ODBYŁA, co w naszym przekonaniu, przez grono pedagogiczne zostało przyjęte z ogromną ulgą. Oczywiście są to nasze subiektywne odczucia.

Drodzy absolwenci z rocznika 82, czy czujecie taki sam żal jak my, że wśród wspomnień licealnych nie mamy tych szczególnych, niezapomnianych, związanych z pierwszym balem?

 

Gosia i Ala

EWA JĘDRZEJOWSKA – MARMAJ

rocznik matury ’84. „Moje Liceum”

Tak się złożyło, że dwukrotnie trafiłam do I Liceum Ogólnokształcącego im. H. Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu. Po raz pierwszy w 1980 roku, kiedy wybrałam tę szkołę ze względu na klasę humanistyczną. We wrześniu znalazłam się w ogromnym gmachu w nieznanej mi, i zagubionej jak ja, grupie młodych osób, z którymi mieli pracować osławieni nauczyciele, z których każdy wydawał się groźniejszy od poprzedniego. Ale mimo to, właściwie od początku, czułam się tu dobrze.

Wychowawcą naszej klasy został śp. Profesor Zygmunt Capi. Jak się później okazało, byliśmy Jego ostatnimi wychowankami. Wiosną 1983 roku, tuż przed szkolną wycieczką, Profesor nagle zachorował i nie zważając na bardzo poważny stan swojego zdrowia, przybył do szkoły, aby powiedzieć, że do wyjazdu wyzdrowieje. Niestety, rzeczywistość okazała się brutalna i Profesor do zawodu, który był Jego powołaniem, nigdy już nie wrócił. Była to dla Niego tragedia. Profesor należał do tego pokolenia nauczycieli, dla których sensem życia była praca z młodymi ludźmi.

Swojego przedmiotu nauczał nie jako najważniejszego (choć byliśmy klasą z rozszerzonym programem nauczania jęz. rosyjskiego), ale bardzo mądrze, mówiąc, że języki swoich sąsiadów trzeba znać.

Poza zgłębianiem zawiłości językowych Profesor przekazał nam też wiele prawd o życiu. Często powtarzał, że lata spędzone w szkole średniej, są najpiękniejszymi w życiu człowieka. Wtedy chyba nie bardzo byliśmy o tym przekonani, lecz teraz, z perspektywy czasu, wielu z nas, zgadza się z tym twierdzeniem.

Byliśmy klasą trochę niepokorną, nie brakowało w niej indywidualistów i chyba to przyczyniło się do tego, że doskonale rozumieliśmy się z Panią Profesor Jadwigą Stefanowicz, mimo że niektórzy spośród nas przez cztery lata drżeli przed lekcją języka polskiego. Pani Profesor zawdzięczam to, że jestem polonistką, choć niejednokrotnie odwodziła mnie od tego zamiaru, wiedząc jak trudna jest to praca. Zauważyłam, że coraz częściej, gdy borykam się z jakimś problemem, dźwięczą mi w uszach słowa „Ewka pamiętaj…”

Chciałabym też wspomnieć Panią Profesor Janinę Otrębowicz, która tworzyła niepowtarzalny klimat na lekcjach historii i języka łacińskiego. Wprowadziła nas też w podstawy greki; dzięki Niej do dziś potrafię recytować heksametrem początek „Iliady”, co bardzo podoba się moim uczniom. Pani Profesor to osoba z niezwykłą charyzmą, i myślę, że nie przesadzę mówiąc, iż dzięki Jej osobowości łatwiej nam było wkuwać słówka, deklinacje i koniugacje łacińskie. Dla wielu pasją stała się historyczna dociekliwość.

Cztery lata spędzone w „kozielskim ogólniaku” powoli odsłaniały prawdziwe, może nawet magiczne, oblicze tej szkoły. Okazało się nawet, że profesorowie, o których krążyły różne opowieści, to fantastyczni ludzie, służący zawsze pomocą, z którymi można porozmawiać, bynajmniej nie tylko na tematy związane z zagadnieniami omawianymi na lekcji.

Po raz drugi los związał mnie z „moim liceum”, gdy będąc studentką piątego roku filologii polskiej, ówczesny dyrektor szkoły, dr Ryszard Pacułt, zaproponował mi zastępstwo za, przebywającą na urlopie wychowawczym, Panią Profesor Bogusławę Łydkę, z którą przyjaźnimy się do dziś.

Zdecydowałam się podjąć wyzwanie, bo przecież to była moja, niezwykła szkoła.

Nie bez obaw spotkałam się z moimi dawnymi Profesorami, którzy mnie życzliwie przyjęli, byli mili i wyrozumiali, a Pani Profesor Jadwiga Stefanowicz zawsze służyła mi cenną radą i pomocą.

W Liceum im. H. Sienkiewicza spędziłam 10 lat (z przerwami na urlopy wychowawcze) pracy zawodowej.

Obcowanie z wybitnymi pedagogami ukształtowało mnie jako nauczycielkę i z wielkim sentymentem, może nawet z nostalgią wspominam tamte czasy.

 

GRAŻYNA STELMACH (HEBDA)

rocznik matury ‘90

Wspomnienia to chyba jedno z najłatwiejszych i najprzyjemniejszych doznań, ale jednocześnie coś, co jest również bardzo trudne, bo pośród natłoku wspomnień należałoby wybrać te najistotniejsze. Tylko cały czas się zastanawiam, które są tymi najważniejszymi, tymi, które najlepiej zapamiętałam? Nie potrafię sobie odpowiedzieć na to pytanie. Chyba cały okres w liceum odcisnął na mnie niezatarte piętno. Ze szkoły wyniosłam bagaż wiedzy, doświadczeń i wspomnień.

Kiedy w 1986 roku rozpoczęłam naukę w liceum, muszę teraz to otwarcie przyznać, byłam pełna obaw. To przecież była ta szkoła gdzie trzeba było się uczyć niesamowicie dużo i systematycznie. Poza tym dyscyplina była taka, że wszyscy chyba w całym mieście o niej słyszeli. I rzeczywiście początki nie były najłatwiejsze. Praca była bardzo ciężka, ale myślę teraz po latach, że naprawdę było warto.

Jednakże nie o tej nauce, która spędzała wielu sen z oczu chciałabym pisać, ale o klimacie tej szkoły.

Pamiętam takie momenty, które być może dzisiaj wydają się młodym zbyt konserwatywne i przestarzałe. Jeszcze do dzisiaj wspominam spotkania z Filharmonią Opolską. Może to tylko moje wspomnienia, bo bardzo lubię muzykę poważną, a może wszyscy to tak wspominamy. Pewnie, że każdy z nas był zadowolony, że przepadły lekcje, ale wtedy mimo wszystko było w tym coś niesamowitego. Niebywała cisza w trakcie koncertu, spokój nas wszystkich i ta wysoka kultura. Coś, czego w dzisiejszych czasach nam brakuje.

Pamiętam także akademie z okazji świąt narodowych. Jakoś zawsze przypadały one w udziale mojej klasie. Wybór pewnie był trafny. Moja klasa miała profil humanistyczny, a moja wychowawczyni, pani profesor Janina Otrębowicz świetnie je z nami przygotowywała. Próby trwały tygodniami, po południu. Każdy szczegół musiał być dokładnie dopracowany. Pożyczaliśmy stroje z Domu Kultury, jednostki wojskowej, przygotowywaliśmy je sami. To była też świetna zabawa i chyba mieliśmy okazję lepiej się poznać. Zresztą praca była dla nas przyjemnością, ponieważ w mojej klasie było wiele osób, które świetnie grały, ale też śpiewały: Marzena Iwat, Beata Komorowska, Andrzej Dymitrów, Ola Kondziołka, Tomek Makowiecki, Grzegorz Mikutel, Agnieszka Wilk, Ania Strach i wiele innych osób. Myślę, że cała nasza klasa była świetna w tym co robiła. A potem odbywała się akademia dla całej szkoły. Myślę, że nasza wychowawczyni była z nas zadowolona, a nasze występy podobały się. Bywało, że pokazywaliśmy je również rodzicom i to też dostarczało nam wiele satysfakcji.

Świetnie było też wtedy, kiedy przygotowywaliśmy się do zawodów sanitarnych. Pan profesor R. Marczyński dawał nam wszystkie potrzebne akcesoria: nosze, apteczki itd., a my godzinami w zespołach ćwiczyliśmy. Mój zespół, w którym były same dziewczyny, żeby się zbytnio nie przemęczać, wpadł na genialny pomysł i „ wypożyczał” do ćwiczeń pięcioletniego syna naszej pani woźnej. Chłopiec był bardzo wtedy zadowolony, przybiegał na przerwach i pytał, kiedy będziemy ćwiczyć. Byłyśmy dumne jak pawie, w związku z naszą przebiegłością – tyle tylko, że w czasie zawodów trafił nam się nasz rówieśnik, który znacznie więcej ważył, co bardzo ograniczyło nasze szanse na wygraną.

A potem pamiętam studniówkę w auli i znowu nasz program artystyczny, poloneza w strojach ludowych, dobrą zabawę, i to napięcie, że już za 100 dni matura. Matura, która dla mojej klasy była bardzo szczęśliwa z dwóch powodów: po pierwsze dlatego, że wszyscy zdaliśmy ją, a po drugie, że na egzamin z historii wrócił ten sam temat, który był na maturze próbnej. Do dzisiaj pamiętam okrzyki radości rozlegające się w auli. Oczywiście krzyczała tylko IV d, moja klasa.

Im więcej o tym wszystkim myślę tym więcej mi się przypomina. Widzę twarze tych, dzięki którym tak wiele przeżyłam, moich kolegów i koleżanek, nauczycieli i wszystkich tych, których spotkałam w liceum. To właśnie w liceum nawiązałam przyjaźń z moimi koleżankami: Kasią Brzezinską i Marzenką Kowalczyk. Jesteśmy przyjaciółkami do dziś mimo tego, że Marzka, bo tak ją nazywaliśmy, od lat mieszka we Włoszech. Myślę, że liceum to właśnie ten szczególny czas, kiedy nawiązują się prawdziwe przyjaźnie, znajomości, pierwsze miłości, pewnie wiele rozczarowań, ale też wiele radości, czas, który jest wstępem do dorosłego życia, czas, który pamiętamy i wspominamy, bo wspomnienia to coś, co pozostaje do końca, to co najcenniejsze.

Może to wszystko spowodowało, że po kilku latach pracy w innym liceum skierowałam moje kroki do jedynki. Teraz od kilku lat jestem tutaj nauczycielem. Właśnie parę dni temu odgrzebałam mój dziennik z czwartej klasy, spojrzałam na nazwiska, oceny i wszystko wróciło tak jakby to było wczoraj, jakby nic tak naprawdę się nie zmieniło.

 

 

MICHAŁ NOWAK

rocznik matury 2000.

Liceum to była wielka niewiadoma. Gdy uczęszczaliśmy do nieodległej przecież „dwunastki”, oddzielona sadem i rzeczką Linetą szkoła była dla nas niemalże czymś mitycznym. Ucząca chemii pani Wierzba straszyła regularnie panią Haliniak, starsi koledzy w ogóle całokształtem panujących tam stosunków. Pewnego razu, gdy zajęte było boisko przy podstawówce, poszliśmy na licealne. Niemal natychmiast wyrzucił nas tamtejszy wuefista, mówiąc, że zagrać na nim będziemy mogli dopiero jako licealiści. Grzecznie się zatem zebraliśmy, a jeden z kolegów pocieszająco rzekł: „To już niedługo”.

Egzaminy wstępne, wywieszona na tablicy lista przyjętych, radość z dostania się do upragnionej klasy o profilu matematyczno-fizycznym i zarazem smutek, że nie udało się to kilku przyjaciołom. Dwa letnie miesiące oczekiwania, podczas których wielokrotnie, sam lub z kolegą, przychodziłem pod nową szkołę, pragnąc oswoić się z budynkiem, w którym miałem spędzić kolejne cztery lata.

Przejęcie nowym etapem w życiu było tak ogromne, że spóźniłem się na pierwszą lekcję, matematykę z naszą wychowawczynią, panią profesor Anną Kosibór. Zwyczajnie pomyliłem godziny. Pani Kosibór, mimo młodego wieku, pod względem dyscypliny na lekcjach i wymagań była niemal „przedwojenna”. Przez wszystkie lata postawiła jedynie trzy piątki z odpowiedzi, zadawała mnóstwo do domu. Gdy pojechaliśmy na wycieczkę do Szklarskiej Poręby, o godzinie 22:00 zarządziła bezwzględną ciszę nocną, a następnie skutecznie ją egzekwowała. Ale potrafiła również bawić się z nami przy ognisku, zorganizować klasową dyskotekę. Jej odejście ze szkoły spowodowane narodzinami potomka i późniejsza wyprowadzka z Koźla zostały początkowo powitane z ulgą, która jednak szybko przerodziła się w nostalgię i tęsknotę.

Wyjątkowym wydarzeniem było pierwsze zetknięcie się z żywą legendą szkoły, nauczycielem przysposobienia obronnego Rudolfem Marczyńskim. Niewysoki, żwawy profesor po tradycyjnej zbiórce przed klasą rozpoczął od oznajmienia nam, że dzisiejsza lekcja wypada w wielce szczególnym dla Polaków dniu. „9 października, co to może być za dzień?” – zastanawialiśmy się wszyscy. „Dzisiaj Polska gra z Anglią na Wembley” – stwierdził profesor, następnie przypominając w skrócie historię konfrontacji polsko-angielskich. „Oho! To będzie fajna lekcja” – pomyślałem. Następnie padło pytanie o wychowawcę naszej klasy. Profesor, gdy usłyszał odpowiedź, stwierdził: „Taaak… To macie młodą, ładną panią wychowawczynię. Niestety… straconą dla Kosibóra…”. Kapitalne poczucie humoru profesora sprawiało, że pewne jego sformułowania przenikały do języka potocznego kozielskich licealistów, na czele z nieśmiertelnym „na ciebie pada spojrzenie”. Dużym zaszczytem dla mnie było powołanie przez profesora do reprezentacji szkoły na konkurs wiedzy morskiej „Polska leży nad Bałtykiem”. W 1998 roku udało nam się zająć I miejsce w mieście (wygrać w takim konkursie z „Żeglugą” – to było coś), a ja uzyskałem życiowy rezultat na strzelnicy, mając karabinek w ręku po raz drugi w życiu! Profesor Marczyński promieniał, odbierając gratulacje od szefa zawodów i innych trenerów-selekcjonerów…

Jak wśród wielu młodych chłopaków, tak i w naszej klasie szerzył się piłkarski fanatyzm. Podczas lekcji wychowania fizycznego czekaliśmy tylko na wyjście na asfaltowe boisko za szkołą. Początkowo profesor Zbigniew Urych nie rozpieszczał nas, „katując” przede wszystkim piłką ręczną oraz przebieżkami po parku. Miał w nim opracowane trzy trasy, z których najbardziej forsowna nosiła numer trzeci (największą jej „atrakcją” było kilkakrotne zbieganie w dolinę rzeczki Linety i „wspinaczka” z powrotem). Gdy po dwóch godzinach męczących zajęć pewnego razu usłyszeliśmy: „No to na koniec 10 okrążeń trasą numer 3” – miałem ochotę paść na ziemię i już się z niej nie podnieść. Piłka nożna jednak nadeszła, a przyniosła nam ją… powódź.

We wrześniu 1997 r. na skutek zalania budynku szkoły, do którego zdążyliśmy się już przywiązać (i zapamiętać wreszcie układ korytarzy i sal lekcyjnych!), liceum znajdowało się „na uchodźstwie”, w budynkach Zespołu Szkół nr 1 przy ulicy Skarbowej. Panowała tam dosyć przygnębiająca atmosfera, zajęcia rozpoczynały się o 14:00, szybko robiło się ciemno, zawieszono zajęcia z wuefu i informatyki, dlatego z radością powitaliśmy powrót „do domu”. Przez dwa kolejne lata bardzo brakowało jednak sali gimnastycznej. Zajęcia w podziemiach, delegaturze czy auli nie były żadnym rozwiązaniem, pozostawało więc liczyć na dobrą pogodę. A ta w większości dopisywała – stąd mogliśmy nareszcie grać co tydzień w piłkę! A dla tej gry gotowi byliśmy zrobić wiele. Zarówno protestować przeciw powiększaniu naszej grupy na zajęciach (boisko szkolne nie jest bowiem zbyt duże), jak i przekonywać panią dyrektor, żeby nie sprzeciwiała się grze w styczniu, na śniegu i przy ujemnej temperaturze. Delegacja klasy wyjaśniła, że nie jest nam zimno, wolimy grać niż siedzieć bezczynnie w delegaturze i bierzemy na siebie całą odpowiedzialność za ewentualne szkody na zdrowiu.

Piłkarskie mistrzostwa szkoły traktowaliśmy tak poważnie, że o składzie dyskutowaliśmy z kilkutygodniowym wyprzedzeniem, a na turniej w Blachowni zabraliśmy nawet własnego… kamerzystę, którym został przewodniczący klasy Grzesiek Lis.

W klasie maturalnej nowym wychowawcą została ucząca nas polskiego pani profesor Anna Wawrzyk. To jej zawdzięczamy w ogromnym stopniu stosunkowo dobre wyniki egzaminu maturalnego z tego przedmiotu. Była dla nas nauczycielką wymagającą, ale i wyrozumiałą, ponadto otwartą na wszelkie nowości. Z sympatią podchodziła do „eksperymentów artystycznych” w wypracowaniach. Trudniej było mi przekonać panią profesor do zajęcia się na lekcji twórczością poety Marcina Świetlickiego. Początkowo napotkałem na zdecydowany opór (bo to narkoman, i wulgaryzmów w wierszach używa), ale jednak udało się.

„Strażnikiem moralności” szkoły, niemalże odpowiednikiem kardynała Ratzingera, była bez wątpienia pani profesor Urszula Więcek. Gdy przechodziła korytarzem, uczniowie niemal odruchowo stawali „na baczność”. Nie pomagała psychologiczna zagrywka – sympatyczne zdrabnianie imienia, „Usia” i tak budziła postrach. Do tego dochodziły jeszcze wymagania na lekcjach historii… Muszę jednak przyznać, że niektórym bardzo przydała się ta „szkoła życia”. Moja mama wspominała, że pierwszym zdaniem wygłoszonym przeze mnie po dostaniu się na studia prawnicze było: „Ale się moja Usia ucieszy!”

Pani profesor Marzanna Pogorzelska uczyła nas języka angielskiego. I bynajmniej nie dla samego języka domagaliśmy się (skutecznie) jego trzeciej godziny w tygodniu. Żartowaliśmy, że przez rok nauczyliśmy się tyle, ile inne klasy przez cztery lata. Pani Pogorzelska była dla mnie uosobieniem ideału „przyjaciela ucznia” – i to nie w sensie braku wymagań (bo były duże!) czy likwidacji koniecznego dystansu. Właśnie między innymi dzięki pani profesor zrozumiałem, że pojęcie szkoły nie musi opierać się na klasycznej dychotomii „my” – „oni” (czyli uczniowie i nauczyciele), ale że te tradycyjnie antagonistyczne klasy szkolnego społeczeństwa mogą realizować wspólny cel.

A co jeszcze utkwiło mi w pamięci? Najzwyklejszy dzień w kozielskim liceum. Przywitanie z koleżankami i kolegami w szatni lub w drodze do szkoły, ciąg dalszy rozmów w formie „liścików” na lekcjach, spędzanie przerw na nieistniejącej już „gwieździe”, urozmaicane wyprawami po pączki do kawiarni Zalewskiego. Otrzęsiny klas pierwszych – sympatyczną imprezę, w której najpierw braliśmy udział, a potem sami zorganizowaliśmy. Wycieczki do Szklarskiej Poręby i Dusznik Zdroju, także wyprawy do wrocławskiego teatru z panią Wawrzyk – na „Czwartą siostrę” i „Ferdydurke”. Huczne imprezy po zakończeniu czwartej klasy, potem po maturze, podczas których okazało się, że wcale nie jesteśmy sobą po czterech latach znudzeni.

Po maturze (i radosnym jej świętowaniu) nastąpiło rozdanie świadectw. 8 czerwca 2000 roku część z nas widziała się po raz ostatni, choć – mówiąc szczerze – niewiele było takich osób. Zamiast na kremówki udaliśmy się na piwo do pobliskiego pubu „Pod Lwami”. Zakończyła się formalna wspólnota klasowa, szkolna, ale cały czas trwają przyjaźnie, wciąż odwiedzamy stare mury i naszych nauczycieli. „Etos absolwenta” właśnie tego, pierwszego i jedynego liceum cały czas jest gdzieś głęboko w nas. Nawet, jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy.

 

PRZEMYSŁAW WALAT

rocznik matury 2002.

Spośród przedeptanych przez siebie ścieżek kilka darzę szczególnym sentymentem. Także ową niemiłosiernie zabłoconą każdego deszczowego poranka parkową ścieżkę, ostatnią prostą przed przekroczeniem progu „jedynki” – kopalni doświadczeń i niepowtarzalnych momentów będących, teraz to wiem, drogowskazami w kierunku dojrzałości.

Dojrzałości w szerokim rozumieniu tego słowa. Dojrzałości pierwszej czy nawet pierwotnej, na bazie której buduje się cała późniejsza życiowa samodzielność. Kiedy zastanawiam się na czym polegała magia tamtej czteroletniej chwili (w istocie i niestety była to chwila) w moim życiu i dlaczego idąc do biblioteki, zawsze wybieram okrężną drogę po to, by móc uśmiechnąć się do wspomnień, dociera do mnie, że ta właśnie chwila była jak przejście intelektualno – emocjonalnej falangi przez pole bitwy młodego, ba, dziewiczego umysłu. Wtedy właśnie po raz pierwszy doszło do uruchomienia na niespotykaną wcześniej skalę groźnego dla wrogów i przyjaciół instrumentu samodzielnego myślenia. Katalog środków intelektualnych wykorzystywanych do krytyki rzeczywistości zaczął się w zastraszającym, dla rzeczywistości rzecz jasna, tempie rozszerzać.. Zamiast „nie, bo nie”, nauczyłem się mówić „nie, ponieważ…”, a to nie wróżyło dobrze nonsensom dnia codziennego. Tak, wtedy uwierzyłem, że świat można kształtować – nawet jeśli nie w skali makro, to przynajmniej swój własny subiektywny świat i chronić go przed skażeniem toksycznymi odpadami tego większego świata.

Co więcej, okazało się, że nie muszę działać w pojedynkę…Owa licealna chwila łącząca dzieciństwo z quasi-dorosłością studiowania, jest chyba najważniejsza w całym życiu dla ukształtowania cechy bycia bezinteresownym, dziś niestety rzadkiej i nieprzydatnej. Jest się bowiem niedostatecznie dorosłym na kalkulowanie, za to dość samodzielnym na podejmowanie decyzji o pomocy drugiemu człowiekowi, a okazji ku takim decyzjom nie brakuje. Od bezinteresowności, szczególnie tej powtarzającej się z obu stron, niedaleka droga do zażyłości, aż wreszcie przyjaźni. Zaznałem jej wtedy, a ponieważ magnolie zdążyły już kilka razy zakwitnąć, ona obrosła tyloma wspólnymi momentami doli i niedoli, że wydaje się niezniszczalna.

Ileż to kubków kawy wypiłem na ławce pod magnoliami stojącymi na straży liceum i wakacji? Nie, wtedy jeszcze nie doceniałem walorów kofeiny, lecz kawa na ławce w cieniu magnolii po prostu wpisywała się w etos „stachurowania”. Oczywiście nie „stachurowałem” sam. Myślę, że te wszystkie myśli, którymi wzajemnie się wtedy bombardowaliśmy, rozbierając na czynniki pierwsze mniej lub bardziej poważne rozterki byłyby bezcenne dla autora „Anatomii bólu istnienia wieku dojrzewania”. Dla nas były bezcenne z racji owego bólu. Mam nadzieję, że magnolie będą wobec nas lojalne i nie wyszumią tych wszystkich tajemnic

szeptanych pod wpływem neoromantycznych fraz, które wtedy wgrawerowaliśmy sobie w światopogląd. Po dziś dzień odkurzam te stare napisy i czuję się szczęśliwy, że kiedyś je gdzieś w głębi duszy umieściłem. Duża w tym zasługa wspaniałej „Pani Od Polskiego”, nieskończenie dobrej, emanującej empatią i stawiającej na wolność tworzenia…

Atmosfera wolności tworzenia wyczuwalna była również w auli. Przyznać muszę, że wspólnie z przyjacielem dość poważnie nadużywaliśmy instytucji „prób przed występami”, oczywiście w czasie godzin lekcyjnych. Ale zanim do tego doszło, był…strach. Pamiętam, co myślałem podczas pierwszego apelu w pierwszej klasie, kiedy maturzyści, na przywitanie pierwszaków, odgrywali scenki z życia Henryka Sienkiewicza. Bardzo ich podziwiałem i wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie stanąć na tej samej scenie w obliczu blisko dwustu par oczu, a już na pewno nie wydobędę z siebie słowa. Czas pokazał, że byłem w stanie wydobyć z siebie nawet falset.

Słowem, te cztery lata były przede wszystkim czasem odkrywania siebie w sprzyjających temu odkrywaniu warunkach. Szkoła dostarczała coraz to nowych narzędzi do majstrowania we własnym „ja”. Z radością i entuzjazmem eksplorowałem wcześniej niezbadane sfery aktywności wtedy chyba z największym zacięciem i natężeniem. Każda z nich w jakiś sposób determinowała rozwój mojej osobowości. Potem już tylko wybierałem spośród nich. Każdy krok miał znaczenie. Obojętnie czy był on pierwszym bądź kolejnym krokiem w chmurach, czy też na ubitej ziemi w kierunku konfrontacji z mniejszym lub większym problemem. Cztery lata nauki w I L.O. zawsze będę wspominał z rozrzewnieniem, świadom jednocześnie bezcennej roli tamtego czasu pierwszych przewartościowań. Tylko gdzie szukać tej ślicznej dziewczyny, która miała w-f tuż pod oknem pracowni języka polskiego…?

Przemek Walat

 

 

 

Czesław Czyż

– wychowanek Gimnazjum i Liceum w latach 1945-1948 (klasa „2A”) i 1948-1950. Spisane w 2010 r. Wspomnienia zostały nadesłane pocztą mailową i zawierały szereg wklejonych zdjęć. Tu w tekście, ze względów technicznych, zostały pominięte.

„Nie lęka się pracy, nie – SP, hej SP…”

W 1950 roku uczniowie Liceum jako junacy organizacji „Służba Polsce”[41] brali udział w budowie Nowej Huty pod Krakowem w składzie 47 Ochotniczej Brygady ZMP.

Komendantem brygady był kapitan Mazurkiewicz (imienia nie pamiętam) – sławny z powiedzonka określającego zachowanie junaka na zbiórce, że po komendzie „baczność!” choćby ci mucha siadła na nosie, nie śmiesz ruszyć się.

Brygada rozlokowana była pod Krzesławicami k. Krakowa. Sztab brygady mieścił się w drewnianym baraku. Brygada liczyła około 1500-1600 osób, zakwaterowanych w około 60-70 namiotach wojskowych. W baraku znajdowała się również stołówka – posiłki spożywaliśmy w wojskowych menażkach „niezbędnikami” (na jednej osi aluminiowa łyżka i widelec). Umywalnie stanowiły długie rynny z doprowadzonymi do nich rurami wodociągowymi z szeregiem kranów. Sanitarne zabezpieczenie uzupełniały latryny typu polowego, wojskowego.

Dowódcą naszym był plutonowy, niski, tęgi, pucołowaty – nazwiska nie pamiętam – nazywaliśmy go „pomidor” z powodu czerwonej twarzy. Jego zadaniem było organizowanie naszego życia obozowego, kierowanie nas do pracy, a po pracy, jak to sam określał „robienie z nas wojska”. Trzeba przyznać, że z zadania wywiązywał się z pełnym zapałem – naszym zdaniem powyżej normy.

W namiotach były prycze drewniane z siennikami wypełnionymi przez nas słomą oraz wieszaki. Służbę w namiotach pełnili dyżurni odpowiedzialni za porządek – szczególnie ważne było przestrzeganie porządku dnia – pobudka, capstrzyk – a po capstrzyku wysypanie przejścia między pryczami piaskiem i zagrabienie. Przemarsz do pracy w szyku zwartym pod dowództwem dowódcy plutonu, z pieśnią na ustach: „Znów się pieśń na usta rwie…”[42]

Na miejscu późniejszej dzielnicy miasta i kombinatu Nowa Nuta stało wtedy kilka nowo wzniesionych budynków – hoteli robotniczych, a terenem wielkiej budowy był rozkopany i częściowo już zagospodarowany pod budowę obszar, na którym jeszcze niedawno były wioski podkrakowskie.

Wraz z młodzieżą z kilkunastu innych brygad (w tym jedna żeńska – razem około 12-13 tysięcy chłopców i dziewcząt) rozlokowanych wokół placu budowy Nowej Huty wykonywaliśmy prace wyładunkowe z wagonów kolejowych (piasek, cement, trylinka itp.), prace przygotowawcze pod budowę dróg i torów kolejowych (plantowanie terenu), rowy pod fundamenty budynków i inne prace związane z budową podwalin kombinatu.

Praca była ciężka, wykonywana gołymi wręcz rękami i podstawowymi ręcznymi narzędziami (łopaty, kilofy). Nie obce nam były pęcherze na rękach i dłonie pokaleczone ostrymi krawędziami trylinki podczas jej wyładunku z wagonów.

Po powrocie z pracy, w godzinach służbowych, dowódca plutonu robił z nas wojsko. Robił z nas wojsko także w godzinach pozasłużbowych, przeważnie po capstrzyku, po powrocie z osiedla nowohuckiego od swojej dziewczyny w stanie „wskazującym na spożycie”. Był to np.:

  • „pogrzeb” słomki – znalezionej, (a może podrzuconej?) na wysypanym po capstrzyku piaseczkiem przejściu między pryczami – ceremoniał miał taki przebieg: wyniesienie słomki na kocu poza obóz, wykopanie grobu, pogrzeb właściwy, zasypanie grobu i powrót nad ranem do obozu zwykle niedługo przed pobudką;
  • „ogień cekaemów na wysokość szefa” – czyli ćwiczenie w czołganiu się;
  • „granat! pękł!!!” – czyli bieg, padnij, powstań… bieg, padnij, powstań,

i inne, tylko czemu akurat w nocy po dniu pracy? I po programowym szkoleniu wojskowym?

Wolne od pracy były niedziele. Część z nas podejmowała pracę również w niedzielę, gdyż za tę pracę dostawaliśmy zapłatę. Były to zwykle prace wyładunkowe z wagonów – najchętniej angażowaliśmy się do wyładunku piasku.

Pozostałem w brygadzie na drugi turnus, w składzie kadry brygady, zaangażowany przez komendanta na stanowisko instruktora technicznego. Mieszkałem w baraku „sztabowym”, nie podlegałem „robieniu ze mnie wojska”, za pracę otrzymywałem wynagrodzenie i darmowy „wikt i opierunek”. Moim zadaniem było pod koniec dnia pracy sporządzanie sprawozdania z dnia pracy, w tym zestawienie wykonanych prac i obliczenie procentowego wykonania planu przez brygadę. Zadanie nie łatwe, bowiem nie mogło być tak, żeby brygada była gorsza od innych i nie wykonała planu dziennego co najmniej w 120-130%. Aby taki rezultat osiągnąć trzeba było w porozumieniu z inżynierami – kierownikami robót robić „nakładkę” na część prac wykonanych dnia poprzedniego i na część prac planowanych na dzień następny – na ogół, dzięki temu, plan był wg oczekiwanej normy wykonywany.

Nie wynikało to z niechęci czy też lenistwa młodzieży, pracowała ona z pełnym poświęceniem, jednak normy wg których obliczane było wykonanie planu były przewidziane dla fizycznie przygotowanych do tego pracowników.

Wbrew temu co się dzisiaj na ten temat, wracaliśmy z obozu „Służba Polsce” z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku i dumy z cegiełki, którą położyliśmy pod podwaliny budującej się Nowej Huty[43].

„Pod znakiem lilijki”

Swoje wspomnienia spod znaku lilijki rozpocznę od wspomnień spisanych przez mojego brata Mieczysława

„(…)W Koźlu nad Odrą znaleźliśmy się w czerwcu 1945 roku(…) Miasteczko nie było zbyt zniszczone, tonęło w zieleni i sprawiało na nas dobre wrażenie. Wraz z moim bratem przyjechaliśmy tu w harcerskich mundurkach – innych ubrań zresztą nie mieliśmy. Zamieszkaliśmy w trzypokojowym mieszkaniu przy ulicy Piastowskiej. Mama wpisała nas do organizującego się właśnie Państwowego Gimnazjum i Liceum Koedukacyjnego. Od września 1945 roku rozpoczęliśmy tam naukę.

Na przełomie lipca i sierpnia zobaczyłem rozlepione na murach, odręcznie napisane, ogłoszenia o organizującym się w mieście Związku Harcerstwa Polskiego… Udaliśmy się z bratem pod wskazany adres, gdzie bardzo serdecznie przyjął nas druh Marian Szabunio, oraz bracia Jerzy i Janusz Zabiegowie. Byli nieco zdziwieni, że z bratem byliśmy już harcerzami (później zresztą „gotowych” już druhów przybywało do miasta wraz z osadnikami coraz więcej). Kilka nazwisk „starych” druhów z owych pierwszych dni jeszcze pamiętam: Zenon Czyrek z siostrą Ireną, Iwo Wójcicki, ksiądz Kazimierz Orkusz i Jerzy Beski. Na apel dyrektora gimnazjum, doktora Wojciecha Czerwińskiego, pomagaliśmy przy porządkowaniu szkoły do końca wakacji, a także w czasie pierwszych tygodni nauki. Poznawałem nowych moich kolegów, przyszłych druhów mojej wielkiej harcerskiej przygody. Oficjalnie drużyna im. Zawiszy Czarnego powstała 20 sierpnia 1945 roku przy Państwowym Gimnazjum i Liceum Koedukacyjnym w Koźlu. Odbyła się wtedy pierwsza zbiórka. Tak rozpoczęła się na terenie miasta Koźla działalność Związku Harcerstwa Polskiego. Drużyna, którą wtedy tworzyliśmy, stała się więc zalążkiem przyszłego hufca kozielskiego, jej sztandarową elitarną jednostką, z której wyszły przyszłe kadry instruktorskie i cała działalność kozielskiego harcerstwa.

Z końcem roku przyjechał do Koźla druh Witold Spatari, mianowany przez Komendę Chorągwi Śląskiej w Katowicach komendantem naszego hufca. Zamieszkał on przy ulicy Piramowicza (wraz z matką) i tam też w jednym z pokojów mieściła się Komenda. Druh Marian Szabunio (już nie pamiętam jaki miał on wtedy stopień harcerski) objął drużynę im. Zawiszy Czarnego. W drużynie otrzymałem funkcję zastępowego. W zastępie miałem tak wspaniałych druhów i kolegów jak: Waldemar Derej (późniejszy Prezydent Kędzierzyna-Koźla), Janek Żołyński, Zbyszek Bobak, Bracia Ryszard i Zygmunt Piątkowscy, Iwo Wójcicki, Adam Bielnicki, Mirek Zawadzki, Zdzisław Kurdziel (drużynowy od września 1946 roku), mojego brata Czesława i innych.

Do końca roku kalendarzowego obok nauki w szkole cały wolny czas poświęcaliśmy na pracę przy sprzątaniu budynku gimnazjum i jego najbliższego otoczenia, urządzanie hali sportowej i wreszcie na sprawy organizacyjne. Drużyna nasza, ciesząca się u dyrektora wielką estymą, na poranne apele stawała w szkole oddzielnym szykiem. W tym czasie powstała w szkole żeńska drużyna im. Emilii Plater, z którą też wspólnie zorganizowaliśmy Izbę Harcerską (listopad 1945 roku). Z początku nieśmiało, później już ze skautowskim rozmachem każda nasza akcja w mieście odbywała się z wielką paradą.

Kapelanem naszej drużyny im. Zawiszy Czarnego był ksiądz Kazimierz Orkusz. Przezacny człowiek. Był on również naszym szkolnym katechetą, a później także kapelanem kozielskiego hufca. Mieszkał przy ulicy Piastowskiej i z każdą organizacyjną, duchową lub osobistą sprawą mogliśmy w każdej chwili do jego mieszkania pospieszyć.

W naszej poczciwej „budzie” – pardon: szkole – uczyliśmy się bardzo pilnie chociaż brak było tak zeszytów jak i podręczników, że już nie wspomnę o tzw. pomocach naukowych. Nasi nauczyciele, co tylko umieli, rzetelnie nam przekazywali, tak samo jak i my chodzili często i głodni, i ubrani w to, co kto miał. Tym nam też imponowali. Po lekcjach, często w nie dogrzanych salach, razem z nami brali za łopaty i porządkowali teren szkoły i otoczenia. Nauczyłem się od nich wiele, a przede wszystkim prawdy, rzetelnej pracy i wiarygodności postępowania(…).

Oddzielnym wspomnieniem w mojej opowieści jest zawsze groźna dla nas postać pana Hajduna, tercjana szkolnego (dziś nie wiedzieć dlaczego mówi się „woźny”), który zwykł był mawiać: „ja i dyrektor”, „ja i dyrektor postanowiliśmy”. Bardzo dobry, oddany szkole człowiek. Kiedy z czasem przekonał się do nas harcerzy – mam na myśli szczególnie naszą działalność w „Izbie Harcerskiej” w okresie jesieni i zimy – wielokroć w czym tylko mógł nam pomagał(…)” (koniec cytatu).

Takie były początki mojej przygody „pod znakiem lilijki” w kozielskim gimnazjum i liceum we wspomnieniach mojego brata Mieczysława.

W drużynie, pod przywództwem naszych drużynowych i zastępowych, staraliśmy się realizować główne cele ruchu skautowskiego:

  1. a) kształtowanie charakterów – cechy do osiągnięcia: uczciwość, poszanowanie praw innych, karność, zdolności przywódcze, poczucie odpowiedzialności, honor, zaufanie we własne siły, odwaga, pogoda ducha, poznawanie samego siebie;
  2. b) zdrowie i siła – cechy do osiągnięcia: odpowiedzialność za własne zdrowie, higiena, wstrzemięźliwość, rozwój fizyczny;
  3. c) praca – cechy do osiągnięcia: sprawność techniczna, umiejętność i zręczność, spostrzegawczość, wynalazczość, zdolność wnioskowania;
  4. d) służba bliźnim – cechy do osiągnięcia: obowiązek obywatelski, patriotyzm, służba ojczyźnie, służba ludzkości.

Cechy te osiągaliśmy poprzez: przestrzeganie prawa i przyrzeczenia harcerskiego, pracę w drużynie i zastępach, pracę i ćwiczenia harcerskie, gry zbiorowe, biwakowanie, obozy harcerskie i prace obozowe, turystykę i poznawanie przyrody, dobroć dla zwierząt, dobre uczynki, pomoc w razie klęsk żywiołowych (np. udział w gaszeniu pożaru lasów kędzierzyńskich) oraz inne prace wykonywane na rzecz szkoły, miasta i społeczeństwa (np. odzyskiwanie cegieł ze zburzonych budynków, wysyłanych następnie do Warszawy na jej odbudowę pod hasłem „cały naród buduje swoja stolicę”).

 

Obozy harcerskie

Prawdziwa szkoła życia. Urządzanie obozu w odpowiednio dobranym miejscu: rozstawianie namiotów i ich urządzanie (legowiska z sienników ze słomą, podstawowe meble), rozwijanie i urządzanie innych niezbędnych elementów obozu takich jak kuchnia, umywalnia (kąpielisko), latryna, śmietnik, zaopatrzenie w wodę i opał itp., itd. a wszystko to swoimi siłami i podręcznym sprzętem.

Z większych wydarzeń typu obozowego brałem udział w:

– zgrupowaniu harcerskim z okazji uroczystości poświęconych pamięci po-ległych w powstaniach śląskich obchodzonych na Górze św. Anny;

– obozie harcerskim w Koszarawie koło Żywca;

– obozie harcerskim nad jeziorem Otmuchowskim.

W czasie obozów:

– urządzanie obozu;

– uroczyste zbiorki poranne i apele wieczorne, zwykle kończone odśpiewaniem hymnu ZHP – szczególnie utkwił mi w pamięci uroczysty charakter apelu na Górze św. Anny;

– gry i zabawy terenowe, biegi harcerskie i podchody;

– ogniska harcerskie, połączone oczywiście ze śpiewaniem pieśni harcerskich – „płonie ognisko i szumią knieje, drużynowy jest wśród nas, opowiada starodawne dzieje, bohaterski wskrzesza czas…….”;

– zdobywanie sprawności – w czasie obozów szczególnie sprawności „leśnego człowieka” i „trzech piór” (test milczenia, głodu i samotności) ale także „kuchcika”, „sobieradka”, „sanitariusza”, „łazika” i innych;

– trzymanie warty – „i tylko wartownik wytęża słuchy, czy czasem gdzieś lasem nie idą duchy”……….;

– samodzielna gospodarka obozowa – sporządzanie posiłków – „a kucharz biedny, on nie może zwlekać, gotuje zupę mając w sercu lęk, czy wiara znów nie będzie nań narzekać: żebyś pękł, żebyś pękł…”, zaopatrzenie w wodę, opał i inne materiały niezbędne do urządzenia i codziennego życia obozu, prace porządkowe itp.

Harcerskie życie pozaobozowe to:

– udział drużyny w uroczystościach na terenie miasta;

– udział w pracach użytecznych na rzecz miasta i szkoły;

– zbiórki drużyny i zastępu;

– ogniska harcerskie;

– zajęcia w świetlicy harcerskiej;

– gry i zabawy harcerskie w tym podchody.

W jednym z podchodów celem było zdobycie proporczyka drużyny „wyspiarzy”, który przechowywany był w świetlicy na wyspie. Przedostaliśmy się na wyspę pod drewnianym mostem na Odrze, na moście wartę trzymali wartownicy „wyspiarzy”. Dotarliśmy niezauważeni do świetlicy – jednak proporczyka tam nie było. Zostawiliśmy tam tylko jakiś ślad pobytu (nie pamiętam co to było) żeby „wyspiarzy” zawstydzić i tą samą drogą powróciliśmy na „ląd”.

W drużynie „wyspiarzy” działał mój przyjaciel Kazik Kamiński.

W naszej „orkiestrze” byłem także werblistą (początek mojego werblowania miał miejsce w krakowskiej drużynie w 1945 roku) – do dzisiaj, w chwilach zadumy, wybijam palcami melodię werblistów „całowała babka, całowała babka, całowała babka dziadka w nos, dziadek babkę rąbnął w papkę, babka dziadka rąbnęła w nos…”

Nie ulega wątpliwości, że harcerstwo wywarło duży wpływ na kształtowanie mojego charakteru w tym poczucia odpowiedzialności, wiary we własne siły, odwagi, sprawności fizycznej i odporności – co było niezwykle przydatne w okresie mojej, często niełatwej, 40-letniej służby wojskowej oraz w życiu osobistym. Składam słowa uznania i podziękowania za to moim drużynowym i zastępowym, a także kolegom harcerzom, razem z którymi przeżywałem wielką harcerską przygodę.

A motorem wszystkich harcerskich poczynań byli niezapomniani nasi drużynowi, kolejno druhowie Marian Szabunio, Zdzisław Kurdziel, Bronisław Dąmbski, wspomagani przez hufcowego hufca kozielskiego druha Witolda Spatari – z ogromnym zaangażowaniem i poświęceniem oddani harcerstwu do końca jego działalności na terenie Szkoły, który definitywnie nastąpił po rozwiązaniu Związku Harcerstwa Polskiego w Polsce – 15 maja 1950 r.

 

„Pójdź, dziecię! ja cię uczyć każę!”

Naukę rozpocząłem w Publicznej Szkole Powszechnej nr 2 w Żywcu w 1939 roku.

Latem 1940 roku Niemcy przymusowo wysiedlili nas do Krakowa – powiat żywiecki został włączony do Wielkiej Rzeszy i kto nie podpisał volkslisty, podlegał wysiedleniu.

W Krakowie podjąłem naukę w „Klasowej polskiej publicznej szkole powszechnej nr 3” – nie wiem czemu od klasy czwartej. W 1945 roku zakończyłem naukę w klasie ósmej. Uczęszczałem ponadto na komplety tajnego nauczania.

Do Koźla przyjechaliśmy całą rodziną (mama, ojciec, brat Mieczysław, siostra Eugenia, mały braciszek Jerzy i ja) w czerwcu 1945 roku jako przesiedleńcy na Ziemie Odzyskane. Zamieszkaliśmy w poniemieckim mieszkaniu przy ul. Piastowskiej.

Rodzice zapisali nas (brata Mieczysława, siostrę Eugenię i mnie) do organizowanego przez Dyrektora Wojciecha Czerwińskiego Państwowego Liceum i Gimnazjum Koedukacyjnego w Koźlu.

Rozpocząłem naukę w klasie 2 a gimnazjum – opiekunką klasy była pani Jorkasch-Koch. Prowadziła wychowanie muzyczne i usiłowała wydobywać z naszych gardeł artykułowane dźwięki piosenek. Podbijał serce pani Jorkasch kolega Wiesiek Derej grający na akordeonie.

Kolejni opiekunowie klas, w których się uczyłem to pani Helena Raksimowiczowa i pan Balwirczak – wymagający, kochający swój zawód i młodzież pedagodzy.

Wójtem klasy był kolega Wiesiek Derej.

Wspominam mile grono nauczycielskie, z poświęceniem i zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, oddane naszemu nauczaniu i wychowaniu.

Szczególnie utkwił w mojej pamięci polonista pan Józef Balwirczak i jego umiłowanie wierszy oraz zadawanie uczenia się ich na pamięć, czego nie lubiłem. Pan Balwirczak tą moją niechęć wybijał mi z głowy, zmuszając mnie do nauczenia się wierszy na pamięć do końca – nie przechodziły sztuczki w postaci nauczenia się kilku pierwszych zwrotek i beznamiętnego ich „wyklepania”. Mizgusiele i Mizgusie każdy, w tym oczywiście i ja, na pamięć umieć musiał. Mnie skutecznie zmusił do nauczenia się całej ballady Adama Mickiewicza Pani Twardowska – znam ją na pamięć do dzisiaj, co może być dowodem skuteczności jego metod nauczania.

Szybko się okazało, że zdolności językowych to ja nie mam.

„Konika” Pani Stanisławy Czerwińskiej “Quousque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?…”[44] mimo jej usiłowań nie zdołałem nauczyć się na pamięć.

Niewiele pozostało mi z łaciny w pamięci, a to co mnie jeszcze prześladuje, to niekoniecznie nadaje się do druku i niekoniecznie było to tematem lekcji pani Czerwińskiej.

Pani Helena Glińska mój angielski oceniała nisko i w końcu, po dwóch latach bezskutecznych usiłowań, oblała mnie z angielskiego. Skończyłem szkołę bez zdania matury.

Zdecydowanie lepszy byłem w naukach ścisłych. Tam panuje porządek i logika (π+ęć=5 i inaczej być nie może). Fizyczne łamigłówki pani Stanisławy Aftarczuk bez większego trudu przyswajałem. Pan Tadeusz Ślósarz też ze mną kłopotu nie miał, bowiem matematyka była moim ulubionym przedmiotem i jego matematyczne wywody przedstawiane w postaci przedziwnych symboli, wzorów matematycznych i figur geometrycznych łatwo zapamiętywałem. Zapewne pomocne w tym były łamigłówki matematyczne i geometryczne Jakuba Perelmana[45], nad którymi w czasie wolnym łamałem sobie głowę.

Ks. Kazimierz Orkusz z wielkim zaangażowaniem i przejęciem przekazywał nam kanony wiary – dusza człowiek. Przyznaję, że chodzenie do kościoła kończyłem zwykle pod kościołem, czekając tam na zakończenie mszy. Po mszy włączyłem się w grupki wychodzących z kościoła, pozorując swoje wyjście.

Edukację w liceum zakończyłem na klasie 10-tej w 1950 roku – naukę przerwałem (maturę zdałem w Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie jako ekstern w 1954 roku) – nadszedł czas na podjęcie pracy zarobkowej i usamodzielnianie się. Trzy miesiące pracowałem w brygadzie Służba Polsce przy budowie Nowej Huty. Później podjąłem pracę w Kolejowych Zakładach Gastronomicznych w Kędzierzynie jako rachmistrz-kasjer. We wrześniu 1951 roku rozpocząłem służbę wojskową – przygodę z wojskiem skończyłem po 40-tu latach we wrześniu 1991 roku.

Lata szkolne, swoich wychowawców i nauczycieli, koleżanki i kolegów wspominam często. Pozostaję i czuję się wychowankiem Państwowego Liceum i Gimnazjum Koedukacyjnego w Koźlu.

Niezapomniane wrażenie wywarło na mnie pierwsze spotkanie z koleżankami i kolegami po wielu latach na Zjeździe Absolwentów w 1985 roku, w którym uczestniczyła też nasza nauczycielka pani Józefa Cichy – odbyliśmy z nią zainscenizowaną lekcję języka polskiego w naszej, z lat szkolnych, klasie

„Świat bez sportu byłby uboższy…”

Jednym z ważniejszych elementów naszego życia szkolnego, a dla wielu kolegów i koleżanek także pozaszkolnego, były zajęcia fizyczne i sport.

Zajęcia z wychowania fizycznego i przysposobienia obronnego prowadził wykładowca Józef Flasza[46] – zgodnie ze swoim programem zajęć – gimnastyka, ćwiczenia ruchowe, gry zespołowe.

Niezależnie od zajęć szkolnych duża stosunkowo grupa koleżanek i kolegów po zajęciach przybywała na boisko szkolne lub do sali gimnastycznej Szkoły wolny czas poświęcając na gry sportowe (głównie siatkówka, szczypiorniak i piłka nożna) oraz treningi w wybranych konkurencjach sportowych, z dużym udziałem konkurencji lekkoatletycznych – biegi, skoki, rzuty. Tenis stołowy, boks, podnoszenie ciężarów także były w naszym repertuarze.

Osobiście dużo czasu wolnego spędzałem na boisku lub hali sportowej – nie było telewizji, komputerów itp., współczesnych możliwości spędzania wolnego czasu. Było kino, udział w działalności organizacji młodzieżowych, no i właśnie sport. Grałem w siatkówkę, piłkę nożną. Niezły poziom prezentowałem w tenisie stołowym. Trochę boksowałem się. Moją pasją była jednak lekkoatletyka – niezłe wyniki osiągałem w biegach, rzucie oszczepem, trójskoku. Pasja przejawiała się między innymi w tym, że w lecie wstawałem o 5.00 rano, brałem oszczep, jechałem na rowerze na boisko i trenowałem rzut oszczepem. Potem powrót do domu, prysznic i na zajęcia do szkoły.

Jako juniorzy niektórzy z nas zasilali klub sportowy „Odra” Koźle (piłka nożna) oraz „Chemik” Kędzierzyn (tenis stołowy). Oprócz satysfakcji z udziału w rozgrywkach i ze sportowych sukcesów cieszyły nas płynące z tego gratyfikacje w postaci posiłków regeneracyjnych, czekolady czy też diet zasilających nasze na ogół puste kieszenie, wypłacanych z tytułu udziału w rozgrywkach zamiejscowych.

Byłem dobrym biegaczem i związanym z tym wspomnieniem chcę się podzielić.

W Koźlu (jak zresztą w całym kraju) corocznie przeprowadzane były Narodowe Biegi na Przełaj na dystansie 1000 metrów.

Jeśli mnie pamięć nie zawodzi, było to w 1948 roku. Miałem ochotę, ale nie zgłosiłem się na start biegu. Po starcie dołączyłem do biegnących uczestników. Tempo biegu wydawało mi się zbyt małe, włączyłem „przyspieszenie” i biegnąc nieco z boku poprowadziłem stawkę zawodników. I tak na czele dobiegałem do mety owacyjnie witany przez koleżanki i kolegów. Kilkanaście metrów przed metą zszedłem z bieżni – nie zgłoszony nie miałem prawa jej przecinać.

Formalnie zostałem zgłoszony przez Szkołę do biegu powiatowego w roku następnym (1949?).

Bieg zdecydowanie wygrałem w czasie 2 min 53 sek. Niestety dyplomu z tego biegu nie zdołałem w pamiątkach rodzinnych znaleźć.

Jako zwycięzca na szczeblu powiatu, reprezentowałem powiat kozielski na szczeblu wojewódzkim w Katowicach w biegu na 1000 m.

Tam sukcesu nie odniosłem – zwyciężył znany już w Polsce biegacz Werbliński w czasie 2 min 44 sek.

Dodam, że gospodarze – organizatorzy biegu w Katowicach, niezbyt zatroszczyli się o nasz odpoczynek przed startem. Po podróży pociągiem z Koźla do Katowic, już nieco zmęczeni podróżą, oczekiwaliśmy na start 2 godziny na płycie boiska, na słońcu, w stosunkowo gorący dzień – na starcie stanęliśmy zmęczeni i przegrzani – trudno było oczekiwać lepszego rezultatu biegu.

Leon Sobotta-Sonnder

  1. 05. 2011

Urodziłem się w Kobylicach (Kobelwitz) w lipcu 1936 roku. Idąc do szkoły podstawowej, nie znałem ani jednego słowa po polsku. Może przesadzam, w każdym razie mówienie w tym języku sprawiało mi wiele problemów. Do kozielskiego liceum uczęszczałem od 1951 do 1955 roku. Do dziś tkwią mi w pamięci tak znamienici nauczyciele i pedagodzy jak: Józefa Cichy, Józef Balwirczak, Kazimierz Pastuszczak, Józef Adamów i wychowawczyni – Maria Cichy oraz p. Łuczkiewicz. Dyrektorem w tamtym czasie był Jerzy Gutowski, matematyk.

Ukończyłem studia w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Katowicach i pełniłem funkcje kierownicze w Zakładach Chemicznych w Blachowni Śląskiej, w gliwickim Zjednoczeniu Tworzyw i Farb, a po 15 latach byłem dyrektorem i prezesem Zakładów Tworzyw Sztucznych „ERG” w Ząbkowicach-Dąbrowie Górniczej.

Serdecznie dziękuję tej szkole (I LO, przyp. red.) i wszystkim pedagogom za to, że tak solidnie mnie nauczyli i wychowali. To tu zbudowałem fundament swoich dalszych studiów i swej osobowości. Cieszę się, że dzięki szkole stałem człowiekiem wartościowym i chyba użytecznym dla kraju.

Kilka lat temu, będąc na wczasach w Niemczech w Filsteinie-Herrenbergu za Stuttgartem, poznałem wspaniałego człowieka z Łotwy, będącego podobnie jak ja – inwalidą wojennym. Podczas wojny był w Wermachcie, został ranny w Berlinie i walczył za swoją ojczyznę. Związek Radziecki potraktował go jako jeńca wojennego i w związku z tym był zesłany na Syberię. Po powrocie do domu nie mógł się uczyć i zdobyć zawodu. Ja mogłem, nie miałem żadnych przeszkód. Jeszcze raz za wszystko dziękuję.

Andrzej Zabiega

Z lewej strony wejścia głównego do kozielskiego szpitala widnieje tablica pamiątkowa, poświęcona pierwszym powojennym lekarzom, którzy tworzyli lecznictwo w mieście. Nazwisko Zabiega znane jest nie tylko najstarszym pokoleniom; jako uczeń szkoły podstawowej spotykałem panią doktor Zabiegową w przychodni. Po latach dowiedziałem się, że była również naszą licealną lekarką i nauczycielką, a synowie – uczniami. Treść poniższego listu, który otrzymałem tuż przed V Zjazdem jeszcze jednym opisem tragicznych losów Polaków, a także przyczynkiem do uzupełnienia naszej lokalnej historii. Przytaczam w całości i bez poprawek.

5 września 2005

Wielce łaskawy panie Dyrektorze!

 

Zachęcony przez Pański list postanowiłem napisać garść wspomnień dotyczących Gimnazjum i Liceum im. H. Sienkiewicza w Koźlu. To, że piszę sporo o mojej rodzinie, wynika z tego, że zarówno rodzice jak i rodzeństwo byli częścią tego Gimnazjum („GLimS”, tego skrótu będę używał). Posyłam artykuły z gazet o moich rodzicach i bracie Januszu oraz szkice biograficzne brata Jerzego i kuzynki Anny Artymowskiej i skrócone, na ile to możliwe, moje wspomnienia z dalszego życia po ukończeniu gimnazjum.

Cala rodzina Zabiegów była związana z GLimS od początku jego istnienia, tj. do od 1945 roku do lat 80-tych. Mnóstwo nauczycieli i uczniów znało przede wszystkim moją matkę, która przez niemal 20 lat była lekarzem szkolnym.

Moi rodzice byli lekarzami. Oboje ukończyli Uniwersytet im. Stefana Batorego we Lwowie. Matka ukończyła najpierw seminarium nauczycielskie, później była sanitariuszką i łączniczką w czasie obrony Lwowa w 1919 roku. Matka z domu Janina Artymowska została odznaczona za dzielność i zasługi dwoma medalami, w tym orderem Orląt Lwowskich oraz dodatkowo specjalnym wyróżnieniem. Jak się dowiedziałem, takie wyróżnienia i w tej liczbie były wyjątkowe. Potem zaczęła studia medyczne i była jedną z pierwszych lekarek w kraju. Otwierała się przed nią kariera naukowa na Uniwersytecie w Wiedniu. Zrezygnowała z niej jednak, gdy wyszła za mąż za mego Ojca – Tadeusza.

Matka była bardzo dobrą pianistką, pobierała lekcje u profesora Letyszyckiego, tego którego uczniem był mistrz Ignacy Paderewski. Była specjalistą pediatrii.

Mój Ojciec, Tadeusz Zabiega po odbyciu służby wojskowej borykał się z trudnościami materialnymi, ale potrafił skończyć uczelnię. Był przez pewien czas asystentem prof. Gąsiorowskiego, profesora chorób zakaźnych. Łączyły go z profesorem nie tylko sprawy naukowe. Ojciec był znakomitym skrzypkiem i razem z innymi osobami, włączając prof. Gąsiorowskiego, założył Lwowski Kwartet Smyczkowy, który dawał recitale. We Lwowie nauka i sztuka były bardzo związane ze sobą.

Rodzice byli bardzo znani i popularni, mieli wielu znajomych wśród lekarzy i późniejszych profesorów uczelni we Wrocławiu i na całym Śląsku.

Ojciec w 1930 roku osiedlił się w Dolinie koło Stryja. Tam otrzymał stanowisko lekarza powiatowego i prowadził oddział chorób zakaźnych. Zwalczał epidemie tyfusu i cholery. Opowiadał, co potwierdził prof. Hirschfeld, że ludzie po prostu padali na ulicach i umierali. Był również administratorem czczącym higienę, wraz z matką odwiedzali ludzi chorych i leczyli ich. Zarabiali dobrze, ponieważ prowadzili mieli dobrą praktykę prywatną. Raz w tygodniu przyjmowali i odwiedzali ludzi, wspierali ich bezpłatnym leczeniem.

Rodzice mieli czas nie tylko na uczestniczenie w życiu społecznym, sponsorowali także wiele imprez i przede wszystkim występowali razem, wraz z innymi koncertując armatorsko w wielu miejscowościach, oczywiście przede wszystkim we Lwowie.

To zaangażowanie moich rodziców, pomoc ludziom i umiejętność współżycia w tym tyglu narodowości i religii jakim były Kresy, pomogły naszej rodzinie. Gdy kroczyli sowieci, Ojca złapali po godzinie policyjnej. Postawili pod ścianą. Uratował go przechodzień, który powiedział: „Przecież to jest nasz wracz (lekarz)!”. Gdy wkroczyli hitlerowcy, uwięzieni zostali Żydzi. W dolinie było wielu lekarzy tej narodowości. Matka chciała interweniować u komendanta, który był świetnym pianistą i grał zakazanego Chopina. Uważała, że człowiek taki musi mieć wyższy poziom moralny. Zatrzymana została w pól drogi przez mieszkańca Doliny, który powiedział jej, że ów komendant osobiście rozstrzeliwuje ludzi i jej interwencja nic nie pomoże, a raczej spowoduje, że wraz z całą rodziną podzieli los owych Żydów. Następnego dnia Niemcy rozstrzelali wszystkich pojmanych.

Trzeba wiedzieć, że mogliśmy stać się Niemcami, dlatego że matka mojej Matki pochodziła z niemieckiej arystokracji i wiele razy naciskano na Mamę, by została Reichsdeutschem (obywatelem Niemiec). Oboje rodzice świetnie mówili po niemiecku znali ten kraj i jego kulturę Widząc ogromne bestialstwo hitlerowców, matka zapytała moich braci, czy nie przyjąć obywatelstwa, by się ratować. Powiedzieli jej, że wiedzą, co ich czeka, ale jeśli będzie trzeba, zginą dla Polski. Nienawiść do Niemców musiała docierać do mnie podświadomie. Matkę lubił wyższy oficer niemiecki, który był miły i przyjazny. Ja nie chciałem go widzieć i nie przyjmowałem jego drobnych podarunków. W pewnym momencie wyciągnął pistolet i powiedział nawet, że zastrzeli „tego bękarta” (mnie). Matka odpowiedziała, że jestem niedorozwinięty, co też nie było najlepszym wytłumaczeniem, ponieważ takich ludzi Niemcy eliminowali.

Każdy wie, co się działo na Wołyniu. Niemcy i Rosjanie dali wolną rękę ukraińskim nacjonalistom. Widziałem płonące całe wsie i wiedzieliśmy, jaka śmierć nas czeka. Zapewne to, że rodzice żyli dobrze z Ukraińcami, pomogło nam przetrwać. Pamiętam noce spędzone na ganku przed drzwiami. Mieliśmy 5 granatów – dwa na nich, 3 na nas. W 1944 roku uciekliśmy na Podhale do miejscowości Zakliczyn koło Brzeska w Powiecie Tarnowskim. Stamtąd rodzice przenieśli się z nami do Koźla.

O dalszych losach rodziców i braci można dowiedzieć się z załączonych artykułów. Ojciec zmarł w wieku 78 lat, matka dożyła lat 95, pracując do 88 roku życia jako lekarz pediatra.

Ja urodziłem się we Lwowie w sierpniu 1938 roku. Nadano mi imię Andrzej, dlatego że w maju tego roku beatyfikowano Andrzeja Bobolę, męczennika sprawy polskiej i religii na Kresach.

Do pierwszej klasy naszego gimnazjum zacząłem uczęszczać w latach 50., okresie terroru stalinowskiego, wspieranego niestety przez pewnych Polaków. W tym czasie trzeba było bardzo uważać nie tylko na to, co się robiło i co się mówiło. Choć znaliśmy pewne wydarzenia, które bądź to zakłamywano lub po prostu wyrzucano z historii, nie mogliśmy o nich wspominać. Niebezpieczne mogły być również pewne gesty.

W czasie walki z siłami podziemia zastrzelono żołnierza AK. Leżał w trupiarni jak kawał mięsa. Matka położyła tam małą wiązankę kwiatów. Oskarżono ją o popieranie bandytów, o wrogość do ustroju, o czyn przestępczy równy zdradzie. Przez 4 miesiące wraz z matką ukrywaliśmy się w różnych miejscowościach na Śląsku. Mieliśmy uciec do Szwecji. W ostatniej chwili zrezygnowaliśmy. Gdyby nie to, że ojciec był lekarzem powiatowym i milicyjnym, nie wiem, jakby się to wszystko skończyło.

Innymi wydarzeniami, które głęboko wryły się w moją pamięć i które niestety powtarzały się dość często w tych latach, były procesy pokazowe przeprowadzane w trybie doraźnym.

Wczesną wiosną roku 1952 znalazłem się przed dużym budynkiem w tłumie ludzi, po części tam spędzonych. W dużej sali stało mnóstwo ludzi. Na przedzie siedzieli sędziowie ubrani w odpowiednie stroje, od „publiczności” oddzielała nas pospiesznie zrobiona barierka. Na ławie oskarżonych siedział może 30 – letni nauczyciel i 5 młodych ludzi. Sądzono ich w trybie doraźnym za to, że strzelali z procy do portret6w Stalina w piwnicy szkoły. Przywieziono ich zdaje się z Raciborza (ciekawe, że nie sądzono ich tam). Sąd zastosował pełną wymagana procedurę, byli biegli i nawet obrońcy. Ponieważ jeden z uczniów nie miał kciuka i palca w prawej ręce, wezwano dr. Gawlińskiego, de facto ginekologa, aby określił, czy oskarżony mógł trzymać procę w ręce. Wszystko to można było traktować jak dziwaczny sen, gdyby nie wyroki, jakie wydano. Nauczyciela skazano na karę śmierci w trybie doraźnym, to znaczy, że można było go zabić zaraz po rozprawie, uczniów skazano na 2 do 5 lat więzienia. Znacznie później dowiedziałem się, że nauczyciela po śmierci Stalina uwolniono.

Piszę o tym obszernie, ponieważ dzisiejsze pokolenie na pewno nie zrozumie grozy tamtych czasów, a przecież my uczniowie i nauczyciele potrafiliśmy żyć tak, by nie stracić wolności wewnętrznej, mimo tego rodzice i w pewien sposób również nauczyciele potrafili przekazać nam wartości moralne.

Mój brat Janusz na maturze dostał pytanie na temat tego, jak definiowano walki łajdackich kapitalistów i burżujów z postępowym Związkiem Radzieckim. Wypalił, że Polacy zwyciężyli Sowietów i powiedział o Cudzie nad Wisłą w 1920 roku. Trzeba było interwencji aż w Warszawie, by mu zaliczono maturę, ale miał ogromne trudności w dostaniu się na studia medyczne w Łodzi.

Można by zapytać: czyżby wszyscy w Koźlu popierali ów system, z uwagi na to, że nie było procesów uczniów ani nauczycieli w mieście?. Czy może naprawdę maszerowali z entuzjazmem i wychwalali te czasy, w których przyszło im żyć? Jest to tajemnica naszego narodu, który potrafi przetrwać niewole i jednocześnie zachować patriotyzm i pamięć historyczną. Nie było łatwo żyć z pensji, ale życie było w miarę normalne.

Przez te lata rozumieliśmy się bez słów. Wiedzieliśmy – tak musi być. Nauczyciele muszą mówić, to, czego nie myślą. Muszą organizować akademie, my uczestniczyć w nich i udawać przejęcie. Biedny prof. Balwirczak streszczał nam produkcyjniaki. Gdy siedzieliśmy w auli, podczas odbywającego się pogrzebu Stalina, każdy powstrzymywał radość i śmiech. Siedzieliśmy poważni skupieni przez te 3 godziny. Dla mnie były to godziny bardzo miłe ponieważ cały czas grano muzykę żałobną Beethovena.

Historii starożytnej uczyła nas pani Baraniecka – starsza osoba, inwalidka o ogromnym talencie opowiadania i mająca dużą wiedzę. Starsze klasy uczyła też historii współczesnej. Mówiła otwarcie, że nie będzie fałszować historii, a nam, chociaż uczyła historii dawnej, przekazywała bardzo dużo informacji o historii współczesnej. Była ocalałym członkiem Polskiej Partii Komunistycznej. Tej, których członków wymordował Stalin w 1932 roku. Chyba po roku przeniesiono ją na emeryturę, ówczesne władze nic nie mogły jej zrobić.

Wszystkich profesorów mile wspominam i jestem im wdzięczny. Potrafili wychować nas i odpowiednio ukierunkować. Z mojej klasy wszyscy zdali maturę, 10 osób dostało się na studia wyższe. Inni urządzili się dobrze w przemyśle i na kierowniczych stanowiskach.

Bardzo interesującą postacią był nauczyciel języka rosyjskiego, profesor Florkowski. Wiele osób go znało, ponieważ był bardzo przyjacielski i tworzył różne koła zainteresowań. Tolerował nasze głupie kawały. Był synem bogatego bankiera w Carskiej Rosji, który stał się komunistą i popierał jak mógł reżim sowiecki. Sam Florkowski głęboko wierzył w komunizm, ale co ciekawe bardzo mało mówił na ten temat, nie agitował, a także nigdy na nikogo nie doniósł i nie zdemaskował nauczyciela czy ucznia. On był na prawdę zdruzgotany śmiercią Stalina i cierpiał chyba przez całe życie z powodu możliwego końca systemu. Ciekawe, jak zachował się po ujawnieniu przez Chruszczowa zbrodniczego charakteru systemu komunistycznego.

Profesor Balwirczak, z którym przyjaźniłem się mimo ogromnej różnicy wieku (w ostatniej klasie liceum miałem lat mniej niż 15), był znakomitym nauczycielem, posiadał ogromną wiedzę, wykładał polonistykę na uniwersytecie, był wspaniałym malarz i świetnym gawędziarzem. Organizował mnóstwo imprez, wspierał wiele kół zainteresowań, szczególnie koło teatralne.

Teraz bardzo krótko parę słów o sobie. W gimnazjum planowałem raczej karierę muzyczną, ponieważ trochę grałem na fortepianie i skrzypcach, myślałem o dyrygenturze, ale w ostatnim roku zadecydowałem się pójść w ślady rodziny. Miałem niepełne 16 lat, gdy zdałem maturę poza tym niezbyt dobre pochodzenie społeczne. Maturę zdałem z wyróżnieniem, to pomogło. Dobrze zdałem egzaminy na studia. Ktoś mógłby powiedzieć: „Nic dziwnego, miał takie znajomości.”, ale nie – nie wszyscy byli przyjaźnie nastawieni do rodziców i bano się posądzenia o protekcje. Ba, w czasie moich studiów miałem poważne problemy ze znajomymi rodziców, którzy egzaminowali mnie bardzo ostro i oblałem nawet kilka egzaminów, niekoniecznie dlatego, że byłem nieprzygotowany.

Nie było mi łatwo, bo w młodym wieku zostałem rzucony w dojrzałość z niedojrzałości, jak mówi Gombrowicz. Dość szybko stałem się dorosły, samowystarczalny. W wieku 17 lat zostałem etatowym asystentem w Zakładzie Anatomii Patologicznej we Wrocławiu, którego kierownikiem był znany uczony lwowski, prof. Zygmunt Albert

Pracowałem niecałe 2 lata, miałem pod sobą studentów starszych o 10 lat i dawałem sobie radę nie tylko z nauczaniem ale i dyscypliną. Byłem dość znany i popularny na uczelni głównie dlatego, że udzielałem się towarzysko, byłem niezłym sportowcem i facetem, który ciągle gadał o muzyce, a szczególnie o Beethovenie.

Udało mi się zdać internę u prof. Falkiewicza na celująco, co sprawiło, że byłem jego asystentem. Planowałem wyjazd do Anglii na dalsze studia medyczne, nauczyłem się języka angielskiego, choć nigdy nie myślałem, że pozwolą mi gdziekolwiek wyjechać, a co dopiero na Zachód. W życiu zdarzają się często nieoczekiwane okoliczności. Pewnego dnia na zebraniu lekarzy prof. Falkiewicz powiedział mi: „Kolego, czy chce Pan pojechać do USA?” Zaparł mi dech, to brzmiało jak nieudany kawał. Profesor powiedział: „Otrzymałem list z Ministerstwa Zdrowia. Jest stypendium Ventnor City. Trzeba zdać egzamin kwalifikacyjny, egzamin językowy i medyczny w Warszawie”. Wahałem się, prof. powiedział: „Zgłosiłem już Pana”. Egzamin zdawałem w Warszawie. Udało mi się w listopadzie 1962 roku, wyjechaliśmy (było nas 12) do USA, gdzie pracowałem jako lekarz i podróżowałem po Stanach. Po zakończeniu stażu zostałem przyjęty jako wówczas jedyny i pierwszy Polak do najważniejszego centrum medycyny światowej Mayo Clinic w Rochester Minnesota.

W roku 1964 wróciłem do kraju. Po krótkiej pracy na stanowisku Inspektora do Spraw Lecznictwa we Wrocławiu zostałem doktorantem Ministerstwa Zdrowia w Klinice Neurologicznej AM we Wrocławiu u znakomitego uczonego prof. Rudolfa Arenda. Doktorat obroniłem w 1970 roku z dziedziny informatyki neurologicznej. Praca była obszerna i oryginalna. Zostałem jedną z 20 osób nagrodzony Nagroda Rady Naukowej przyznawanej przez Ministerstwo Zdrowia raz na 10 lat. Ożeniłem się z Heleną Baran, pielęgniarką o specjalizacji neuropsychiatrycznej, dwa lata później urodziła się nasza córka – Małgosia

Gdy w roku 1971 otrzymałem propozycję pracy na Uniwersytecie im. Loyoli w Chicago nie marzyłem, że nas puszczą. O dziwo (a ja wierzę w cuda), dostaliśmy paszport. Oczywiście zapewne każdy myśli: Jak mu się udało? Może był agentem? Ale w Polsce różne sytuacje się zdarzały. Ja, nie będąc partyjnym, może miałbym większe trudności z wyjazdem z Polski, ale w USA nie dostałbym wizy i stałego pobytu. Wróciłem po pierwszym wyjeździe, nie działałem „wywrotowo” za granicą, no to dlaczego miałem nie dostać paszportu? Później w USA przedłużyliśmy pobyt. Urodził nam się syn Tomasz. W 1975 roku powróciliśmy do kraju.

Moja żona pochodziła z Bieszczad, mnie zawsze Bieszczady ciągnęły, Postanowiliśmy się tam przenieść. Wybudowaliśmy dom w Tarnawie Dolnej koło Sanoka i Leska. Tam bardzo potrzebowano lekarzy a szczególnie neurologów. Było wielu pacjentów z całego powiatu bieszczadzkiego często biednych. Używano nas jak się dało, także do pracy poza specjalnością. Panowała ogromna korupcja, od ludzi żądano pieniędzy. My otworzyliśmy praktykę prywatną i, jak kiedyś rodzice, przyjmowaliśmy tych, co mogli zapłacić i tych, których nie stać było na leczenie. Do dzisiaj jesteśmy tam pamiętani i mile wspominani.

W 1979 roku otrzymałem zaproszenie do USA (Warren Pensylwania) na odbycie specjalizacji z psychiatrii. Władze nie chciały nas wypuścić, dopiero interwencja w Radzie Państwa zmusiła władze we Wrocławiu do wydania nam paszportów. Po roku pracy w Pensylwanii kolejny rok spędziłem w Ohio w Kansas, gdzie byłem kierownikiem oddziału w szpitalu psychiatrycznym. W Osawatomie zastał nas stan wojenny; występowaliśmy w mediach, byliśmy głęboko zaniepokojeni. Następnie przez rok pracowałem w Illinois, a stąd po otrzymaniu stałej licencji przenieśliśmy się do San Louis Obispo, malowniczej miejscowości nad oceanem. Ja pracowałem przez kilka lat w największym na świecie ośrodku psychiatrycznym dla więźniów uznanych za chorych psychicznie ale też np. pedofilii i innych ciężkich przestępców. Poza tym miałem praktykę prywatną w Południowej Kalifornii.

W San Luis Obispo założyliśmy Klub Polsko-Słowiański. Spotkania były poświęcone kulturze i sztuce, unikaliśmy polityki i biznesu. Spotykaliśmy się z wieloma ludźmi – z pisarzami, poetami, malarzami, muzykami. Była też okazja do nawiązania przyjaźni. Klub ten nadal istnieje.

W 1986 roku zachorowali rodzice mojej żony, więc wraz z dziećmi wyjechała do Polski. Miała wrócić po miesiącu, ale nasze władze oświadczyły, że ponieważ samowolnie przedłużyła pobyt w USA, już nigdy z Polski nie wyjedzie. W tej sytuacji ja również wróciłem do kraju.

Dwa lata mieszkaliśmy we Wrocławiu. Ja pracowałem w ZOZ-ie dla Szkół Wyższych. Dzieci musiały przezwyciężać ogromne trudności, bowiem chodziły do szkół amerykańskich. Córka zdała maturę. Nie widzieliśmy perspektyw na przyszłość w Polsce. W 1989 roku na stale wyjechaliśmy z całą rodziną do Stanów. Tu uzyskaliśmy amerykańskie obywatelstwo, zachowując polskie. Dzieci rozpoczęły studia. Ja objąłem ośrodek dla osób umysłowo upośledzonych w Centrali na południu Illinois. Ośrodek liczył 450 chorych neurologicznie, psychiatrycznie i w tzw. stanie wegetatywnym. Razem ze mną pracował tylko jeden lekarz. Spędziłem tam 10 lat, byłem konsultantem w wielu miejscowościach w Illinois. Otrzymałem dobrą emeryturę i tzw. „benefit”, ale pracować nie przestałem.

Od roku 1998 pracuję jako psychiatra – neurolog i psychiatra sądowy zatrudniany przez firmy lekarskie. Firma zapewnia mieszkanie, wyżywienie, środki lokomocji, ubezpieczenie od błędu lekarskiego i oczywiście bardzo dobrze płaci. Obecnie mieszkam u córki Małgorzaty w Indianapolis (Indiana). Małgosia jest również jest lekarzem, pracuje także jako wykładowca. Pracuje w jednym najlepszych centrów medycznych w USA (Methodist Hospital of Indianapolis).

Syn Tomasz, który ostatnio ożenił się, jest neurologiem – specjalistą diagnostyki neurologicznej, dyrektorem medycznym w Chicago. Jest działaczem w AMA, w organizacjach katolickich zajmuje się etyką lekarską, pisze nie tylko o medycynie ale o religii i jest historykiem, który stworzył00 wiele prac o historii Polski.

Żona była zawsze osobą, dzięki której mogliśmy osiągnąć to, co osiągnęliśmy. Organizowała nasz dom, prowadziła go i, jak łatwo wnioskować, w takim systemie pracy bez niej prowadzenie biznesu byłoby niemożliwe.

Mieszkamy nad jeziorem, w okolicy jest mnóstwo zwierząt. Mamy pięknego, uroczego pieska Cocker spaniela, który umie po swojemu śpiewać. Z Polską mamy stały kontakt, nie tylko przez Chicago, które jest w 100% polskim miastem ale przez media (mamy 5 stacji polskich w naszej telewizji). Myślimy o Polsce i jej sprawach.

Kochamy nasz kraj urodzenia i nasz przybrany kraj, USA. Nadal zajmuję się muzyką, literaturą, nauką, medycyną, a ostatnio ekonomią i historią, zdrowie dopisuje.

Przesyłam najserdeczniejsze pozdrowienia dla Pana, wszystkich kolegów i nauczycieli. Będę bardzo wdzięczny za możność kupienia wszelkich materiałów pisanych i audiowizualnych ze Zjazdu. Z góry przepraszam za tyle błędów maszynowych, ale nie mam wiele czasu i chciałbym, aby mój list i załączniki dotarły jak najszybciej.

Pozostaję z wyrazami głębokiego poważania.

Dr JERZY ZABIEGA urodzony w roku 1929, absolwent 1947. W naszym gimnazjum pełnił wiele różnych funkcji społecznych, w szczególności działał w Harcerstwie. Studiował medycynę (proponowano mu asystenturę u prof. Hermana, znakomitego neurologa o światowej sławie). Brat, który był znakomitym sportowcem, tenisistą, pływakiem i narciarzem a także szachistą i brydżystą, osiedlił się w Bielsku, gdzie mieszka i pracuje do dziś. Doktor Zabiega zawsze bardzo interesował się nauką, muzyką i literaturą. Jest znany w środowisku nie tylko medycznym. (…).

ANNA ARTYMOWSKA, urodzona w 1939 roku. Absolwentka Gimnazjum z 1955 roku. Skończyła studia medyczne i jest lekarzem w Warszawie. Matka osierociła ją w wieku 8 lat, Była wychowywana przez rodziców p. Jerzego Zabiegi. Jej ojciec, weterynarz był oficerem w wojsku. Po najeździe Hitlera został wzięty do niewoli niemieckiej i przez 5 lat byt więźniem oflagu koło Norymbergii. Po wojnie słusznie obawiał się, że może być zatrzymany i wieziony przez komunistyczne władze. Osiedlił się w USA, gdzie zginął w wypadku samochodowym.

Alicja Brykalska

 

Pani Alicja nie kończyła naszej szkoły; zaczęła tu naukę, lecz naukę w klasie dziesiątej i jedenastej kontynuowała w Opolu. Niemniej, czas spędzony w Koźlu wspomina bardzo dobrze; w czerwcu 2013 r. zgodziła się na nagranie wywiadu. Rozmowę zacząłem pytaniem o profesora Balwirczaka.

 

Był surowym wymagającym, ale sprawiedliwym no i przede wszystkim dysponował dużą wiedzą, to czego nauczył to do dziś się pamięta.

Pierwszego kwietnia postanowiliśmy urządzić sobie wagary. Pobiegliśmy na szkolne boisko koło wieży ciśnień. No i pan profesor Balwirczak nas wszystkich „wywalił” ze szkoły, a na drugi dzień musieli przyjść rodzice. Moja mama i inni pospiesznie udali się do liceum. Jakoś zdołali zażegnać grozę sytuacji. Bo wie pan, kiedyś nie było tak, że rodzice „pyszczyli” do nauczycieli. Gdzie tam! Profesor miał rację i często rzeczywiście ją miał! A prof. Balwirczak był wyrozumiały, lecz jego wyrozumiałość miała granice. Widzi pan – wszyscy ci, którzy byli pod jego opieką, „wyszli na ludzi”. Każdy jakoś ułożył sobie życie, coś osiągnął. A trzeba pamiętać, że należeliśmy do pokolenia, które miało naprawdę ciężkie dzieciństwo i młodość, bo byliśmy pokoleniem wojennym; mieliśmy nawet partyzantów w swojej klasie. Jasiu Żołyński przecież był starszy miał być w wyższej klasie, a był mimo to w naszej; musiał wyrównać różnice w programie. Miał naprawdę ciężko, walczył w partyzantce. Podobnie i Leszek Szyszkowski, też był w partyzantce. To było takie właśnie pokolenie, wie Pan …

Nie kończyłam kozielskiego liceum, po pewnym czasie przenieśliśmy się do Opola i w tej chwili mylą mi się już profesorowie kozielscy z tymi opolskimi. Pamiętam bardzo dobrze prof. Aftarczuk, uczyła chemii, była bardzo przystępna i tak uczyła, że zdołała wielu z nas zainteresować chemią. To była naprawdę indywidualność; w ogóle ciekawa osobność. Podczas pierwszych zjazdów jeździliśmy na cmentarz do pani Aftarczuk. Pamiętam prof. Wisłockiego; czego on uczył, nie jestem pewna, chyba biologii.

Dyrektor Czerwiński utkwił mi w pamięci z jednego zdarzenia – tańczyłam z nim na szkolnej zabawie. Nie pamiętam już, kto kogo poprosił, ale zdaje się, że to dyrektor. Ja byłam zbyt nieśmiała. Zaskoczyło mnie jego odwołanie ze szkoły, nie znałam powodów. Nie interesowałam się polityką, konfliktami i tym wszystkim, co się wokół mnie dzieje. Po prostu byłam młoda i żyłam.

Miałam fajne koleżanki, kolegów również, tylu z nich już nie żyje… Wie pan, mimo że to byli ludzie, którzy mieli trudną młodość, walczyli, przeżyli wojnę w różnych warunkach, to jednak byli jacyś… powiedziałabym lepiej wychowani. Nie było żadnych odzywek, wulgaryzmów, nic z tych rzeczy. Zresztą, nad kulturą zachowania i kulturą słowa czuwał prof. Balwirczak.

Nie wiem, kto skąd pochodził czy przybył, myśmy nie byli zbytnio dociekliwi. Pytania osobiste nie należały do grzecznych pytań. Mogliśmy się domyślać z wymowy czy akcentu. Bywało, że ktoś sam opowiadał o sobie. Ale wszyscy tęskniliśmy za normalnością. Byliśmy bardzo zgrani, bez względu na pochodzenie. Nikt się wtedy nie zajmował takimi rzeczami. Nie było też żadnych antagonizmów. U nas tego nie było. Nie miało znaczenia to, kim kto był, co robił, skąd przybył. Liczyło się to, jakim kto jest kolegą czy koleżanką. I wszyscy byli fajni. Wszystkich wspominam bardzo miło. Np. Józio Kamiński – był specyficzną indywidualnością, był zawsze bardzo poważny, wyważony. Później został prawnikiem, potem pracował w Koźlu. Drugi Kamiński (nie byli braćmi) – Kaziu, to był taki „zabawiaka”, wesoło było w jego towarzystwie. Potem wstąpił do wojska, do lotnictwa coś go tam ciągnęło.

Znałam dwóch Żołyńskich. Tadzio był młodszy, nie pamiętam, jak długo chodził do liceum; potem przeprowadził się do Katowic czy do Chorzowa, do kopalni gdzieś pracować. Jego brat Jasiu był starszy, a mieli jeszcze siostrę Lidkę. Lidka do dzisiaj mieszka w Koźlu, ma syna Wacława, który mieszka we Wrocławiu (jest również absolwentem I LO – przyp. red.).

Misiu Domski ooooo, ten to był taki artysta, on bardzo chciał być aktorem. Zresztą był trochę w Opolu tym aktorem. Wprawdzie nie grał jakichś ważniejszych ról, ale w każdym razie spełnił swoje marzenie.

Pamiętam braci Derejów. Wieśka znałam krótko, bo on był w starszej klasie i szybko poszedł do Warszawy, tam robił karierę wojskową. Waldek młodszy był z naszej grupy. Nie byliśmy specjalnie zaprzyjaźnieni, ale zawsze mnie poznawał i miło witał. Był chyba zresztą w jakiś latach prezydentem w Koźlu[47].

Kończyłam szkołę średnią w Opolu, w sumie dwa lata: X i XI klasa, a jednak z Koźlem jestem bardziej związana. Nie wiem dlaczego? Tu też miałam koleżanki, mam je do dzisiaj, ale jakoś nie jestem związana sentymentem z tutejszą szkołą. Choć uczył mnie wspaniały ksiądz Banach, do szkoły przyjmowała mnie jeszcze wtedy hrabina Tyszkiewicz W XI klasie nastały czasy pani Małeckiej, diametralnie innej osoby. Utkwiła mi w pamięci z tego, że w internacie (bo mieszkałam właśnie w internacie) zabrała mi ryngraf. Zwalczała religię.

Mile wspominam państwa Radeckich. Miała córki: Olę (chodziła z nami do klasy) i Basię. Basia mieszka we Wrocławiu, ma męża i dzieci. Nawet nie wiem jak się po mężu nazywa. Ale ona była młodsza więc z Basią się rzadko widywałam. Bywałam u Oli w jej domu, pani Radecka przemiła osoba, pan Radecki był lekarzem; był bardzo surowy, zasadniczy, wzbudzał respekt.

Znałam jeszcze innych lekarzy z tamtego okresu: doktor Zabiega był to nasz szkolny lekarz i doktor Jurasz. Ten drugi był poproszony do nas do domu, kiedy bolał mnie bardzo brzuch. Wcześniej inni nie rozpoznali problemu ze ślepą kiszką. Dopiero dr. Jurasz. Od razu zabrał mnie do szpitala. Z wieczornego seansu (po dwudziestej) wyciągnęli z kina doktora Kiryłowicza, który był tam z żoną. Operował mnie po dwudziestej drugiej. Pamiętam dokładnie, jak polecił siostrom, by mnie pilnowały, żebym się nie przewracała w nocy na bok. Cudem przeżyłam bo ponoć ślepa kiszka się rozlała w ręce jak ją wyjął. Ciekawa jestem, czy dziś da się wyciągnąć z kina lekarza na operację. Może. Uważam jednak, że dziś trudno spotkać lekarza z dawnych lat. Takiego z powołaniem, pełnego poświęcenia. Dzisiaj jest za dużo tych profesorów, docentów, magistrów, a trudno znaleźć „prawdziwego lekarza” z „prawdziwego zdarzenia”.

W tej chwili łapię się na tym, że pamiętam wiele zdarzeń z młodości, ale jakoś ze szkoły mniej.

Mieliśmy gimnastykę, ale ja nie przodowałam w takich zajęciach. Lubiłam zajęcia ze śpiewu, ale myśmy nie mieli kiedyś takich zespołów, jak dziś. Nam nie przychodziło do głowy żeby jakiś zespół od razu zakładać, bo nam się chciało po prostu śpiewać. Myśmy w harcerstwie śpiewały i już. Jadzia Fernezy była drużynową, to pamiętam. I jeszcze był taki pan Spatarii, ale ja go nie pamiętam. On był starszy. Z którymi jeszcze miałam tak bliżej do czynienia, to właśnie Adam Bielnicki, Rysiek Piątkowski. Bo Zygmund Piątkowski chodził ze mną, a Rysiek był starszy. Zdzisiek Kurdziel, jego pamiętam; później chyba był profesorem na uczelni. No Leszek Wyrozumski też, a Romek Kapała też, we Wrocławiu. Przeglądając nazwiska w rocznikach kojarzę wiele z nich, ale czas zatarł twarze i szczegóły. Na ostatnim zjeździe była Krysia Górecka, ale Doroty Cyroń nie było, choć tak blisko mieszka, zdaje się, w Kłodnicy. Zostawiam Panu listę z nazwiskami tych, którzy od nas – niestety – odeszli.

Mam kilkanaście zdjęć i mogę je udostępnić do skopiowania. Cieszę się, że zachowałam coś z dawnych lat, co może jeszcze posłużyć. Mam jeszcze świadectwa z Koźla; jeśli chcecie Państwo je jakoś wykorzystać – proszę.

Alicja Brykalska, Opole

Barbara Durkacz

Pani Barbara rozpoczęła naukę w 1945 r. w naszej szkole; maturę zdawała w Grodkowie. Miło wspomina czas spędzony w kozielskim liceum. W sierpniu 2013 r. zgodziła się na nagranie wywiadu..

Pamiętam dobrze dr Czerwińskiego. Był przecież bardzo szanowaną osobą. Bardzo się starał Pracował razem z panią Mudryk, to było małżeństwo… Dr Czerwiński był bardzo łagodny, ale ona była postrachem nas wszystkich. Z drugiej strony nas to bardzo mobilizowało. Była wymagającą nauczycielką, ale też dobrze uczyła. Ona się nami bardzo interesowała, była troskliwa także. Można było iść do pani profesor ze swoim problemem, zawsze starała się pomóc. Była rygorystyczna; bardzo nie lubiła, gdy ktoś z nas nie był odpowiednio przygotowany. Zwracała wtedy uwagę stanowczym głosem. Była wymagającą nie tylko w zakresie nauki, ale również naszej dyscypliny. Nie do pomyślenia było w tamtym okresie przebywanie po 20 na ulicy. Reprymenda murowana! Wielokroć tłumaczyła, że to nie tylko niezgodne z regulaminem, ale przede wszystkim – niebezpieczne.

Pamiętam też polonistę, był nim pan Balwirczak. Pięknie wykładał literaturę, potrafił nas zainteresować. Wszyscy wręcz uwielbiali jego lekcje. Uczył skutecznie, miał wiele do powiedzenia na każdy temat, korygował wymowę, słowa, akcent. Stanowczy, konsekwentny, ale przyjazny i przystępny. Niekłamany autorytet.

Nie miałam wiele do czynienia z nauczycielami kozielskiej szkoły, bo po pewnym czasie przeniosłam się z rodzicami do Grodkowa i wstąpiłam do tamtejszego gimnazjum. Tam od razu zostałam zauważona – wyróżniałam się w klasie wiedzą. Poziom tu w Koźlu był o wiele większy. A zwłaszcza dostrzegała to pani profesor z polskiego, od razu odczuła różnicę. Także byłam nieco bardziej zaawansowana w realizacji programu z matematyki; wyprzedzałam pozostałych o kilka miesięcy.

Wracając do początków – przyjechaliśmy do Koźla ze wschodu jako repatrianci w 1945 roku. Najpierw długo przebywaliśmy na dworcu w Gliwicach. Potem nas dowieźli do Koźla i tu pozostaliśmy. Niedaleko dworca był taki ogromny magazyn po jakiś łyżkach wojskowych, może to jakiś był hangar ogromny taki, tam nas ulokowali i myśmy tam kilka tygodni mieszkali. Nie było to zbyt bezpieczne. Jakieś grupy pijanych żołnierzy radzieckich w towarzystwie polskich cywilów z czerwonymi opaskami (nie pamiętam, co oznaczały) napadali nocą, żądali wódki lub pieniędzy. Zdarzało się to zawsze nocami. nasze mamy bardzo bały się o nas – miałyśmy po 14-16 lat! Nasi ojcowie i mężowie jechali innym transportem, bo wieźli zwierzęta gospodarcze, meble i inny drobny dobytek, bo przecież niewiele w sumie dało się ze sobą zabrać. Szukaliśmy się wzajemnie, trwało to bardzo długo. Wszystkie lepsze mieszkania już w Koźlu były zajęte. PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny – przyp. red.) tak się ta organizacja nazywała, szukała wolnych miejsc dla nas. W końcu przydzielono nas do Poborszowa; tam mieszkała z nami niemiecka rodzina, która podpisała że jedzie do Niemiec. Pracowaliśmy półtora roku dla tej Niemki, a ona w końcu stwierdziła, że nie chce wyjeżdżać. Tak więc zostaliśmy z niczym i wtedy mój ojciec rozpoczął poszukiwania gospodarstwa w okolicy. No i właśnie w Grodkowie znalazł, takie byle co i właśnie tam się przeprowadziliśmy. Był to jakiś zrujnowany gasthaus na skraju miasteczka, pozbawiony całej stolarki budowlanej (okna, drzwi), a o meblach nie było mowy. W całym budynku walały się sterty słomy. Dostaliśmy 7 hektarów ziemi, ale w kawałkach, w różnych miejscach. Taka to była rekompensata za pozostawione niezłe mienie na wschodzie.

W naszej klasie byli wspaniali koledzy. I koleżanki. W szkole nie odczuwało się antagonizmów, co innego we wioskach. Różnie bywało. Z czasem nieufność po obu stronach malała (autochtoni i ludność napływowa).

Zdarzały się różne przekonania polityczne, większości z nas to nie przeszkadzało. Zdarzali się jednak donosiciele; byle co donosili, a władza nie sprawdzała, czy to prawda. W grodkowskim gimnazjum rządził dyrektor, były NKWDzista. Prowokował młodzież. Pewnego razu poszedł z nami do kościoła. Sugerował, by w znanej pieśni śpiewać „ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”. Potem donosił na tych, którzy tak śpiewali. Nie udzielałam się politycznie, byłam „podpadnięta”, „niepewny element napływowy”. Nie należałam do żadnej młodzieżowej organizacji, a to było niezbyt dobrze widziane przez pana dyrektora. Za karę często myłam schody w siedzibie partii na rynku. W Grodkowie zdałam maturę. Nie było mi łatwo, choć uczyłam się dobrze. Po czasie dowiedziałam się, że dyrektor zalecał oblanie mnie. Na szczęście dla mnie, nie było to skuteczne zalecenie. Pewnego dnia uciekł w towarzystwie gospodyni, zostawiając całą szkołę i mieszkanie. Podobno miał być za coś aresztowany?

W Grodkowie nie było łatwo. Rodzice musieli oddawać zbiory, mięso. Normy były wysokie. Dochodziło do tego, że jak nie udało się zebrać właściwej ilości, to kupowało się u innych brakującą różnicę, albo pożyczało się od sąsiada. Była bieda.

Na wschodzie ukrywaliśmy się podczas wojny w różnych miejscach, przez półtora roku na nocki chowaliśmy się po ogrodach, w kukurydzy, w warzywniakach. Znajomy Ukrainiec ukrywał nas u siebie w stodole. Ale grożono mu, że zostanie zabity, jeśli nas nie usunie.

W maju 1945 roku dostaliśmy ultimatum – albo wyjedziemy, albo zostaniemy zabici. Młodzież z Milatyna wstępowała do partyzantki UPA, nocami jeździli dookoła polskich domów na koniach, z pochodniami, śpiewali groźne pieśni. Robiło to przygnębiające wrażenie. Krótko przed naszym wyjazdem zginęła moja koleżanka z chłopakiem, studentem ze Lwowa. Jechali furmanką po kartofle późnym wieczorem. Zatrzymali ich Ukraińcy z lasu. Ją zakłuli widłami, on zginął od ciosu siekierą. Przeżycia Polaków na Wschodzie są dobrze znane, nie będę tego wątku rozwijała.

Koźle wspominam dobrze. Długo utrzymywaliśmy kontakty ze sobą, ale to się potem tak jakoś rozleciało. Mieszkałam w internacie przy ulicy Piastowskiej. Trudno było jesienią i zimą dojeżdżać z Poborszowa na rowerze. Naszą wychowawczynią była pani prof. Wojciechowska. Pilnowała dyscypliny, przestrzegania regulaminów, często nas kontrolowała.

W liceum i gimnazjum rządził tercjan, pan Hajdun. Podejmował decyzje ogłaszane „ja z panem dyrektorem”, albo „ja i pan dyrektor”. Miły człowiek, lecz budzący respekt. O szkole i o uczniach wiedział wszystko. Przyjaźniłam się z jego córką Heleną. Stanowiłyśmy zgrany duet. Bardzo wesoła, figlarna. Może nasza przyjaźń wynikała po części stąd, że miałyśmy krańcowo różne charaktery? Po maturze Hela wyszła za mąż i przeniosła się do Krakowa.

Zdarzało się, że nocowałam u państwa Hajdunów. Niekiedy na śniadanie było kakao (pomoc UNRRA) i świeże bułki. Ten smak pamiętam do dziś!

Pamiętam wielu kolegów i koleżanek, nie tylko z mojej klasy. najmilej wspominam jednak węższą grupę. Heniek Mynte – wspaniały kolega. Przyjaźniliśmy się jeszcze długo po maturze, odwiedzaliśmy się tu w Opolu. Wyjątkowo uprzejmy i szarmancki w stosunku do wszystkich. Dobry uczeń. najlepiej z klasy znał łacinę. Został lekarzem.

Marian Szabunio, Ala Krawczyk, Julia Malinowska, Zdzisław Kurdziel – to osoby wywierające wpływ na nasze pozalekcyjne spotkania. Zbyszek Kolasa – żołnierz AK, kochał wojsko. Pracował zresztą potem w wojsku, był kadrowym. Udawało mu się długo utrzymywać w tajemnicy wojenną przeszłość. Jego kuzyn Bronek był w młodszej klasie. Jerzy Beski – jeden z najstarszych uczniów; nie skończył jednak liceum w Koźlu –przeniósł się do liceum artystycznego. Do dziś pozostaje artystą. Wydał również piękną książkę „Moje Podole”.

Dwa razy w roku mieliśmy w szkole potańcówki w auli. Do tańca przygrywała nam orkiestra. Zabawa mogła trwać do godziny 20. Zawsze jednak starałyśmy się „ubłagać” wychowawczynię, potem prosiłyśmy o zgodę panią prof. Czerwińską. Po krótkich „targach” i prośbach uzyskiwaliśmy zgodę na przedłużenie do 21!

Mimo tylu różnych późniejszych przeżyć, Liceum w Koźlu utkwiło mi jako ciepłe, dobre miejsce wytężonej pracy ale również wspaniałych ludzi, radości i zabawy.

 

 

 

Stanisław Kasprzak

  1. 05. 2011

 

(fragmenty)

Nasz transport z terenów wschodniej Polski przybył do Koźla w maju 1945 roku. Osiedlono nas czasowo w barakach usytuowanych między stacją kolejową, a jednostką wojskową. Najwięcej przesiedleńców pochodziło z Biłki Szlacheckiej, spod Lwowa. Koźle w tym czasie wydawało się być miastem kompletnie pustym, lecz nasi rodzice byli zainteresowani osiedlaniem się na wioskach. Wielu przywiozło ze sobą żywy inwentarz.

Do kozielskiego gimnazjum wstąpiłem w 1946 roku. Pamiętam pierwszy dzień, w którym dyr. Wojciech Czerwiński zebrał nas w szkolnej auli. Staliśmy w trzech szeregach, a komisja nauczycielska przydzielała nas do klas. W skład komisji, prócz dyrektora Czerwińskiego wchodzili również: prof. Kazimierz Ślusarz i prof. Stanisława Aftarczuk.

Stanowiliśmy grupę młodzieży o różnym wieku; większość z nas (w tym również ja) miała ukończonych 5 klas szkoły podstawowej w warunkach okupacji niemieckiej i sowieckiej. Gdy nadeszła moja kolej, dyrektor Czerwiński zapytał, którą ukończyłem klasę. Odpowiedziałem, że piątą. Trzeba jednak dodać, że moja nauka przebiegała w miejscu, w którym trzykrotnie przechodził front: w 1939, 1941 i 1944 r. Następnie dyrektor zapytał o rok urodzenia – podałem 1931. Odpowiedział z uśmiechem – Masz już 15 lat i jesteś za stary na pierwszą klasę gimnazjalną. Pójdziesz do drugiej. Jeśli sobie poradzisz – to dobrze. W przeciwnym razie poślemy Cię do szkoły zawodowej.

Jak już wspomniałem, byliśmy młodzieżą o różnym wieku, niektórzy wrócili z frontu z Krzyżami Grunwaldu. Wielu z nas miało problemy z wyrównaniem różnic. Ta męczarnia trwała pół roku. Następnie z najstarszych utworzono wieczorówkę.

Radziłem sobie dobrze do małej matury, później wstąpiłem do liceum pedagogicznego. Zostałem nauczycielem i w tym zawodzie przepracowałem 40 lat.

 Anna Kołodziejczyk

 

Kochana szkoło!

 

Bardzo dziękuję za przysłane zaproszenie na Sympozjum poświęcone 110 rocznicy urodzin dr. W. Czerwińskiego. Chwała organizatorom za zorganizowanie tej pięknej uroczystości. Wracają wspomnienia z tamtych pięknych lat młodości, wspomnienia serdeczne jak pamięć Matki – te najpiękniejsze i wzruszające. Swój pobyt w Koźlu wspominam niezwykle ciepło, choć od 1958 r. mieszkam we Wrocławiu. Do Koźla przyjechałam transportem z Tarnopola razem z Matką i siostrą, bo ojciec został aresztowany przez NKWD za przynależność do AK i zesłany na Syberię, skąd nie wrócił.

Szkołę powszechną zaczęłam w tzw. „jedynce” przy ul. Żeromskiego koło banku. Potem od 5. klasy przeszłam do szkoły przy ul. Piramowicza, a stamtąd do Liceum Ogólnokształcącego. Maturę zdawałam na przełomie 1957-1958. Mimo iż szkoła w tamtych czasach to ZMP, apele i pochody pierwszomajowe, to miałam wspaniałych nauczycieli, którzy dawali nam podwaliny czułości i patriotyzmu. Wspominam tu niezawodnego prof. J. Balwirczaka, czy prof. J. Cichową. Jakie to były piękne lekcje o polskiej literaturze, uczenie o naszych poetach romantyzmu – Mickiewiczu, Słowackim czy Krasińskim! Pamiętam p. Łuczkiewicz, która uczyła gimnastyki. Wspominam niezapomniane wypady z prof. T. Komosą do parku na oznakowanie roślin, czy wyprawy na lekcje wychowawcze z p. D. Kaczorowską. Pamiętam ciekawe lekcje z fizyki z prof. Michalikiem, czy matematykę z przystojnym prof. U. Paszkiewiczem, lekcje geografii z p. M. Wędzichą. Najrzadziej wspominam lekcje historii z p. Swedkiem, historii, która była zafałszowana (odkłamywana później w domu rodzinnym). Śpiewałam w chórze, który prowadził chyba p. Niemiec (nie jestem pewna nazwiska) i brałam udział w wyjazdach do różnych miejscowości w okolicach Koźla.

Była bieda, jadło się skromnie, chodziło się w granatowych fartuszkach – nie było komórek, Internetu i TV, byli za to wspaniali koledzy i wspaniałe koleżanki, wielu z nich niestety odeszło. Zostali w naszej pamięci. Byli to śp. Krysia Hnatów, Bożena Dyziewicz[48], Boguś Nossek, Romek Janiczek, Wojtek Kułak, Włodek Greń, Aniela Bury, Ela Płachtyna, Piotr Wachowski, Andrzej Bielecki, Edek Mrozowicki….

Pamiętam kwitnące magnolie przed szkołą, boisko szkolne, po którym przechadzał się pan Florkowski, nauczyciel j. rosyjskiego i francuskiego, podobno znał samego Lenina. Szanowało się i kochało naszych nauczycieli. Mimo że były to czasy stalinowskie, uczono nas dobrych manier, nie było luzu w rodzaju „róbta co chceta”. Nauczyciel to był ktoś, prawdziwy autorytet. Współczuję współczesnym uczniom, którzy nie znają tych uczuć.

Pamiętam jeszcze incydent z 1955 r., gdy ktoś z naszej klasy domalował wąsy marszałkowi Rokossowskiemu. Mało brakowało a rozwiązano by całą klasę, ale nikt się nie przyznał, więc skończyło się na dywaniku u dr. A. Cieciury. A potem był już rok 1956… Po maturze w roku 1958 wyjechałam do Wrocławia, skończyłam 2-letnie Medyczne Studium Zawodowe i przepracowałam ponad 30 lat w Szpitalu. Od 1997 r. jestem na emeryturze. Bardzo często wracam do czasów szkolnych, beztroskich. Jeździłam na wszystkie Zjazdy organizowane między innymi z inicjatywy pana Dereja, spotykaliśmy się w gronie nauczycieli i kolegów. Były to niezapomniane chwile.

W tamtych czasach nie było agresji, zazdrości o to, kto jest lepiej ubrany, czy ma lepszy sprzęt. Mimo zniewolenia komunizmem na swój sposób byliśmy szczęśliwi, nie cierpieliśmy na depresję. To były naprawdę szczęśliwe czasy, bo to nasza młodość beztroska.

Jestem może niedzisiejsza, ale kochałam szkołę i niech tak zostanie. Życzę wspaniałych przeżyć z okazji Sympozjum. Szczęść Wam Boże!

Nie dorobiłam się komputera, przepraszam za pismo.

Anna Kołodziejczyk, 9 maja 2011 we Wrocławiu

Edmund Rajca

1949-1953

Książka Jana Cofałki „Ślązacy i Kresowiacy”, w której na kilku stronach można znaleźć sporo informacji o naszym kozielskim liceum jest zbiorem własnych doświadczeń z tego okresu. Będąc Kresowiakiem i uczniem w latach 1949- 1953, przypomniałem sobie kolegów Ślązaków. Nie doszukałem się jakichś znaczących konfliktów etnicznych. Jedni i drudzy mieliśmy swoje radości, szkolne troski, poglądy, zainteresowania przedmiotowe.

Stały stres przeżywali Ślązacy, którzy z niemieckiego i „śląskiego” musieli się przestrajać się na polski język literacki. Pamiętam ogromne emocje, wręcz strach Jerzego Bugla, przed każdą lekcją języka polskiego. Przerwę wykorzystywał na powtarzanie tekstu z otwartej książki lub zeszytu ćwicząc ściszonym głosem wymowę.

Do dziś Jerzy, obecnie lekarz kardiolog, nie zapomniał tych emocji, wspomina je przy okazji spotkań klasowych i rozmowy o szkole. Jak ważna była wyrozumiałość grona pedagogicznego, polonistów dla początkowych trudności językowych „miejscowych”, pokazały przyszłe kariery zawodowe i naukowe absolwentów.

To dopiero na majowym spotkaniu w Chałupkach, z okazji 60. rocznicy matury 1952 dowiedziałem się od dzisiejszego doktora nauk medycznych Antoniego Zwaki, jak decydująca była dla niego systematyczna pomoc językowa ze strony Gienia Kurilca. Ja Kresowianin, z innego powodu, przeżywałem strach przed klasówkami z języka polskiego. Czy w kolejnym wypracowaniu nie będzie oceny niedostatecznej za błędy ortograficzne i niestaranne pismo? Nie było wówczas zdefiniowanych pojęcia „dysleksja”, „dysgrafia”. Kiedy powtarzanie 9 klasy nie dawało poprawy i trudno było uwierzyć w tak uparte i nieracjonalne lenistwo, w brak chęci poprawy, na moje szczęście, sprawie przyjrzała się profesor Julia Jaciów.

Gdy młoda nauczycielka, która ze źródeł zagranicznych dowiedziała się o tym problemie u znanych ludzi ze świata nauki a nawet literatury (Andersen) i powiedziała o tym niezmiernie zdziwionemu profesorowi Balwirczakowi, nie byłem już postrzegany jako niepoprawny leń. Uczyłem się za radą profesor Jaciów używania jak najkrótszych zdań ze słowami najmniej wątpliwymi ortograficznie. Było to decydujące na egzaminie maturalnym. Dziś problem jest znany, a pomimo tego pamiętamy kpiny z powodu dwóch błędów prezydenta popełnionych przy krótkim wpisie do księgi.

Podziwiałem, jak koledzy na lekcji biologii potrafili narysować chrząszcza czy innego owada, a ja do dziś nie potrafię niczego narysować inaczej, niż przedszkolak.

Z powyższego wynikałby fałszywy wniosek, że wspomnienia szkoły noszą tylko znamiona trosk, a tak oczywiście nie jest. Szkolne sympatie i skrywane uczucia ( kto by wcześniej przypuszczał) zmaterializowały się w sprzyjających okolicznościach dopiero kilka miesięcy temu, o czym świadczy zawarty związek małżeński Marii Kopczyńskiej z Tadeuszem Wanatem, absolwentów jednej klasy, maturzystów 1952 roku.

Szkolne uroczystości tzw. potańcówki, zajęcia sportowo- rekreacyjne sprzyjały nawiązywaniu koleżeńskich więzi i przyjaźni między uczniami starszych i młodszych klas. Na boisku szkolnym pod okiem profesora Flaszy ćwiczył rzut oszczepem Czesław Czyż. Obok na boisku siatkówki w emocjach „kto kogo”, grali wspólnie „senior klasowy” Artur Paribek, „średniacy” Maciej Jaguszewski, Roman Kapała, młodsi- Zygmunt Ziętek, Edmund Rajca i najmłodszy Bolesław Szargut.

Ten ostatni – obecny doktor historii, przysłał mi swoją książkę pt. „Kultura i Polityka w Polsce lat 1945-2011” z dedykacją: „Edmundowi, mistrzowi ówczesnych zbić, z pozdrowieniem i uściskiem dłoni. Bolesław Szargut, 5 lutego 2013 roku”. Po tylu latach pamięta się gry na szkolnym boisku.

Edmund Rajca

 

Maria Kopczyńska

 

Szanowny Panie Dyrektorze,

Z wielkim opóźnieniem ale bardzo dziękuję Panu za miłe przyjęcie w ubiegłym roku naszej siódemki dawnych uczniów obchodzących 60. rocznicę matury. Jak zapewne Pan Dyrektor zorientował się, utrzymujemy ze sobą przyjacielski, serdeczny kontakt. Ci uczniowie to Jasio Drost – artysta, plastyk, wybitny specjalista w dziedzinie wyrobów ze szkła, Zdzisława (Dzidka) Augustyn (Józefowska), która niedługo po maturze wyszła za mąż za Czecha, mieszka w Ostrawie i ma udane dzieci i dorosłe wnuki, Mundek Rajca – mgr wychowania fizycznego, mieszkający w Opolu, Adaś Wroński – chemik, po studiach pracował w Policach, Zygmunt Ziętek – budowlaniec po Politechnice Gliwickiej, Antoś Żwaka – lekarz geriatra, oscylował między Śląskiem a Dusseldorfem, teraz mieszka w Krzyżanowicach, Tadek Wanat – inżynier lotnictwa, który mimo że jest silnikowcem a nie pilotem, obleciał prawie cały świat i nadal pracuje na Okęciu. I ja Maria Kopczyńska Kowalczyk, lekarz radiolog, dr nauk med., od studiów związana z Uniwersytetem Jagiellońskim. Nadal pracuję zawodowo, a prywatnie jestem od kilku lat żoną Tadeusza Wanata. Mieszkam trochę w Krakowie i trochę w Warszawie.

W załączeniu przesyłam wspomnienia Jasia Drosta i własne. Inni kochani koledzy niestety dotychczas nie przysłali swoich wspomnień… .

 

Łączę serdeczne pozdrowienie od siebie i Tadeusza.

Maria Kopczyńska

 

 

Pani prof. Stanisława Aftarczuk we wspomnieniach Marii Kopczyńskiej-Wanat

Pierwsza Dama naszej kozielskiej Alma Mater. Sprawiedliwa, opanowana, wymagająca. Zawsze spokojna, nigdy nie podniosła głosu. Nie do pomyślenia było, żeby kierowała się jakimiś sympatiami czy antypatiami. Klasa rozrabiająca i nieznośna na innych lekcjach, siedziała u Niej cicho i grzecznie. Pani Profesor uczyła fenomenalnie. Nawet klasowi humaniści (np. Krzysio F.) i dusze artystyczne (Jasio D.) umieli fizykę i chemię. A Jasio twierdzi do dziś, że gdyby ułamki były kolorowe, to może dałoby się tego nauczyć.

Poziom wiedzy, jaki dzięki Pani Profesor osiągnęliśmy, był poziomem uniwersyteckim. Doświadczyłam tego osobiście, bo na I roku studiów medycznych w Rokitnicy nie musiałam uczyć się fizyki w ogóle, podczas gdy koleżanki z akademika kuły nocami. Końcowy egzamin zdałam na 5 i zaproponowano mi asystenturę (18 letniej dziewczynie!). Nie mogłam z tej propozycji skorzystać, ponieważ chciałam przenieść się na studia do Krakowa – co mi się zresztą udało.

Pod koniec naszej kozielskiej edukacji pojawiły się plotki o chorobie Pani Profesor. Umarła w 1953 r., rok po naszej maturze. Żyje jednak w naszej wdzięcznej pamięci.

 

Józef Tarczyński- we wspomnieniach Marii Kopczyńskiej-Wanat

Sam nazwał się Torbą („bo ze mnie to taka Torba”). Łacinnik. Nie pamiętam, żeby ktokolwiek w klasie uczył się łaciny, może z wyjątkiem Edka Szparagoskiego. O! Ten uczył się wszystkiego. Byliśmy pytani na każdej lekcji, to też większość uczniów miała rządki dwój w zielonym zeszyciku Profesora. Pan Torba pytał mnie zawsze o wyjątki męskie III deklinacji, a Janusza H. o deklinację II, to też przez wiele miesięcy stanowiliśmy oboje unikaty bez dwój. Aż kiedyś Panu Torbie coś się pomyliło, zapytał Janusza o męskie wyjątki III deklinacji, a mnie o coś całkiem innego. To w naszym pojęciu było nie fair i otrzymane dwóje potraktowaliśmy jako skrajną niesprawiedliwość. Klasa była solidarna i oburzona. Natychmiast postanowiono, że te i wszystkie inne dwóje trzeba zlikwidować. Oczywiście nikomu przez myśl nie przeszło, że można się nauczyć i dwóje poprawić. Z problemem rozprawiono się późnej. Wykorzystano dwa fakty: po pierwsze Pan Torba miał zwyczaj noszenia pod pachą niezliczonej ilości zeszytów, teczuszek i papierów. Po drugie okresowo miewał obowiązek pilnowania uczniów spacerujących (parami!) w czas niepogody po wielkim korytarzu I piętra szkoły. I zdarzyło się, że ktoś się potknął, pana Torbę „niechcący” potrącił, co spowodowało, że stosy papierów, zeszyty i książki wyleciały spod profesorskiej pachy. Wszyscy rzucili się na pomoc i zbierali. Przepraszaniu nie było końca. Papiery uporządkowano, ale zielony zeszycik przepadł. Znalazł się po lekcjach, po starannym przejrzeniu jego zawartości i policzeniu, kto ile ma dwój został uroczyście spalony na kozielskich plantach w pobliżu Gimnazjum na prawo od schodków. Nie było żadnych konsekwencji, ale chyba dwój było potem mniej.

Pan Torba był dobrym i bardzo nam życzliwym człowiekiem. Wykorzystywaliśmy to niecnie np. skutecznie skracając lekcje łaciny. Jeżeli w tym samym dniu była matematyka, to na samym początku lekcji łaciny wrzeszczeliśmy, że Pan Profesor Gutowski – matematyk, Dyrektor Szkoły i nasz wychowawca w jednej osobie – zadał nam niezwykle trudne zadania, nie umiemy ich rozwiązać i prosimy o pomoc. Pan Torba – zresztą dobry matematyk – zadania rozwiązywał, a minuty łaciny spokojnie mijały… Nie szanowaliśmy Pana Torby bo pił, był niedbale ubrany i był za dobry. A teraz wszyscy, a jest nas kilkoro zaprzyjaźnionych osób z klasy, wspominamy Go z rozbawieniem i życzliwie.

PS

Na świadectwie maturalnym mam ocenę dobrą z łaciny. Ocenę dobą ma także mój kolega z klasy Tadeusz Wanat – od kilku lat mój mąż.

 

 

 

Adelajda Wandrasz Gorek

Matura 1957r.

Kilka lat temu moja siostra odnalazła na strychu naszego rodzinnego domu mój stary pamiętnik, pisany w latach 1955-1957. Chciałabym przedstawić opis naszej szkolnej wycieczki do Zakopanego i Pienin jesienią 1956r. Dla mnie ten wyjazd był ogromnym przeżyciem.

Mam nadzieje że moje koleżanki i koledzy- uczestnicy tej wycieczki- również z przyjemnością przypomną sobie te przeżycia.

Dziękuję organizatorom- panom prof. Komosie i Reichertowi za wysiłek włożony w zorganizowanie i przewodnictwo. Dzisiaj zdaję sobie sprawę jaka to ogromna odpowiedzialność prowadzić taka dużą grupę po wysokich i niebezpiecznych górach. W dodatku grupę młodzieży o szalonych pomysłach.

Pamiętam moje przerażenie a zarazem podziw, kiedy patrzyłam na kolegów z prof. Reichertem wspinających się na szczyt Giewontu nie turystycznym szlakiem- po klamrach- tylko grzbietem czepiających się kosodrzewin.

Zdjęcia z tej wycieczki są z albumu niezawodnej Marianny, wykonane przez prof. Komosę. Szczególne podziękowania chcę złożyć koledze Arturowi, dzięki któremu marsz nocą przez Prechybę był dla mnie niesamowity i niezapomniany ( trzymałam się jego plecaka) i nie tak trudny.

Z pamiętnika 17-letniej licealistki

29.09.1956

Jednak marzenie stało się rzeczywistością. Mogłam być w Zakopanem i w Szczawnicy. Prawie cały dzień słodko leniuchowaliśmy. Kasprowy, Gubałówka, Giewont, Czerwone Wierchy. Kopa Kandratowa, Mała Łącznia, Krzesanica- 2225 m.n.p.m. Dolina Kościeliska, Sokolica obok Trzech Koron- oto główne miejsca, które zwiedziliśmy.

Największe wrażenie na mnie wywarła Dolina Kościeliska. Cudowne widoki- przełęcz z niebotycznymi skałami, bystry potok górski, lasy i śnieżne szczyty. Czyż to nie może urzekać, nie wpływać na człowieka. Z Anielą, z którą szłam, nie chciało mi się nawet rozmawiać. Najwspanialsza chyba była droga na stację. Szliśmy z naszymi tobołami przez Prechybę do Rytra, miałam teczkę w ręce i płaszcz ze spódnicą na ramieniu,. Wyszliśmy po godzinie 15. Idziemy małymi grupkami według niebieskiego szlaku. Wszyscy są zmęczeni straszliwie. Bogdan i Zajc mają po jednym plecaku z tyłu i z przodu, teczki w ręce. Nawet wspaniałe jagody nie przerywają na długo naszego marszu. Droga prowadzi lasami przez szczyty. Oznaczenia niebieskiego szlaku to znikają, to pojawiają się na drzewach. Słychać porozumiewawcze, nawoływania i odpowiedzi. Słońce chyli się ku zachodowi. Już się skryło za górą, tylko warstwy karminu ciągną się wzdłuż szczytów. Łączymy się z 9 -osobową grupą postępującą na czele. Mrok gęstnieje. Idziemy gęsiego. Jedenastoosobowa kolumna posuwa się naprzód. Już nie widać szlaku. Trzeba sobie pomagać zapałkami. Przed chwila rozhukana grupa też zamienia się w oddział wojskowy, którego zadaniem jest pokonać ciemność, nieznajomość drogi, lęk, Trudną drogę. Chłopcy robią strzałki z papieru. Przystajemy. Dołącza się do nas kilka osób z prof. Reichertem. Idziemy dalej. Napięcie rośnie. Czuję się niemal szczęśliwa otoczona Brem, mając nad sobą gwiazdy i wielki księżyc, wśród koleżanek i kolegów, taskana przez Artura, którego plecaka wciąż się trzymam. Jego pomoc, dzięki której droga staje się łatwą i do pokonania to podstawa dobrego samopoczucia. Niepokoimy się o pozostałych. Wchodzimy na polanę. Chłopcy zbierają chrust i zapalają ognisko. Przed nami splot czarnych stoków i przepaści, dokoła nas lasy, przez drzewa z prawej strony promienne smugi księżycowe oświetlają polanę, tuż nad nami Wielki i Mały Wóz- otoczone korowodami gwiazd. Po chwili jesteśmy już wszyscy razem. Wyruszamy, teraz już olbrzymią kolumną. Jeszcze kilka trudnych zejść i nareszcie droga. Chłopcy biegną naprzód. Jednak las ciągnie się wciąż dalej, obok góry, gdzieś blisko szemrze strumień i żadnych śladów ludzkiego życia. Dopiero po godzinnym chyba marszu natrafiamy na pierwsze domy i dochodzimy do dworca. Po dłuższym okresie dochodzi reszta osób, to znowu prof. Reichert taska Halę Mich na plecach, Kikuś prowadzi Stefę. Wszyscy w chmurach „pod Azorkiem”. Na moje zapewnienie, że czuję się doskonale odpowiadają z oburzeniem. Wreszcie pociąg- i- żegnajcie góry, śliczne Zakopane, majestatyczne Tatry, które królujecie nad całą Polską, niecierpliwy i niespokojnyDunajcu- żegnajcie. A Tobie Boże dzięki za tyle piękna, za życie, którym nas obdarzasz, za Twoją wieczną i doskonałą miłość.

Hej te nasze Góry!

Hej te nasze lasy!

Hej kanyż się podziały

nasze dawne czasy.

Halina Szechyńska-Hupa

Racibórz 25 październik 2005,

Dyrekcja I Liceum Ogólnokształcącego

  1. Henryka Sienkiewicza w Koźlu

Komitet organizacyjny V Zjazdu Absolwentów

Minęło już trochę czasu, a ja ciągle żyję ostatnim zjazdem, który dostarczył mi wiele wzruszeń i pięknych chwil. Chciałam wyrazić ogromną wdzięczność i podziękować za trud jaki państwo wnieśliście w organizację tej pięknej imprezy. Czytam otrzymaną na zjeździe publikację i utwierdzam się w przekonaniu, iż „mój” ogólniak był i jest wyjątkowy.

Cztery lata spędzone w nim, to najpiękniejszy okres w moim życiu, to przyjaźnie, które trwają do dziś, to szczytne idee i cele, które przyświecały mi w całym dorosłym życiu. Dlatego zawsze chętnie uczestniczę we wszystkich zjazdach i spotkaniach.

Marzy mi się (z racji mojego wieku), aby następny z jazd odbył się za 5 lat, jak to kiedyś bywało, najlepiej w czasie kwitnących magnolii.

Jeszcze raz dziękuję organizatorom, bo zdaję sobie sprawę ile czasu, energii i wysiłku wymaga takie przedsięwzięcie.

Łączę wyrazy uznania

Alicja Nocoń

Tekst odnaleziony w archiwach zjazdowych. Niewykorzystany w latach osiemdziesiątych, może ze względu na „obszerność”. Dziś jednak stanowi ciekawy przyczynek do opisu kolorytu dawnych szkolnych lat.

Wspomnienia ze szkoły – temat „rzeka”. Wspomnienia, zadania ze szkoły, idealny ale i trudny temat ostatniego zadania domowego, wypracowania z języka polskiego, jaki otrzymałem do wykonania. Trudno zebrać rozproszone obrazy wspomnień, przelać je na papier, część zatarła się w pamięci, niektóre szczególnie utrwaliły się, zostały na zawsze.

A jest w czym wybierać, bo do kozielskiej szkoły chodziłam przez jedenaście lat, co tworzy sto dziesięć miesięcy, najważniejszych miesięcy, miesięcy decydujących o całym późniejszym życiu, miesięcy pierwszych przyjaźni, sympatii, rozterek, sukcesów i porażek. Przyprowadzeni przez rodziców we wrześniu 1957 roku do I klasy Szkoły Podstawowej nr 13, opuściliśmy mury szkoły po jedenastu latach, jako absolwenci Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza. Trudno oddzielić te dwa etapy mej edukacji- chodziłam cały czas do jednej szkoły, wielu nauczycieli, którzy uczyli nas w szkole średniej, poznałam jeszcze w podstawowej, nie pozrywały się więzi przyjacielskie, kozielskie, nawiązane w szkole podstawowej, ponieważ większość kolegów i koleżanek z klasy podjęła naukę w Liceum.

Trudno teraz z perspektywy czasu, późniejszych doświadczeń, wczuć się w psychikę siedmiolatka, przypomnieć trudne pierwsze wrażenia i odczucia. Na pewno był strach- nie było obok mamy, na pewno ciekawość- jaka będzie ta szkoła, na pewno onieśmielone- tyle nowych twarzy wokół.

Przyszliśmy do szkoły bez wcześniejszego przygotowania, nie było wówczas zerówek, nikt nas nie uczył gdy mieliśmy 6 lat czytać i pisać, odróżniać spółgłoski od samogłosek. Naukę rozpoczęliśmy od pracowitego rysowania w marę równych laseczek, kółeczek i kreseczek, od malowania obrazków i zabawy. Potem dopiero przyszły pierwsze litery, pierwsze zadania z elementarza: „To Ala a to As to pies Ali. To Ola. Tam las” itd. Satysfakcję musi odczuwać nauczyciel uczący pierwszoklasistów, gdy otwiera przed małymi analfabetami zaczarowany świat alfabetu, gdy po roku widzi efekty swej pracy. Moim pierwszym nauczycielem była nieżyjąca dziś pani Klukowa. Starsza, niewysoka pani w okularach, była dla nas wyrocznią, niepodważalnym autorytetem. Jesienią i wiosną zabierała nas na spacery do pobliskiego parku, zimą chodziliśmy na sanki. Była bardzo serdeczna i opiekuńcza. Bardzo kochaliśmy Naszą Panią i do dziś zachowaliśmy ją w naszej wdzięcznej pamięci.

Szkoła oglądana oczami siedmiolatka przerażała swym ogromem. Tyle korytarzy, pięter, schodów, bardzo łatwo można było się zgubić. Dopiero po kilku latach dobrze poznaliśmy jej wszystkie zakamarki. Nasza pierwsza klasa znajdowała się na parterze, w bocznym skrzydle, niedaleko drzwi wyjściowych. Zimą podczas przerw spacerowaliśmy parami, prowadzeni przez naszą panią, a latem wychodziliśmy na przestronne, zadrzewione podwórko szkolne. Skakanki, piłki, gry w klasy – jak krótkie były te przerwy! Pamiętam z jakim strachem i szacunkiem spoglądaliśmy w maju na wielkie okna auli, pouczani, że mamy zachowywać się cicho i spokojnie, nie hałasować, aby nie przeszkadzać starszym kolegom, zdającym egzaminy maturalne. Szacunek dla wysiłku, dla pracy drugie człowieka- te cechy wyrabiano w nas od początku.

Do IV klasy włącznie wszystkich uczyła nas jedna pani, była nią początkowo wspomniana już pani Klukowa, a w klasach III-IV pani Ostojska. W V klasie poznaliśmy nowych nauczycieli, było ich wielu, bo każdego przedmiotu uczył nas ktoś inny. Poczuliśmy się wtedy prawie dorosłym ludźmi, wiedzieliśmy, że czas zabaw skończył się i zaczęła się poważna praca. Języka polskiego uczyła nas nasza wychowawczyni, pani profesor Jadwiga Stefanowicz, matematyki- pani profesor Halina Zborowska, języka rosyjskiego pan profesor Zygmunt Capi, historii- pan profesor Ryszard Pacułt, geografii- pani profesor Maria Wędzicha, wychowania fizycznego- pani profesor Krystyna Bugalska, zajęć praktyczno- technicznych- pani profesor Stanisława Misiewicz. W późniejszych latach doszły nowe przedmioty, nowi nauczyciele, ale ci, poznani już w V klasie, doprowadzili nas do matury. Bardzo miło wspominam te trzy ostatnie lata szkoły podstawowej. Zapamiętałam zwłaszcza lekcje języka polskiego, prowadzone przez naszą wychowawczynię. Młoda, pełna energii, humoru, zapału- bardzo szybko nawiązała z nami kontakt, znalazła wspólny język, potrafiła wczuć się w naszą psychikę, rozumiała nasze problemy, przeżywała wspólnie z nami nasze sukcesy i porażki. Dużo od nas wymagała i każdy starał się, w miarę swoich możliwości, sprostać tym wymaganiom. Nie chcieliśmy stracić zaufania naszej Pani, nie chcieliśmy zrobić jej zawodu. Bo obdarzyła nas zaufaniem, za które odpłacaliśmy bezgranicznym przywiązaniem, szacunkiem i miłością. Lekcje języka polskiego należały do ulubionych, na godziny wychowawcze czekało się jak na święto, choć często byliśmy strofowani za niestosowne zachowanie, za pewne uczniowskie wykroczenia. Pani gniewała się na nas, my przepraszaliśmy i przyrzekaliśmy poprawę i wracała zgoda, aż do następnego wykroczenia- aniołami wszak nie byliśmy.

Ogromną uwagę zwracała na poprawność naszego języka, pełnego naleciałości gwarowych, skrótów i uproszczeń. Dużo czasu poświęcała analizie naszych prac pisemnych, omawiając dokładnie wszelkie usterki stylistyczne, gramatyczne. I ta wyrobiona wówczas dbałość o poprawność i staranność wypowiedzi, pozostała do dziś. Pamiętam całe lekcje poświęcone taktownemu, kulturalnemu zachowaniu. Nie tylko lekcje, przy każdej okazji zwracała nam Nasza Pani na to uwagę. Nie do pomyślenia było przyjście do szkoły w niewyprasowanym fartuszku, bez białego kołnierzyka, nie do pomyślenia- nietaktowne, niegrzeczne zwracanie się do siebie w jej obecności. Reagowała natychmiast na wszelkie nieprawidłowości, na wszystko zwracała uwagę. I nie przypominam sobie, aby później, w liceum, któryś z jej wychowanków sprawiał jakieś kłopoty wychowawcze.

Obdarzona wspaniałym poczuciem humoru, często z nami żartowała, ale też i ukazywała nam nasze wady w krzywym zwierciadle ironii, co napawało nas przerażeniem, ale i do łez rozśmieszało. Każdy starał się więc tak postępować, aby nie dać powodu do żartów i śmiechu kolegów.

Na lekcjach Nasza Pani często stosowała niekonwencjonalne metody nauczania. Pamiętam taką jedną scenę z 7-mej klasy, z okresu, gdy omawialiśmy „Pana Tadeusza”. Jedna z koleżanek nie umiała zrozumieć, że ksiądz Robak i Jacek Soplica to jedna i ta sama postać. Tłumaczenia, przykłady, wyjaśnienia nie skutkowały. W końcu Pani porozmawiała chwilę z jednym z kolegów i po chwili Grzesiek wyszedł z klasy. Minęło parę minut, drzwi otworzyły się i wszedł Grzesiek. Ale jakże odmieniony! W chusteczce imitującej kaptur zakonnika, z dłońmi złożonymi do modlitwy. Zaskoczeni przyglądaliśmy się, gdy Pani spytała: „Kto to jest?”- „Ksiądz Robak” odpowiedziała rezolutna koleżanka. „Bardzo dobrze” ucieszyła się Pani.

Grzesiek wyszedł i po chwili wrócił, posuwistym krokiem przemierzył odległość od drzwi do stolika, trzymając ręce założone za paskiem (Och, ten „pas słucki, pas lity”!), podkręcając nieistniejące wąsy. „A teraz kto to jest?”, „Grzesiek…”

Podobnych improwizowanych inscenizacji było więcej, zapamiętałam tylko tę jedną.

A ta słynna wówczas maszynka do bicia niegrzecznych dzieci- którą straszyliśmy hałasujących bądź podglądających przez dziurkę od klucza pierwszoklasistów, nudzących się oczekiwaniem na rozpoczęcie swych lekcji. I nie zdarzyło się, aby ktoś dwukrotnie dowiadywał się o istnienie takiej maszynki.

Po tym co napisałam wyżej, nie muszę chyba dodawać, że bardzo lubiliśmy Naszą Panią, że było nam dobrze ze sobą i że pożegnanie w 7-mej klasie było bardzo smutne.

Pierwsze lata szkoły podstawowej, już po opanowaniu całego alfabetu, to pierwsze samodzielne kontakty z książkami za pośrednictwem biblioteki szkolnej. Początkowo bardzo nieśmiało poruszaliśmy się w tym świecie, zaskoczeni ogromną ilością regałów, półek i stojących na nich tomów. Potem oswoiliśmy się i niemal codziennie zaglądaliśmy do biblioteki. Pracował tam wówczas nieżyjący już pan Wiktor Florkowski, który, gdy bliżej poznaliśmy się, poświęcał nam bardzo dużo czasu, opowiadając o książkach, ich autorach. Słuchaliśmy zafascynowani i znosiliśmy do domu całe stosy książek, pochłaniając je w tempie przerażającym naszych rodziców, którzy siłą odrywali nas od lektury, wyganiając na świeże powietrze. Już w drodze powrotnej do domu przeglądało się wypożyczone nowości i rozpoczynało lekturę, potykając się na nierównościach chodnika, zderzając się z przechodniami, drzewami czy latarniami. Często zostawałyśmy z koleżanką po lekcjach i pomagałyśmy porządkować książki, oprawiać je w szary papier, ustawiać na półkach.

Zmieniliśmy się od tamtych lat, zmieniły się nasze zainteresowania, ale miłość do książek pozostała. W latach późniejszych korzystałam z bogatych zbiorów Biblioteki Uniwersyteckiej, Zakładu Narodowego im. Ossolińskich we Wrocławiu, ale zawsze pamiętałam, że po raz pierwszy wypożyczałam książki, byłam czytelnikiem naszej szkolnej biblioteki. A to niemal codziennie zaglądali do kilkunastu księgarń i antykwariatów znajdujących się w centrum Wrocławia, rozpoczynanie zwiedzania obcego miasta od spenetrowania zawartości tamtejszych księgarń. I ta radość, gdy udało się zdobyć jakąś ciekawą pozycję. Było to wówczas, w latach siedemdziesiątych, łatwiejsze, niż obecnie, ale za niektórymi tytułami trzeba się było trochę nachodzić.

Po tej dygresji na temat książek, wracam do 5-tej klasy. Zaczęłam wówczas uczyć się nowego przedmiotu, który zadecydował o wyborze późniejszego kierunku studiów. Był nim język rosyjski, a uczył nas wtedy pan profesor Zygmunt Capi. Urzeczona melodyjnością, śpiewnością tego języka, uczyłam się z zapałem. Mimo że nie było wtedy laboratoriów językowych, magnetofonów, taśm, a tylko tablica, podręcznik i zeszyt, profesor potrafił zainteresować nas swoim przedmiotem, potrafił przekazać swoją wiedzę, zdopingować do nauki. Dużo skorzystałam na lekcjach profesora Capiego, później podczas egzaminów wstępnych rusycystykę na Uniwersytecie Wrocławskim mogłam zupełnie swobodnie rozmawiać z egzaminatorami w tym języku, dzięki temu nie odczuwałam tremy, nie denerwowałam się. Jak byłam dumna, gdy po mej odpowiedzi na pytanie, gdzie chodziłam do szkoły, ówczesny kierownik Katedry Filologii Rosyjskiej, profesor Marian Jakubiec uśmiechał się i rzekł: „O, to dobra szkoła, znam profesora Capiego, mamy też studentów, absolwentów Kozielskiego Liceum.

W piątą klasę dostaliśmy nowego nauczyciela historii, pana profesora Ryszarda Pacułta. Ciekawe, barwne wykłady otwierały nam panoramę przeszłości, uczyły patriotyzmu, szacunku dla tradycji. Pomagaliśmy profesorowi organizować kącik historyczny w szkole, do którego znosiliśmy wyszperane w zakamarkach mieszkań, strychów stare książki, monety, starą broń.

Historią interesuję się do dziś, wśród tych setek, a może tysięcy przeczytanych książek, pokaźne miejsce zajmują lektury historyczne, i to zarówno popularne jak i opracowania typu akademickiego. Znajomość pewnych faktów, uświadomienie sobie ciągłości pewnych procesów historycznych, pomaga w lepszym zrozumieniu problemów otaczającego nas świata.

Siedem pierwszych lat nauki minęło szybko i stanęłam przed problemem wyboru średniej szkoły. Ukształtowane wcześniej zainteresowania humanistyczne wpłynęły na decyzję kontynuacji nauki w Liceum Ogólnokształcącym. Dużą rolę odegrała też wcześniejsza znajomość szkoły, nauczycieli i zwyczajów. Żeby zostać jednak liceum, trzeba było zdać egzamin wstępny. Zapamiętałam dobrze te czerwcowe dni 1964r. Kilka dni wcześniej przypominano nam, aby na egzamin wstawić się ze świadectwem ukończenia szkoły podstawowej. Moje świadectwo oczywiście zostało w domu i po przyjściu do szkoły, gdy przypomniałam sobie o tym, nie patrząc na padający ulewny deszcz, wybiegłam w samym mundurku z powrotem do domu. Wróciłam zdyszana, przemoczona, już spóźniona, ale świadectwo oddałam w sekretariacie. I przy tej okazji dowiedziałam się, że mogłam je przynieść jutro, że niepotrzebnie wychodziłam na ten deszcz. Poszłam do Sali, wszyscy pisali już pracę z języka polskiego, przeprosiłam, usiadłam przy stoliku, odpisałam tematy i zajęłam się wycieraniem kapiącej z włosów, ubrania wody. Gdy oddawałam swą pracę, byłam już sucha. Bardziej obawiałam się egzaminu z matematyki, ale i tu poszło mi nieźle i po kilku dniach, z ogromną radością ujrzałam swe nazwisko na liście przyjętych. W sekretariacie otrzymaliśmy talony na podręczniki i na czerwone tarcze. Najważniejsze były te tarcze. Już nie niebieskie, jak w szkole podstawowej, ale czerwone- licealne. To nie były zwykłe tarcze, to tarcze szkolne. Czuliśmy się wtedy wszyscy już bardzo dorośli. A potem trzy wzruszenia na twarzy mojej mamy, gdy po powrocie do domu, na niespokojne pytanie: „I co zdałaś?”- bez słowa położyłam na stole trzy czerwone tarcze. Jedna do fartuszka, druga do mundurka a trzecia- na rękaw granatowego zimowego płaszcza. Kolorem umundurowania, obowiązującym w szkole, był granat. Granatowe fartuszki, granatowe mundurki, składające się z plisowanej spódnicy i bluzki o marynarskim kroju z białym wykładanym kołnierzykiem. Chłopców obowiązywało granatowe ubranie. Zimą wszyscy nosiliśmy granatowe płaszcze lub kurtki. Na co dzień chodziliśmy w fartuszkach, a w uroczyste dni wkładaliśmy mundurki, a chłopcy do granatowych ubrań nosili białe koszule i granatowe krawaty. Nakrycie głowy też było granatowe, dla dziewcząt berety, dla chłopców aksamitne czapki. Po raz pierwszy w kolorowych strojach wystąpiliśmy dopiero na balu maturalnym.

Szkoła słynęła z porządku i dyscypliny. Leży przede mną „Regulamin Uczniowski Państwowego Liceum Ogólnokształcącego w Koźlu” wydany w 1959r. nakładem Komitetu Rodzicielskiego. Chciałabym tu zacytować kilka charakterystycznych punktów, określających nasz stosunek do szkoły, do nauczycieli:

„pkt. 3- Uczeń powinien pamiętać, że szkoła jest dla niego drugą rodziną, która kształtuje jego umysł i serce, buduje jego przyszłe życie, winien jej to samo co rodzinie, a więc miłość i szacunek, zaufanie i posłuszeństwo.

pkt. 4- Odpowiedni wyraz powinno to znaleźć w stosunku do dyrektora i grona nauczycielskiego, na które uczeń winien patrzeć nie jak na zimnych, surowych czasem urzędników, ale oddanych jej wychowawców, więc z zaufaniem, czcią i szacunkiem oraz miłością. Powinnością ucznia jest wystrzeganie się gburowatości, arogancji i lekceważenia drugich.”

Uczniowi w myśl regulaminu nie wolno było:

  • przebywać poza domem w porze zimowej po godzinie 20-stej, w porze letniej po godzinie 22-giej;
  • uczęszczać do kawiarni, restauracji, barów;
  • uczęszczać na dansingi lub szkół tańca;
  • używać alkoholu i palić tytoniu.

Dziewczęta nie mogły marzyć o najskromniejszym nawet makijażu. Obowiązywała naturalność i świeżość.

„Uczeń musi być uczniem” jak często powtarzali nam to nasi nauczyciele. Buntowaliśmy się przeciw temu, do rozpaczy doprowadzała nas przepisowa długość- poniżej kolan- fartuchów i spódnic, w okresie inwazji mody mini. Chłopcy przegrywali każdą potyczkę o dłuższe włosy i muzycy z zespołów młodzieżowych zaczęli nosić długie włosy i każdy ich miłośnik starał się do nich upodobnić. Dziewczęta mogły przychodzić do szkoły w spodniach tylko w okresie silnych mrozów i to po wcześniejszym oficjalnym zezwoleniu.

Pisałam już o spacerach po korytarzu w pierwszej klasie. Zimą tak spacerowała cała szkoła, pod czujnym okiem dyżurującego nauczyciela. Oglądałam niedawno serial telewizyjny produkcji węgierskiej pt. „Abigeil”, i ze zdziwieniem, wzruszeniem odnajdywałam na pensji biskupa Motuli wiele znanych mi zwyczajów, porządków. I może właśnie dlatego z takim rozrzewnieniem wspominamy teraz tamtą naszą szkołę. W rozmowach każdy podkreśla, każdy pamięta tę dyscyplinę, ten porządek. Później, kiedy przez jakiś czas pracowałam w jednej z wrocławskich szkół, przez dłuższy okres nie mogłam oswoić się z widokiem moich, kolorowo ubranych, uczennic i uczniów.

Odbiegłam nieco od zasadniczego wątku, ale mając te wspomnienia nie sposób pominąć to zagadnieniem.

Lata licealne upłynęły pod znakiem biologii i chemii. Przedmiotów tych uczył nas pan profesor Jan Kałuża, którego podobnie jak większość kolegów i koleżanek panicznie bałam się. Trudno teraz zrozumieć ten lęk, trudno dotrzeć do jego źródeł. Nie byłam aż tak złą uczennicą, tym przedmiotom poświęcałam szczególnie dużo czasu, cóż z tego, gdy po usłyszeniu – Noconiówna do tablicy! – wstawałam przerażona i prawie wszystko zapominałam. Profesor obdarzony był wspaniałą pamięcią, w czym pomagał mu duży zeszyt, gdzie notował wszystkie o nas informacje. I wykorzystywał je w odpowiednich momentach. Podczas lekcji siedzieliśmy spięci i maksymalnie skoncentrowani. Jedyne lekcje, na których nie było tej nerwowej atmosfery, to pierwsze lekcje na początku roku szkolnego, na których profesor zapoznawał nas z programem, informował o tym, jakie będą nam potrzebne zeszyty i inne pomoce. Na jednej takiej lekcji chemii w X-tej klasie, panował lekki szmer. I wtedy dowiedzieliśmy się, co zawierał duży, słynny zeszyt profesora. Jeden z rozmawiających kolegów wywołany został do tablicy i profesor, po odnalezieniu właściwej strony w zeszycie powiedział: „W ubiegłym roku, 18 marca pytałem cię z tematu – zacytował treść pytania – nie odpowiedziałeś otrzymałeś ocenę niedostateczną. Jesteś w dziesiątej klasie, powinieneś znać te zagadnienia, a więc słucham”. Oniemieliśmy. Niemniej zaskoczony był kolega, który usiłował coś wytłumaczyć, ale profesor przerwał mu pytając:

— Odpowiesz?

— Nie – padła zdecydowana odpowiedź.

— No to siadaj, niedostatecznie.

Jest! Będzie chemia! Patrzyliśmy po sobie zrozpaczeni. Nie wiem, czy profesor zdawał sobie sprawę, z tego, jak się go boimy. Przyzwyczailiśmy się jednak i do tego, gdy w któreś klasie profesor był przez trzy miesiące na przeszkoleniu wojskowym, a biologii uczyła nas inna nauczycielka, notowałam w pamiętniku, że lekcje nieciekawe, mimo iż pani sympatyczna. Widocznie ten dreszcz emocji był nam potrzebny.

Profesor kilka lat po naszej maturze odszedł ze szkoły. Gdy dowiedziałam się o ty, byłam zaskoczona, nie potrafiłam sobie wyobrazić szkoły bez profesora Kałuży. A jednak na maturze, na przekór wszystkiemu, zdawałam właśnie biologię, jako przedmiot wybrany. I zdałam.

Ale były też lekcje, na które szłam bez obaw, bez lęku, z przyjemnością. To oczywiście lekcje języka polskiego z naszą wspaniałą wychowawczynią, panią Jadwigą Stefanowicz, lekcje języka rosyjskiego z profesorem Capim, historia, język francuski, którego uczyła nas pani profesor Halina Imielska, geografia wykładana przez panią profesor Marię Wędzichę.

I te pierwsze licealne sukcesy na lekcjach języka rosyjskiego, gdy w VIII klasie właśnie mnie profesor postawił pierwszą ocenę bardzo dobrą. Przechowuję do dziś ten zeszyt, gdzie na jednej z pierwszych kartek widnieje duża, czerwona piątka. Profesor Capi był konsekwentny, nikomu z nas przygotowujących się do zdawania języka rosyjskiego podczas egzaminów wstępnych, nie postawił na świadectwie maturalnym oceny bardzo dobrej twierdząc, że woli, abyśmy piątki otrzymali na uczelniach. I nikt z nas nie miał problemu ze zdaniem języka rosyjskiego. Przed egzaminami wstępnymi była wszakże matura, egzaminy wieńczące naszą jedenastoletnią edukację. Inny obowiązywał wówczas regulamin egzaminów, obowiązkowo zdawało się dwa egzaminy pisemne- z języka niemieckiego i matematyki. Oraz z trzech przedmiotów: języka obcego, historii i wybranego przedmiotu (biologia, geografia, fizyka, chemia). W przypadku otrzymania oceny niedostatecznej z prac pisemnych, obowiązywały egzaminy ustne. Odnośnie języka obcego i historii było pewne ułatwienie- wystarczyło mieć co najmniej oceny dobre na koniec wszystkich okresów, poczynając od X-tej klasy i można było być zwolnionym z obowiązku zdawania tych dwóch przedmiotów.

Dopingowało nas to do wytężonej, systematycznej pracy. Należałam do grona osób, które były zwolnione z egzaminów maturalnych. A z dodatkowych przedmiotów wybrałam, jak już wcześniej pisałam, biologię.

Nauczyciele uczący nas przedmiotów maturalnych od początku roku szkolnego wkładali dużo pracy we właściwe przygotowanie nas do nich. Poświęcali dużo czasu na konsultacje, zajęcia fakultatywne. Bardzo nerwowy był ten ostatni rok szkolny.

W pierwszych dniach kwietnia 1968r. zdawaliśmy egzaminy próbne. Z języka polskiego, z zaproponowanych tematów pisałam pracę o „Tradycjach walk narodowowyzwoleńczych w epoki romantyzmu, pozytywizmu i Młodej Polskiej”, egzamin z matematyki poszedł mi stosunkowo nieźle. Nabyliśmy też doświadczenia, wiedzieliśmy, jak to będzie w maju. Koniec kwietnia to konferencja „dopuszczeniowa” do matury. Kilka godzin nerwowego wyczekiwania i nareszcie wiemy, że, z wyjątkiem jednej osoby jesteśmy dopuszczeni do matury. Ulga, a jednocześnie zdenerwowanie. Przecież to już za kilka dni.

Nazajutrz nasz ostatni w szkole udział w pochodzie 1-Majowym. Szliśmy na czele kolumny, tuż za sztandarem i gronem nauczycielskim. Idąc ulicami Koźla przypominałam sobie, jak to przesuwaliśmy się w tej kolumnie, rok po roku, zaczynając od samego końca, by po jedenastu latach wyjść na czoło.

Tych kilka dni, dzielących od pierwszego egzaminu, minęło bardzo szybko i już jest ten ranek, już jesteśmy w szkole, poddenerwowani, niepewni. Zajęcie miejsc przy stolikach w auli, otwarciu kopert z tematami, lekkie oszołomienie i spokój. Nareszcie spokój, po tylu nerwowych dniach oczekiwań. Temat, który sobie wybrałam, pamiętam doskonale: „Praca miernikiem wartości człowieka w „Lalce”, „Nad Niemnem” i „Nocach i dniach”. Czysty arkusz papieru, w ręce pióro (długopisami nie wolno nam było pisać) i 5 godzin przed nami. Przed końcem czwartej godziny uporałam się z przepisaniem na czysto, jeszcze ostatni rzut oka, ostatnie poprawki i zdeterminowana zaniosłam pracę komisji.

Po kilku dniach egzamin z matematyki, którego bałam się o wiele bardziej niż egzamin z języka polskiego. Procedura powtórzyła się, opisaliśmy z tablicy zadania i zaczęliśmy je rozwiązywać. Oddałam swoją pracę nieprzekonana o prawidłowości rozwiązań. Podobne wątpliwości mieli moi koledzy. Kilka dni oczekiwania i w końcu jest lista osób, które muszą zdawać egzaminy ustne. Czytałam ją kilkakrotnie, nie znajdując swojego nazwiska, nie wierząc w ten fakt, prosząc koleżanki o potwierdzenie. Na wszelki wypadek upewniłam się w sekretariacie. A potem łzy radości. Jednak dobrze rozwiązałam te zadania, jednak coś z tej matematyki umiem! W tej sytuacji czekał mnie tylko jeden egzamin ustny – z biologii. Kilka dni oczekiwania, potem trzy pytania, moje odpowiedzi i po pół godzinie wyszłam z gabinetu oszołomiona, że to już po wszystkim.

Końcowe akordy jedenastu lat – uroczyste rozdanie świadectw, które po chwili odebrano nam, by dołączyć do komplety dokumentów, wysyłanych na uczelnie, lampka wina (tu muszę zaznaczyć, że było to kilka lat przed wprowadzeniem ustawy o wychowaniu w trzeźwości) a potem bal maturalny, na który przyszliśmy w towarzystwie rodziców, po raz pierwszy ubrani kolorowo, poważni i dorośli. Tę dorosłość podkreślaliśmy na każdym miejscu, dopóki nie oswoiliśmy się z nią. Całonocnym balem żegnaliśmy się ze szkołą. Przez radość, śmiech przebijał smutek. Już nigdy nie wejdziemy w progi naszej szkoły jako jej uczniowie z teczką pełną podręczników, zeszytów, przyborów szkolnych.

Jaka była moja szkoła? Duża, przestronna, wspaniale wyposażona, mimo iż nie było tylu co teraz gabinetów przedmiotowych, a tradycyjne klasy. Tam było nasze miejsce, tam czuliśmy się najpewniej, tam odbywała się większość lekcji. Nie wędrowaliśmy po korytarzach z całym bagażem, na lekcje w gabinetach zabieraliśmy tylko podręcznik, zeszyt i pióro. Nauczyciele budzili i podtrzymywali w nas więź z przeszłością szkoły, wyrabiali poczucie dumy z przynależności do grona uczniów Liceum Ogólnokształcącego. Rokrocznie przygotowywano pamiątkowe tableau ze zdjęciami wszystkich nauczycieli i absolwentów, zdjęcia nauczycieli pracujących w szkole w latach, gdy nas jeszcze nie było na świecie. Poznawaliśmy przeszłość szkoły słuchając też opowiadań starszych stażem nauczycieli o odbudowie szkoły, o trudnych warunkach, w jakich pracowało się w tamtych pierwszych powojennych latach.

Byliśmy dumni z przeszłości naszej szkoły, byliśmy dumni, że jesteśmy jej uczniami i wychowankami. I to uczucie dumy z przynależności do coraz liczniejszego grona absolwentów szkoły pozostało w nas na zawsze. Co mi dała szkoła, z czym weszłam w dorosłe, samodzielne życie? Trudno dać jednoznaczną odpowiedź. Matematyczno-fizyczno-biologiczno-chemicznej wiedzy pozostało, niestety, niewiele. Humanistyczne zainteresowania natomiast pozostały i staram się je nadal rozwijać. Wynieśliśmy na pewno umiejętność współżycia z ludźmi, życia w gromadzie, więź ze środowiskiem, poczucie odpowiedzialności, świadomość konsekwencji każdych naszych poczyń, szacunek dla ludzi starszych, wrażliwości na krzywdę, chęć niesienia pomocy. Świadomość znikomości naszej wiedzy i konieczność dalszego kształcenia, samokształcenia się.

Pewność, że w życiu najważniejsze są uczciwość, rzetelność, prawość i godne postępowanie.

Bardzo wiele zawdzięczmy naszym nauczycielom, wychowawcom, którzy od kształtowali nasze osobowości, sumienia, naszą wrażliwość.

W zakończeniu chciałabym złożyć wyrazy serdecznego podziękowania wszystkim moim nauczycielom za ich pracę, za cierpliwość w poprawianiu naszych błędów, za serce i życzliwość.

Alicja Nocoń, absolwentka nr 700

 

Krystyna Brożyna-Malik

Austria. Poniższy list dotarł przed V Zjazdem; zbyt późno, by jeszcze wydrukować zawarte w nim miłe słowa o szkole i o sobie.

Dyrekcja I Liceum Ogólnokształcącego w Koźlu

Szanowni Państwo,

mam przyjemność zgłosić swoje uczestnictwo w zjeździe z okazji 60-lecia Liceum w Koźlu.

Tak się złożyło, że egzaminu maturalnego nie zdawałyśmy z moją siostrą Ireną w Koźlu, ale od września 1945 roku, do dziesiątej klasy włącznie, byłyśmy uczennicami tej niezapomnianej szkoły.

Dokładnie pamiętam przemówienie dyrektora. Wojciecha Czerwińskiego z okazji inauguracji roku 1945/1946, zakończone puentą: „Kochane dzieci, życzyłbym sobie, aby w tej szkole panował zdrowy duch w zdrowym ciele, a nie zdrowe ciele w zdrowym ciele“.

Początkowo nauka obejmowała cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum. Obowiązywał strój w kolorze granatowym: fartuchy z białym kołnierzykiem. Strojem odświętnym były mundurki, na głowach berety – dla gimnazjalistów z niebieskim otokiem, dla licealistów z czerwonym.

Po reformie i wprowadzeniu jedenastolatki, nie obowiązywało już zróżnicowanie i przedmiot zazdrości czyli czerwony otok. Razem z moją siostrą chodziłam do jednej klasy. Zarówno ze szkołą jak i z naszą klasą byłyśmy bardzo związane, o czym niech świadczy wiersz ułożony przez moją siostrę Irenę. Zapamiętałam niestety tylko fragment:

„Gdy dopadnie ciebie nuda i życie wyda się złe

Wspomnij, że istniała buda i klasa 10 B.

Mile chwile w niej spędzone,

Człek czasem trząsł się i bał

A za całą tę przyjemność

Ze dwie dwoje zawsze miał.”

Klasa miała również swój hymn, który też częściowo zapamiętałam:

„Hej najlepiej nam sztubakom, łapiduchom, szkolnym żakom

Choć łacina nas morduje, uczeń sobie podśpiewuje

Rano człowiek w budzie siedzi, nad zadaniem głowę biedzi,

Które dal profesor Ślósarz, o układzie Kartezjusza

A teraz oj świecie boski, następna lekcja to polski

Znów akcenty, zabarwienia, zwrotka, rytm no i znaczenia.

Lecz najgorsze się zaczyna, bo nadchodzi już łacina

Wala się plusquamperfecty, conjuncivy i correcty!”

Razem siostrą Ireną, ukończyłyśmy kierunek farmaceutyczny na Akademii Medycznej w Gdańsku. Siostra po obronie pracy doktorskiej otrzymała propozycje zatrudnienia w Algierii, w Oranie, gdzie wykładała farmakologię w języku francuskim na Akademii Medycznej. Niestety afrykańskie warunki klimatyczne zrujnowały jej zdrowie. Po powrocie do kraju niespodziewanie zmarła.

Ja po różnych perturbacjach na wybrzeżu zmuszona byłam opuścić Gdynię 24 lata temu. Zamieszkałam w Wiedniu.

Mimo upływu lat, mam wielki sentyment do mojego ukochanego Gimnazjum w Koźlu, dlatego staram się w miarę możliwości uczestniczyć w spotkaniach.

Wyrażam serdeczne podziękowania panom dyrektorom: dr Pacułtowi, mgr Więckowi i całemu Gronu pedagogicznemu za wielki trud włożony w organizacje zjazdów.

Z poważaniem

Krystyna Brożyna-Malik

Ewelina (Lindner) Opatowicz

  1. IVc rocznik 1972

Wspomnienia z lat szkolnych (1968-1972)

Od matury minęło już dobrych 40 lat, a niektóre szkolne wspomnienia są bardzo wyraźne, mocno osadzone w pamięci. Są to sylwetki profesorów, twarze koleżanek i kolegów, konkretne lekcje, miejsca i sytuacje. Na wyrazistość wspomnień niewątpliwie ma wpływ siła owych przeżyć czy doznań, jakieś szczególne emocje towarzyszące danej sytuacji, ale także kontakt z autorytetami, osobowościami nauczycieli, pod wpływem których byliśmy przez lata edukacji.

To, że ukończyłam dobre, na wysokim poziomie nauczania liceum, odczułam na studiach. Byłam przygotowana merytorycznie i nauczona systematycznej, rzetelnej pracy, co zaowocowało bardzo dobrymi wynikami. Na moją decyzję o podjęciu dalszej nauki miały duży wpływ polonistki: prof. Majewska i prof. Sękowska, za co im jestem do dzisiaj wdzięczna.

Pamiętam, jak na jednej z lekcji języka polskiego omawialiśmy lekturę J. Conrada, pt.: „Lord Jim”. Prof. Sękowska przystąpiła do sprawdzania znajomości treści lektury. Po zadaniu kilku pytań, zorientowała się, że żadna z nas (klasa była żeńska) nie przeczytała książki, a tylko spekulujemy na jej temat. Widziałam, jak pani profesor zrobiło się przykro, kiedy okazało się, że nawet „te zawsze pewne” uczennice znają treść pobieżnie. Wtedy polonistka pięknie omówiła tekst, który „dotykał” odwiecznych dylematów moralnych. Dyskusja byłaby bardzo ciekawa, ale niestety nie było komu dyskutować…. Otrzymałyśmy za to „słuszne wynagrodzenie”, a rehabilitować się w oczach prof. Sękowskiej musiałyśmy długo. I jeszcze coś…, prof. Sękowska wniosła do szkoły swoją osobą powiew nowego: ubierała się bardzo modnie. Nosiła spodnie! I długie (midi) rozpinane swetry (charakter płaszcza). Jej styl był nowoczesny i awangardowy, o jakim mogłyśmy tylko pomarzyć, ubrane w przepisowe granatowe mundurki. Potem na „wzór pani profesor” zaadaptowałam stary wielki sweter po ojcu. Był bardzo długi, w biało-zielone pasy. Pożyczał go ode mnie prawie cały internat, nawet chłopcy.

Pamiętam również, że w liceum ogromnym problemem była dla mnie matematyka. Nie umiałam jej pojąć! Na lekcjach wysilałam umysł, śledziłam w skupieniu wywód matematyczny wyprowadzany (z taką lekkością) przez prof. Zborowską, ale za trzecim nawiasem już mi się myśl potykała i wykolejała. Dalej już tylko ufałam, że pani profesor wie, co mówi, bo ja już tylko patrzyłam na pojawiające się na tablicy– magiczne– dla mnie znaki, które wiodły mnie w przestrzenie innych, zgoła rozważań: filozoficznych i literackich. Zawsze cierpłam ze strachu, kiedy pani profesor wodziła palcem w dzienniku po liście uczennic, aby którąś wezwać do odpowiedzi, choć do lekcji byłam przygotowana, gdyż pobyt w internacie umożliwiał mi kontakt z umysłami ścisłymi.

Pamiętam, że dużo czasu w zrozumieniu materiału poświęciły mi: Halinka Kominek, Jadzia Boruta, Wanda Leśniak, Jolka Kempny i moja serdeczna przyjaciółka Marylka Pacułt. W ogóle, uczyłyśmy się dużo, „kułyśmy” po nocach, ale wesoło też było. Tworzyłyśmy wspólnotę nauki i radości w internacie bez wygód. Nie było ciepłej wody. Zimą same paliłyśmy w piecach, pożyczając sobie ogień na łopatce. Kierownikiem internatu był profesor Marczyński, postać barwna, nieprzeciętna, wpisana w koloryt tego miejsca. Dla mnie wspomnienie internatu, to zawsze postać profesora, któremu sprawiłam niemało kłopotów swym zachowaniem, czy wybrykami. O życiu w internacie można by napisać osobny tekst.

Pamiętam także maturę z matematyki. Mimo że nauczyciele byli przyjacielscy i życzliwi, bałam się jej bardzo. Kiedy na tablicy pojawiły się zadania, pomyślałam sobie, że „mogą” tę tablicę odwrócić „do góry nogami”, bo dla mnie to bez różnicy. Ale na szczęście po etapie odrętwienia i buntu, rozejrzałam się po sali, a widząc kolegów rozwiązujących w skupieniu zadania i ja zabrałam się do „myślenia”. Nagle zjawił się nade mną Anioł Stróż w postaci pani prof. Skowron, która palcem postukała w wynik na mojej kartce i odeszła. Oczywiście znalazłam błąd i poprawiłam.

Do matury ustnej należało przygotować 100 zadań. Tytaniczny wysiłek. Nauczyłam się na pamięć rozwiązań 96 zadań. Z resztą nie zdążyliśmy, tzn. chłopak koleżanki (kanalarz) rozwiązywał zadania, ja wkuwałam je na pamięć, a Jolka mnie odpytywała. Mieszkałyśmy już w nowym, wygodnym internacie (była ciepła bieżąca woda!), który znajdował się z tyłu budynku liceum. Pamiętam, że na egzaminie rozwiązałam dwa i pół zadania… Matmę zdałam. Teraz silniej poczułam upojny zapach naszej przecudnie rozkwitłej magnolii, która przywołała wspomnienia pierwszego poruszenia serca i poczułam, że świat ma również inny wymiar. A czarny beret z żółtym otokiem; długo przechowywałam na pamiątkę.

Może dzisiaj stwierdzono by u mnie objawy dyskalkulii, bo zdarza mi się uprawiać „radosną twórczość” w świecie cyfr, liczb i różnych operacji matematycznych. Ale wtedy pojęcie to było mi obce i moim nauczycielom chyba też, i dobrze. Trudności nie powinny usprawiedliwiać, a raczej zobowiązywać do wysiłku, pracy i stawiania sobie wysokich wymagań. Tego nauczono mnie w moim liceum. Kto miał lekcje biologii ze św. pamięci prof. Kałużą, ten wie, co znaczy „zawsze” (!) przygotowany do zajęć, nabożna cisza na lekcji i dyscyplina. Kto miał lekcje historii z prof. Otrębowicz, ten miał kontakt z rozległą wiedzą i niezwykłym darem opowiadania. Kto miał język rosyjski z prof. Wacowską, a francuski z prof. Imielską, ten na pewno nie miał kłopotów na dalszych etapach edukacji. A ci, których wychowawcą był prof. Adamiec– spotkali na swojej drodze człowieka życzliwego, wyrozumiałego i pomocnego. Był bardzo lubianym nauczycielem. Moja klasa liczyła chyba ok.40 uczennic, a opiekować się taką armią dorastających dziewcząt, to nie lada sztuka. Ale pan profesor doskonale sobie z tym poradził, choć miał niemało kłopotów z nami, zwłaszcza z tymi z internatu.

Nad poziomem dydaktycznym szkoły, naszym bezpieczeństwem i rozwojem edukacyjnym czuwał wtedy dyrektor liceum mgr Ryszard Pacułt. Nie miałam z nim zajęć, ale wiem, że miał opinię mądrego i cenionego pedagoga, sprzyjającego uczniom (doświadczyłam tego na własnej osobie). Liceum miało wysoką renomę i bardzo dobrą markę, o czym często słyszałam, będąc już w innym środowisku.

Minęło już wiele lat, na pewno z perspektywy czasu inaczej oceniamy pewne zdarzenia, sytuacje i ludzi. Ale obecne „światło” pozwala mi widzieć je właśnie tak. Mogę w ten sposób przekazać pamięć o „moich” profesorach, o szkole i wyrazić słowa podziękowania i wdzięczności.

Alicja

 

Wyrwane kartki z pamiętnika uczennic i uczniów I LO im. H. Sienkiewicza z lat 1989-1993.

Jest czerwcowy ciepły wieczór. Siedzimy w pokoju Tereski, na stole migocą płomyczki świec, z lampek unosi się aromat czerwonego wina trzymanego na specjalną okazję. Mamy po 31 lat. Wciąż młodzi, ale dużo starsi. Sami nie dostrzegamy pierwszych zmarszczek, ani spojrzeń oczu, które zdążyły przeżyć i dobre i złe chwile w życiu. Wierzymy, że wciąż wolno nam szaleć i śmiać się do łez, choć w domu zostały dzieciaki, a w pracy czeka sterta roboty. Minęło 12 lat od czasu, gdy ostatni raz zamknęliśmy drzwi ogólniaka. Świat pędzi do przodu, ale budynek wciąż stoi, a przed nim Henryk – niemy świadek wzlotów i upadków, spóźnień i wagarów, pierwszych papierosów i pocałunków…

I wciąż w maju, na matury, kwitnie magnolia. Przechodzimy obok i uśmiechamy się w duchu. Pierwszy ważny egzamin, wydawał się nie do przejścia…

Pamiętam pierwszy dzień w szkole. Wejście przez drzwi i same labirynty. Wielu uczniów starszych klas, którzy nie odczuwali instynktu macierzyńskiego i niespecjalnie przejmowali się naszym zagubieniem. A my musieliśmy w gmatwaninie przedziwnych korytarzy odnaleźć swoje klasy. Na początku był chaos. Nie chodziliśmy w pojedynkę, bo głupio było się spóźniać samemu z powodu zagubionej drogi. Jak opuszczeni wędrowcy szukaliśmy na tej obcej krainie swego miejsca i przyjaznych dusz. Nie było łatwo. Już wtedy trzeba było wykazać się lojalnością, posłuszeństwem i odwagą. Nie tylko wobec Henryka S., ale wobec kolesi z czwartej klasy. Tak, pamiętam chrzest. Jakby to było wczoraj, a było 16 lat temu. Jak z łapanki szliśmy pod nadzorem do męskiej toalety zwanej wówczas, a pewnie i teraz „Kiblem”. Tam, klęcząc powtarzaliśmy tekst naszej pierwszej w życiu poważnej przysięgi:

„Ja, Kot, zobowiązuję się nie ujawniać tego, co się dzieje w Centrum Kulturalnym naszej szkoły”. Pamiętam jak dziś, czasem budzę się w nocy i w świetle księżyca recytuję to jak najpiękniejszy miłosny poemat. (…)

Pamiętam maturę próbną. Ktoś jakimś cudem zobaczył pytania. Rozeszły się po klasach lotem błyskawicy. Już wtedy wykazywaliśmy zdolności organizacyjne i zacięcie logistyczne. Każdy z nas wybrał temat, każdy stworzył „gotowca” i każdy z nas poświęcił czas, by nauczyć się tego na pamięć lub przygotować ściągi. Tyle pracy!!!!! I szliśmy na egzamin spokojni, zrelaksowani, wiedzieliśmy, że trzeba oszczędzać się na przyszłość. Zasiedliśmy w ławkach, zabraliśmy maskotki i dla zachowania pozorów udawaliśmy podenerwowanych, choć nanaszych twarzach malowały się chytre uśmieszki. Byliśmy górą!! Lecz w miarę podawania tematów, nasze chytre uśmieszki zaczynały się samoistnie deformować. Nie, one całkiem zniknęły, bo na tablicy nie pojawił się ani jeden ze znanych nam tematów. Na nasze ściśnięte blade wargi cisnęły się niecenzuralne słowa, oczy zachodziły łzami żalu i wściekłości. Zostaliśmy oszukani, pozbawieni dziecięcego bezpieczeństwa. To nie mogła być prawda…Ale to właśnie była prawda, naga i smutna, niestety, jak zresztą 80% niedostatecznych z polskiego. Pierwszy cios, niespodziewany i globalny jak atak terrorystyczny. My -bezbronne istoty i Oni- nauczyciele, którzy coś wyniuchali i idąc po najprostszej linii oporu zmienili tematy…

Lecz zanim doszliśmy do matury, zaliczyliśmy wiele godzin sam na sam z nauczycielami, którzy nie szczędzili nam wskazówek i rad. Dziś z rozrzewnieniem wspominamy to, co było, śmiejemy się z własnych słabości, nabieramy dystansu do ówczesnego gniewu i buntu. I doceniamy to, bo cztery lata to ogromny szmat czasu, pierwsza mała wyprawa po dorosłość. I choć dziś, jako dorośli inaczej patrzymy na przeżycia, wciąż wiele pamiętamy…

Pamiętam lekcje z prof. Choromańską. Barwnie przybliżała nam biologiczne niuanse, odtajniała chemiczne tajniki i niestrudzenie powtarzała: „Ty się dziecko nie ucz, Ty um”! Bardzo zapadało nam to w serce, szczególnie pierwsza część tej mądrości życiowej.

Z biologii najbardziej chyba utkwiła mi w pamięci „lekcja z krową”, gdzie krowę przypominała nam ilustracja macicy w połączeniu z jajnikami. Temat wydawał nam się ciekawy i radosny, więc-jak to dzieci-radośnie i spontanicznie rozgryzaliśmy zagadkę budowy kobiecego ciała. Niestety, profesorka wolała chyba inny rodzaj sztuki, bo obrazek jej nie śmieszył. My musieliśmy się uspokoić i zająć czym innym, a krowi temat odsunął się w czasie. No, ale za to po latach przełożyliśmy te fragmenty teorii na praktykę. Kolejna wskazówka się sprawdziła: czasami warto poczekać, a praktyka kładzie teorię na łopatki, więc, po co było się uczyć?

(…)

Pamiętam, podczas lekcji języka polskiego razem z Anią czytałam książkę na spółkę. Nie tę od polskiego. Dużo ważniejszą, bo życiową. Nasz pierwszy w życiu Harlequin. Szybko nam to szło, ponieważ czytałyśmy tylko dialogi. Ale jakie to były dialogi! Dlaczego nie wpisano tego w zestaw lektur szkolnych???

(…)

Pani Otrębowicz uczyła nas, że każdy ma szansę zmienić tożsamość, jeśli trochę popracuje. Na naszą klasę „mat-fiz” mówiła” moi matematyczni humaniści”. Było to ogromne wyróżnienie, bowiem wszem i wobec wiadomo było, że „Jańcia” nie uznaje nauk ścisłych za pierwsze. Tak więc z głębi serca mówiliśmy i pisaliśmy na historii o krwi przelanej przez patriotów, zamiast wkuwać daty. Ujmowaliśmy wrażliwą duszę profesorki, a gdy zaczynała się wahać, Bartek zagrywał na pianinie i „Janina” była nasza. Dziś wiemy, że człowiek czasem szuka siebie w innej odsłonie, więc nie stresują nas marsze transwestytów. Dzięki Ci, prof. Otrębowicz!

Prof. Marczyński do dziś przywołuje uśmiechnięte wspomnienia. To on nauczył nas, że choćby jedynym kawałkiem chleba, ale trzeba podzielić się z całą klasą. Nam chleba nie brakowało, brakowało nam….tarcz. Tak więc przed lekcją ustawialiśmy się w dwuszeregu i jak brat z bratem / siostrą dzierżyliśmy tą samą tarczę na agrafce, czy gumie do żucia. Czy byłeś z nas dumny, Profesorze?

Prof. Targosz nie tylko wiele od nas wymagała, ale i umacniała wiarę katolicką niektórych kolegów. Otóż dziś, po latach przyznam, że gdy w gruzach legła szansa na jakiekolwiek pozytywne napisanie klasówki, pozostawała nam pieśń, która tliła się a naszych sercach niepozbawionych nadziei i szeptana drżącymi wargami miała przynieść ukojenie i ocenę mierną. Tak, Profesorko, śpiewaliśmy „Jezus jest tu”. Czy wiedziałaś? Dlaczego nas nie słyszałaś i stawianą oceną niedostateczną deptałaś naszą dziecięcą wiarę w cuda?

Pamiętam, nie byłam najlepsza a matematyki. I dostałam za swoje. Pracowałam w sklepiku szkolnym, do którego podczas pewnej przerwy zajrzała pani Janina. Wypatrzyła wafelki i zapytała o cenę. Podałam, a Ona ucieszyła się, że niedrogie i wzięła kilka. Ja też się ucieszyłam, biznes rozkwitał. Ale szybko przestałam się cieszyć, gdy spostrzegłam, że podałam cenę netto. Nie mogłam zrujnować dobrego samopoczucia pani profesor. Postanowiłam przemilczeć pomyłkę, otworzyłam portfel i wyciągnęłam oszczędności. Wyrównałam rachunek. Co tam, jeden raz. Ale to nie był jeden raz. Pani profesor wracała i zamawiała wafelki. A ja? A ja zrozumiałam, że matematyka jest królową nauk i znalazłam nazwę dla swego ewentualnego przyszłego sklepu. Nazywałby się „Brutto”.

Za to z matematyki świetna była Kasia. Kiedyś, na lekcji Kasia napisała cztery kartkówki. Swoją i trzech koleżanek z ławki (nazwiska znane autorom). To Ci zdolniacha. Jakoś naszej nauczycielce to nie podpadło. Grunt, że zagrało w ilości.

Pamiętam, że z różnych powodów chcieliśmy być w czwartej klasie. Jednym z nich był fakt, że gdy Pani Śmigielska wkraczała do toalety siwej od dymu, już od progu wołała: „Kto nie z czwartej natychmiast wynocha”!

Zawsze byliśmy extra, tak więc i na angielskim dostawaliśmy trzy razy w tygodniu extra homework. Extra też były scenki rodzajowe, które przedstawialiśmy. Kiedyś swe talenta aktorskie pokazał Piotrek, gdy w zaciągniętej na twarz pończosze odegrał bandytę. Choć nie powiedział wtedy słowa po angielsku, to zaliczył. Widać grał angielskiego bandytę. Kolejna nauczka: Nie słowa a czyny się liczą.

Skoro mowa o językach obcych, dane nam było doświadczyć integracji polsko-holenderskiej. Przyjaźń kwitła, choć zanim nas poznali obawiali się biedy, ciemnoty i ubóstwa. Ale pokazaliśmy im nasz piękny kraj i tradycję. Czym chata bogata balowaliśmy do rana, degustując polskie trunki. Mieli szansę poznać Chopina i Sobieskiego, słyszeli co nieco o polskich żubrach. Pokochali je bardziej niż własne. To dopiero była unia, prawdziwa wymiana partnerska. Tylko, problem był w tym, że holenderskie fasolki dostawiały się do naszych dziewczyn, które o nas zapominały. Pojawiał się czasem syndrom odrzucenia i nieme pytanie w naszych sercach: Cudze chwalicie, swego nie znacie?

Podczas zajęć z wychowania technicznego grałam w grę, której nazwy nie pamiętam. Polegała ona na zapełnieniu kwadratu podzielonego na 100 pól liczbami od 1-100 przy zachowaniu pewnych wytycznych. W pewnym momencie prowadzący lekcję prof. Ryszard Więcek wezwał mnie do siebie, sugerując bym wzięła ze sobą tę kartkę, na której grałam. Stwierdził, że on wykonałby inny ruch, ale jednocześnie dodał, bym teraz zajęła się lekcją.

Cóż za podzielność uwagi, moja i profesora. Zastanawiam się czy jakość ruchów ćwiczył podczas konferencji?

W szkole dowiedzieliśmy się również, że niezależnie od koneksji traktowano nas jednakowo. Kiedyś na lekcji fizyki pani profesor poprosiła do odpowiedzi swego syna. Gdy nie odpowiadał na zadawane mu kolejno coraz prostsze pytania, zapytała: „Dlaczego się nie nauczyłeś”? A on na to, że nie miał warunków w domu. „Siadaj, pała” – usłyszał Piotr. I tak również i on dołączył do wielkiej grupy, która doznała już wcześniej podobnego zaszczytu „pałowania”.

Pamiętam, podczas wycieczki do Warszawy (chyba w trzeciej klasie) zwiedzaliśmy Starówkę. Potem ogłoszony został czas wolny, po którym mieliśmy wrócić do schroniska a następnie udać się na przedstawienie teatralne, którego tytułu niestety nie pamiętam. Kilka z nas (Ola, Beata, Krysia, Teresa) pomyliło kierunki i dojechałyśmy niemal na drugi koniec miasta. W wyniku tego spóźniłyśmy się na spektakl. Pamiętam, że kiedy cała klasa wraz z opiekunami siedziała na sali teatralnej, my, w kasie teatru próbowałyśmy zakupić bilety na następne przedstawienie tej samej sztuki, za godzinę (było to o tyle istotne, że sztukę mieliśmy omawiać po powrocie z wycieczki na lekcji języka polskiego). Pani kasjerka litując się nad nami wpuściła nas za darmo. Pojawił się jednak problem jak wytłumaczyć się opiekunom ze spóźnienia i jak uzasadnić, że musimy zostać w teatrze. Postanowiłyśmy, że nie przyznamy się, tylko poprosimy o czas wolny dla wszystkich. Udało się. Wróciłyśmy do schroniska w tym samym czasie co reszta grupy, tylko że my „czas wolny” miałyśmy troszkę wcześniej i spędziłyśmy go szukając drogi do schroniska. Ale o tym nie wiedział nikt, a my już wtedy lobbowałyśmy w słusznej sprawie.

Na studniówce zgasło światło. Jednak my bawiliśmy się świetnie. W końcu ten rocznik tak ma. Mówią: jaka studniówka taka matura. Nasza była rewelacyjna.

Przy wyborze par, które miały tańczyć pokazowego poloneza na studniówce stanęłam na palcach, aby pani prof. Danuta Piotrowska wybrała mnie do tańczenia z kolegą Sebastianem.

Wybrała. Zrozumiała. Jak kobieta kobietę.

Niełatwo wspominać, choć wszystko wydaje się takie świeże. Jednak czas robi swoje, więc trzeba co nieco wydobywać z głębi. Świeczki dogasają, za chwilę północ – spotkanie dwóch dni. Jeden się zakończy i automatycznie da szansę drugiemu. Przeszły pozostanie w pamięci, obecny będzie trwał, a na następny będziemy czekać. Samo życie. Dziś patrzymy w przyszłość. Lata liceum przeminęły. Pozostały wspomnienia. I drżenie serca na myśl o przeżyciach. I za wspomnienia, za drgnienie serca dziękujemy i wznosimy toast lampką czerwonego wina trzymanego na specjalną okazję. I za przyszłość…

P.S.

Po zakończeniu nauki w liceum przez trzy lata spotykaliśmy się na zjazdach klasowych wraz z naszym wychowawcą prof. Rudolfem Marczyński. Było świetnie.

Pamiętam, byłam w pierwszej klasie, gdy na lekcję z naszym wychowawcą, panem Więckiem, weszła jego była uczennica, a on z szacunkiem pocałował ją w dłoń. Pomyślałam, że za cztery lata też będę dorosłą kobietą, którą wita się właśnie tak. Minęło więcej czasu, ale jeszcze nie sprawdziłam, jak powitałby mnie mój były wychowawca. Październik będzie niesamowitą okazją J

Ewa Adamiec

28.08.2012

Szanowny Panie Dyrektorze,

Chciałbym podziękować za Pana uprzejmość, dzięki której pobyt w Koźlu należy do jednych z przyjemniejszych wspomnień mojej pierwszej po wielu latach podróży do Polski, w której towarzyszył mi Olgierd, mój brat oraz Nadia i Sonia, moje córki.

Piątek 13-tego lipca był jednym z etapów naszego pobytu w rodzinnych stronach. Z kolegami z klasy, Albertem Lipnickim (który wszystko organizował) i Gerardem Spyrą (który także w tym okresie przybywał w Polsce) umówiliśmy się przed naszym liceum.

Elewacja liceum jest pięknie odnowiona, z podziwem patrzyliśmy na ten wspaniały budynek. Następnie czekały nas inne niespodzianki: liceum było otwarte pomimo wakacji. To Albert skontaktował się z Panem Dyrektorem, dzięki czemu mogliśmy zwiedzać liceum. Zaczęliśmy od gabinetu fizycznego, aby pokazać moim córkom, gdzie pracował ich dziadek.

Potem odkrywaliśmy na nowo „nasze” liceum, poszczególne pracownie, przepiękną aulę, zatrzymaliśmy się przed „tableau”. Wszędzie wracało dużo wspomnień, różne anegdoty. Kolejną niespodzianką było przybycie Pana Dyrektora. Znalazł Pan dla nas czas mimo wielu innych obowiązków. Potem już z Panem kontynuowaliśmy wizytę. Zakończyliśmy ją w pokoju nauczycielskim wspomnieniami, rozmową o teraźniejszości liceum i oczywiście bogatymi planami na przyszłość.

Często wracamy z bratem i córkami do tego przyjemnego, pełnego wielu miłych i wzruszających wrażeń dnia. Chcielibyśmy Panu Dyrektorowi gorąco podziękować za umożliwienie nam zwiedzania naszego liceum, za bardzo serdeczne przyjęcie, za zaangażowanie i pasją, z jaką kieruje Pan tą szkołą. Doceniamy to tym bardziej, iż wiemy ile ogromnego nakładu pracy, energii i czasu wymaga kierowanie liceum na bieżąco, organizacja „nadzwyczajnych” wydarzeń jak zjazd, czy publikacja książki o zjeździe, czy przedsięwzięć związanych z odrestaurowaniem budynku liceum.

Jeszcze raz bardzo dziękujemy i serdecznie pozdrawiamy.

Ewa Adamiec z córkami

P.S. Dziękujemy również za uprzejme i sympatyczne przyjęcie Pani Zastępcy Dyrektora i za życzliwy uśmiech wszystkim osobom obecnym w szkole podczas naszej wizyty.

Aleksandra Migoń-Komenda

(i towarzystwo)

Chcąc wyrazić podziw i wdzięczność dla swoich nauczycieli przedstawiciele klasy matematyczno-fizycznej (matura w 1980) skreślają tych kilka zdań.

,,Będziesz tym, kim sam siebie uczynisz”- napisał kiedyś BRIAN TRACY.

Takie słowa, chociaż nie dosłownie usłyszeliśmy uczęszczając do naszego liceum. Wielu naszych nauczycieli-przewodników chciało, abyśmy osiągnęli sukces na miarę każdego z nas. Gdy myślimy o szkole, wspominamy ją ciepło. Przytłaczający rozmiarami stary gmach, czekające na uczniów popiersie Sienkiewicza i nieodzowny w krajobrazie szkoły -woźny Macioszek. Często sprawdzane tarcze i emblematy szkoły oraz obowiązkowy strój galowy. Mundurkowe codzienne kolory-granat, czerń i biel śnił się nam po nocach. Wspominamy to dziśz sentymentem. Nie warto było mieć w tamtych czasach tarczy przypiętej na agrafce-musiała być zgodnie z regulaminem przyszyta.

Chylimy nasze czoła przed gronem pedagogicznym, które zadbało, abyśmy wyrośli na wartościowych ludzi. Ze śmiechem i lekkim strachem wspominamy lekcje geografii z prof. M. Wędzichą, u której dziewczęta musiały,, dwa razy lepiej znać obowiązujący materiał”. Będąc w tamtych czasach licealistami chętnie należeliśmy do harcerstwa, które ciekawie prowadził prof. S. Śmigielski. Wspominamy wspaniałe rajdy wiosenne i jesienne na Górę św. Anny, noclegi w szkołach i spotkania przy ogniskach. (zdjęcie). Z duszą na ramieniu wchodziliśmy na lekcje historii do pani prof. Uli Więcek, a o ściąganiu na sprawdzianach nie było mowy! Najsympatyczniej wspominamy oczywiście lekcje PO i prof. R. Marczyńskiego (przezwisko zna chyba każdy licealista!). Nauczyciel z uśmiechem na twarzy rozdawał zawsze poukładane w specyficzny sposób, wg rosnącej skali ocen nasze klasówki. Owacje były zawsze przy najwyższej nocie -gram prix jak mawiał profesor. Nie zapominamy też, jaką ogromną sympatią darzyli chłopcy panią profesor Urszulę Talar. Jej ogromny urok i wiedza była zniewalająca. Wychowawcą naszej klasy był pan prof. P. Adamiec, jego syn chodził z nami do klasy. W ostatniej klasie mieliśmy z profesorem niezłą przygodę. Otóż udaliśmy się zwyczajem 1 Dnia Wiosny na wagary, chociaż profesor zaplanował w tym dniu przedmaturalne badanie wyników nauczania. Skończyło się to dla nas źle. Mieliśmy obniżone sprawowanie, rozmowy z rodzicami o nieodpowiedzialności. Parę osób z klasy wyłamało się z uczniowskiej wagarowej solidarności i zostało w szkole. Pamiętamy, jakby to było dzisiaj.

Podekscytowani ucieczką zadekowaliśmy się u kolegi z klasy Marka Durkacza. Snuliśmy plany na przyszłość. Dopiero później dotarło do nas, jak mogliśmy sobie zaszkodzić. Na znak naszej skruchy, przyszliśmy do szkoły w czarnych,, żałobnych” strojach i prosiliśmy z kwiatami o przebaczenie. Profesor Adamiec długo się do nas nie odzywał, aż wreszcie udało się nam go przeprosić. Pozostałe klasy obserwowały nasze,, zmagania” i pertraktacje z wychowawcą z boku. Wtedy nie było nam do śmiechu, ale teraz wspominamy to z humorem. Mieliśmy być niedopuszczeni nawet do matury! Nasza klasa była podzielona na kilka grup: z Koźla, Kędzierzyna i okolicznych wiosek. Do tej pory utrzymujemy sympatyczne więzi i często do siebie dzwonimy. Studniówka to też wielkie dla nas przeżycie, do którego chętnie wracamy. Minęło właśnie 30 lat od naszej matury! Tradycyjny, bardzo skromny strój galowy, chociaż dziewczęta chciały przemycić trochę modniejszych akcentów – dekoltów; dziś wspominamy z rozrzewnieniem. Był to wspaniały bal w auli, w której mogliśmy słuchać czasami muzyki poważnej, ponieważ szkoła zapraszała na muzyczne spotkania opolską filharmonię. Był to wartościowy pomysł uwrażliwiający nasze ścisłe umysły.

Jesteśmy bardzo wdzięczni losowi, że nasze młodzieńcze uczniowskie lata spędziliśmy w tak wspaniałej szkole. Szkoda tylko, że nie możemy się spotkać z większą liczbą kolegów i koleżanek, bo nie wszyscy będą na zjeździe.

Nasz rocznik był wyjątkowy w swoim rodzaju. Wielu z nas ukończyło wyższe studia i dzisiaj piastuje w naszym mieście i województwie znaczące funkcje, a jest to niewątpliwie zasługą szkoły i naszej pracy. Absolwenci wyrośli na lekarzy, psychologów, prawników, nauczycieli, naukowców, księży, strażaków, inżynierów, biznesmenów…

W tych latach, w których uczyliśmy się w szkole 1976-80 nasza młodzież miała duży wpływ na to, co działo się w środowisku lokalnym. Szczególnie prężnie działało kółko historyczne, samorząd uczniowski itd. Dobre rezultaty osiągaliśmy również na olimpiadach przedmiotowych.

Dzięki liceum nauczyliśmy się zmieniać nasze wizje w realne cele życiowe, świadomie się do nich zbliżaliśmy i w większości osiągnęliśmy.

Za to dziękujemy – absolwenci lat 1076-1980

Do zobaczenia na zjeździe

  1. wspomnienia opracowały w imieniu klasy matematyczno-fizycznej.

Aleksandra Migoń-Komenda inż. ogrodnik absolwentka Akademii Rolniczej w Poznaniu oraz przewodnicząca klasy Jolanta Chyłek-Guzik absolwentka Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, obecnie nauczyciel wych. przedszkolnego, animator kultury w naszym mieście związany z ruchem tanecznym -propagująca tańce polskie na naszym terenie i za granicą.

Wywiady najświeższe – z przełomu wieków (XX i XXI)

W 2012 roku realizowaliśmy projekt „Edukacja ku Przyszłości” współfinansowany przez Unię Europejską w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego, w ramach którego zespół uczennic pod kierunkiem prof. Piotra Pokrywki: Adrianna Bachman, Natalia Derej, Katarzyna Durkacz, Karolina Izaak, Zuzanna Jaskólska, Magdalena Kotula, Nikola Kujawska, Paulina Nowak, Karolina Solarz, Weronika Szajt, Julia Rypała, Sonia Kujawska i Paulina Krahl. Nie wyróżniam tu czasowego zaangażowania uczennic w projekt; istotą jest to, że

Poniżej zamieszczam efekty pracy zespołu. Niektóre z osób udzielających wywiadów nie wyraziły zgody na publikowanie nazwiska przy wspomnieniach, stąd występujące gdzieniegdzie same (zmienione zresztą) imiona. W jednym przypadku nie uzyskaliśmy w ogóle zgody na publikację, a jedynie na wykorzystanie treści w celach edukacyjno-wychowawczych. Szkoda, bo wywiad dotyczył początków organizacji szkoły.

Oto większe fragmenty wypowiedzi naszych absolwentów:

Karolina

Jakie ma Pani wspomnienia związane z naszą szkołą?

Do czasów licealnych wraca się z sentymentem… Trudno jednak oddzielić wspomnienia związane stricte ze szkołą od tych związanych z tym szczególnym i wyjątkowym okresem w życiu, gdy się ma „naście” lat. Z perspektywy czasu należy przyznać, że decyzje podjęte w tym czasie (i to zarówno na polu zawodowym, jak i osobistym) znacząco oddziałują na dalsze życie. Ale do sedna… Zacząć należy od stwierdzenia, iż szkoła to przede wszystkim ludzie! Z całą stanowczością chcę podkreślić, iż nauczyciele, którzy ze mną pracowali, byli przede wszystkim „fajnymi” ludźmi. Mili, sumienni, otwarci na uczniów, pomocni. Nie pamiętam zachowań, które wskazywałyby na niesprawiedliwe oceny, poniżanie kogoś itp. Niektóre osoby z kadry były specyficzne (w pozytywnym znaczeniu), dzięki nim szkołą nabierała wyrazu, np. prof. Marczyński od PO. Mimo iż byłam w klasie humanistycznej, za bardzo dobrego, z powołania, nauczyciela uważam Panią Prof. Śmigielską (fizyka). Była starszą, malutką Panią, ale energia w niej była nieziemska, nawet poruszała się z prędkością odpowiednią do swojego nazwiska. Nigdy nie zapomną jej ostatniej lekcji, gdy przedstawiła nam postać swojej idolki, wzoru do naśladowania – Marii Curie-Skłodowskiej. Opowiadała tak przekonująco i pięknie, iż można się było wzruszyć. Jestem również wdzięczna przede wszystkim Pani prof. Wilpert-Kołkiewicz (poprzez zmobilizowanie do udziału w olimpiadzie geograficznej i dopingowanie) przygotowała mnie po części do wytężonej pracy na studiach. Oczywiście nie mogę pominąć prof. Pokrywki, który był bardzo życzliwym uczniom wychowawcą. Zapamiętałam również jako sympatycznego, trochę „zakręconego” nauczyciela angielskiego, który pracował chyba na zastępstwie z nami rok, choć nie cieszył się powszechną sympatią. Pani mgr Sitarz – polonistka- też może i nie była powszechnie lubiana, ale uważam, iż była sprawiedliwym, wymagającym i dobrym nauczycielem. Nie sposób napisać o każdej osobie paru zdań. Przyznam się nadto, że nauka w liceum z uwagi na dość dużą gamę przedmiotów oraz fakt, iż byłam osobą dojeżdżającą zabierała mi w tym okresie dość dużo energii. Będąc jeszcze raz w liceum, skupiłabym się bardziej na przedmiotach maturalnych (a nie na świadectwie z paskiem). Wydaje mi się, że nauczyciele powinni trochę wcześniej większy nacisk położyć na maturę (ale w końcu byliśmy pierwszym rocznikiem z nową maturą).

Czy pobyt w naszej szkole wpłynął na Pana dalszą karierę?

Nie łączę w jakiś szczególny sposób pobytu w szkole z wyborem kierunku studiów. Przyznam jednakże, że osoby, które poznałam w szkole, a także rozmowa z nauczycielem w jakiś sposób zachęciły mnie do wyboru uczelni czy przedmiotów maturalnych. A dodać należy, że w pełni jestem zadowolona z podjętych wtedy decyzji!

Wywiad przeprowadziła Karolina Solarz

Alicja Goździk–Żelazny

Czy pobyt w naszej szkole wpłynął na Pani dalszą karierę?

Nauka w I LO na pewno miała wydźwięk w późniejszych latach, jednakże przytoczę tu tylko kilka przykładów: ze względu na pracę w gazecie „Cegła” mogłam tworzyć sekcję dziennikarską w Kole Naukowym Studentów Psychologii Uniwersytetu Opolskiego. Ponadto dzięki lekcjom matematyki prowadzonym przez panią prof. Małgorzatę Targosz nie miałam żadnych problemów z tą dziedziną wiedzy podczas studiów psychologicznych – za co jestem ogromnie wdzięczna.

Wywiad przeprowadziła Karolina Solarz

Amanda Niemeczek

Jakie ma Pani wspomnienia związane z I LO?

Zawsze wspominam lata spędzone w LO z wielkim sentymentem i z uśmiechem na twarzy. Wcześniej wiele razy słyszałam, że najlepsze lata przeżywa się podczas studiów, ale dla mnie i chyba dla wielu osób z mojej klasy były to lata liceum.

Zresztą do dziś utrzymujemy ze sobą kontakt, spotykamy się. Razem imprezujemy, wspominając przy tym bardzo często lata spędzone w liceum J. Właśnie w grudniu, przed świętami, mieliśmy okazję znów spotkać się w większym gronie. Na pewno lata spędzone w liceum kojarzą mi się z przyjaźnią, ze świetnymi ludźmi, których tam poznałam.

Nauczyciel, którego Pani najmilej wspomina.

Nauczyciel, którego najmilej wspominam? Na pewno nasz wychowawca, właśnie Profesor Pokrywka, który był dla nas kimś więcej niż tylko wychowawcą. Jego zawsze wspominamy niezwykle ciepło, ale poza nim nie ma takiego jednego nauczyciela. Było ich wielu. Ja z sentymentem wspominam Panią Prof. Śmigielską (nauczycielkę fizyki), która była bardzo wymagającym nauczycielem, ale przy tym zabawną, wesołą i niesamowicie energiczną kobietą; Prof. Muc (j. polski), która bardziej niż my przejmowała się naszą maturą i zdając sobie sprawę z tego, że nie zawsze czytaliśmy lektury, przybliżała je nam na lekcjach; Prof. Płachtę (muzyka), która zawsze nam powtarzała, że „jak potrafisz unieść wyżej nogę, to też potrafisz wyżej śpiewać”; Prof. Marczyńskiego (PO), który jak wytropił oszusta na sprawdzianie, to przewracał ławki, żeby go dorwać…

Czy nauka w naszej szkole pomogła Pani w dalszym rozwoju bądź życiu?

Nie wiem, czy to jest zasługa liceum, czy nie, ale na pewno na studiach nie miałam problemów z matematyką i fizyką, które dla wielu studentów były zmorą. W dalszym etapie życia na pewno też znajomość matematyki pomogła mi w rozwoju zawodowym, dwukrotnie udało mi się dzięki temu znaleźć pracę.

Czy profil, na jaki Pani uczęszczała, był w późniejszych czasach powiązany z kierunkiem studiów?

Uczęszczałam do klasy o profilu matematyczno-informatycznym, a kierunek studiów to zarządzanie i inżynieria produkcji, więc bezpośredniego powiązania nie było, ale matematyka i fizyka towarzyszyły mi również podczas studiów.

Wywiad przeprowadziła Nikola Kujawska

Dominika Pytlik

Jakie masz wspomnienia związane z nasza szkołą?

Okres trzech lat liceum był jednym z najpiękniejszych w moim życiu. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że w tym czasie poznałam najwięcej wartościowych i bliskich mi osób, z którymi po dzień dzisiejszy mam znakomity kontakt. Dużo wspomnień związanych jest także z przeżytymi wycieczkami, które wspólnie z kilkoma osobami z klasy organizowaliśmy sami bez pomocy nauczycieli. Jako że byłam aktywna w zakresie sportu, dlatego też wiele cudownych momentów przeżyłam na boisku, kiedy to wraz z innymi dziewczynami z drużyny wygrywałyśmy wiele zawodów rangi powiatowej i wojewódzkiej. Jednakże czasy liceum wspominam nie tylko w samych kolorowych barwach. Trzeba było dużo się uczyć, nawet wielu niepotrzebnych rzeczy, jak np. szczegółowo historii, która na kierunku matematycznym nie była lubianym przedmiotem.

Czy szkoła wniosła coś w Twoje życie, czy dała Ci jakieś możliwości?

Na pewno wniosła systematyczność i zaangażowanie w pracę. Na lekcjach historii z panią Więcek, kiedy to byliśmy zmuszeni do samodzielnego prowadzenia notatek, musieliśmy się przestawić, że nikt nam nie dyktuje, że to, co zapiszemy, będzie stanowić nasz materiał do nauki. Myślę, że była to najlepsza lekcja przygotowująca do studiów. Mimo że nauczyciele postrzegani jako surowi w latach liceum nie byli ulubieńcami wielu uczniów, to myślę, że- tak jak i ja- człowiek docenia dopiero te osoby po latach i kiedy ucząc się czegoś na studiach, wiele rzeczy sobie przypomina.

Najmilej wspominam zajęcia z wychowania fizycznego, kiedy to zawsze działo się coś świetnego. Również lekcje j. polskiego, mimo że trzeba było się przygotowywać i czytać lektury, związane są z wieloma wspomnieniami. W szczególności kiedy pani prof. Łydka dowiedziała się, że cała klasa, jak jeden mąż, nie przeczytała „Potopu” i dostaliśmy „1”.

Jest wiele chwil, które można byłoby opisywać. Myślę, że każdy indywidualnie wspomina lepiej lub gorzej liceum i okres z nim związany. Ja do tych chwil na pewno będę zawsze wracać- w szczególności w obecności znajomych, z którymi ten wspólny czas przeżyłam.

Wywiad przeprowadziła Nikola Kujawska

Renata Stein ( Rosa )

Jakie ma Pani wspomnienia związane ze szkołą?

Bardzo dobrze wspominam liceum, czas nauki, nauczycielki i nauczycieli, no i oczywiście koleżanki. Byłam w klasie pedagogicznej i były w niej wtedy tylko koleżanki.

Jeśli miałaby Pani możliwość jeszcze raz wybrać, to czy wybrałaby Pani naszą szkołę?

Znowu wybrałabym tę szkołę. Nauka w niej dala mi podstawy do zdobycia wymarzonego zawodu i podtrzymała chęć dalszego zdobywania wiedzy.

Jakie przedmioty zdawała Pani na maturze?

Język polski i matematykę pisemnie. Język rosyjski ustnie.

Czy pobyt w naszej szkole w jakiś sposób wpłynął na Pani dalszą karierę?

Jak najbardziej! Od razu po maturze wyjechałam z rodziną do Niemiec, szybko nauczyłam się języka, aby pójść na studia. Moje marzenie o nauczycielstwie jeszcze trwało i spełniło się. Studiowałam oprócz nauki o wychowaniu i pedagogiki matematykę, język niemiecki i teologię. Oprócz tego zaliczyłam sobie język rosyjski w trakcie studiów dodatkowych (pedagogika międzykulturowa) i poznałam podstawy języka tureckiego. Uczę w szkole podstawowej, w klasach 1-4 i cieszę się, że wszystko tak się powiodło. Sama uczę się dalej: nadrabiam angielski, bo mi go powoli brakuje, a w szkole go nie miałam.”

Wywiad przeprowadziła Karolina Solarz

Edmund Cybis

Wspomnienia z LO mam pozytywne. Wspominam bardzo dobrze prawie wszystkich nauczycieli. Pracę swoją wykonywali z wielkim zaangażowaniem, do nas odnosili się z sympatią. Widać było, że praca z młodzieżą sprawiała im satysfakcję.

Miło wspominam również koleżanki i kolegów z klasy, czego potwierdzeniem jest fakt, że regularnie uczestniczę w spotkaniach swojej klasy, które organizujemy co 5 lat.

Pobyt w szkole, a dokładnie uczęszczanie do klasy matematyczno-fizycznej spowodował, że postanowiłem studiować na studiach technicznych i to na kierunku jak najbliższym naukom ścisłym.

Grzegorz Duszel

Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że 4 lata spędzone w liceum to był niezwykle ciekawy, najmilej dzisiaj wspominany okres w moim życiu. Ani wcześniej, ani później w tak krótkim czasie nie przeżyłem tak wielu wspaniałych chwil. Byłem dumny z faktu, że jestem uczniem szkoły z ogromnymi tradycjami, że mamy wspaniałych, choć przecież wymagających nauczycieli, wśród których było wiele nieprzeciętnych charakterów i osobowości. Naszego pięknego budynku i auli zazdrościli nam uczniowie innych szkół.

Mogę powiedzieć, że jako uczniowie spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, pozostając w licznych grupach przyjaciół i nie rozstawaliśmy się na długo po lekcjach. Łączyło nas wspólne zamiłowanie do pieszych wędrówek, realizowane dzięki szkolnemu kołu PTTK, którym opiekowała się pani prof. Wędzicha, nauczycielka geografii. Byłem wówczas zastępcą szefa tego koła i brałem udział we wszystkich wyprawach. Wiosną w maju odbywały się zwykle rajdy górskie trzydniowe, a po wakacjach we wrześniu- dwudniowe. Każdy rajd był niepowtarzalny i pełen przygód, a ponadto dostarczał cennych punktów niezbędnych do zdobycia Górskiej Odznaki Turystycznej. Przeszliśmy w ciągu tych 4 lat wszystkie najważniejsze pasma górskie w Polsce za wyjątkiem Tatr. Chodziliśmy w pionierkach, które łatwo przemakały, a potem sztywniały suszone nad ogniskiem lub na piecu. Nosiliśmy ze sobą plecaki i gitary, które nie stroiły po deszczu, spaliśmy w schroniskach i namiotach, a często zakutani w śpiwory leżeliśmy w trawie po blady świt, ciesząc się własnym śpiewem i wspólnym bytowaniem. Wtedy tego nie wiedzieliśmy, ale to nas ukształtowało na zawsze. Gdyby nie tamci ludzie i tamte przeżycia, z całą pewnością nie bylibyśmy dzisiaj tacy. Pewien rodzaj wrażliwości, otwartość na ludzi i dostrzeganie wokół siebie naturalnego piękna pozostaje na zawsze. Działalność w harcerstwie dla odmiany owocowała letnimi wyjazdami na obozy harcerskie (nad morze lub w Bieszczady). Były też obozy wędrowne w kraju, a nawet za granicą (Węgry), co wówczas było dla uczestników sporą atrakcją. Wszystko to realizowaliśmy dzięki własnym pragnieniom i wsparciu SZKOŁY.

Zdarzyło mi się później, w dorosłym już życiu kilkakrotnie spotykać ludzi, którzy po krótkiej rozmowie stwierdzali, że nie znając się przecież, mamy wiele wspólnego. Wtedy padało pytanie o harcerstwo. Krótko mówiąc, instruktor instruktora zawsze rozpozna nawet bez munduru. Przygodę z harcerstwem zakończyłem w stopniu podharcmistrza (zielona podkładka pod krzyż).

W czasie powszednich dni roku szkolnego spotykaliśmy się często po południu na terenie szkoły, np. w harcówce, aby posłuchać muzyki zespołów rockowych, takich jak: Genesis, Led Zeppelin, Pink Floyd, Procol Harum, Omega, Deep Purple, Nazareth, Black Sabbath, AC/DC i innych. Płyty były oczywiście winylowe, odtwarzane na nowoczesnym wówczas gramofonie w jakości STEREO!! Pasjonatem i twórcą tych spotkań był prof. Gardeła uczący na co dzień j. angielskiego.

Zajęcia sportowe pozalekcyjne (szczególnie modne było wówczas karate) odbywały się kilka razy w tygodniu w sali gimnastycznej, po czym nierzadko w gronie kilku prawdziwych przyjaciół odwiedzaliśmy naszego woźnego Macioszka mieszkającego w budynku szkoły. W jego królestwie, czyli w kotłowni, na zaimprowizowanym ze skrzynek stole przykrytym gazetą, jedliśmy kanapeczki i prowadziliśmy poważne rozmowy, a pan woźny puszczał nam swoje ulubione melodie ze starego lampowego radio-patefonu. Tytułów oczywiście nie pamiętam, ale przeważały niemieckie pieśni patriotyczne. To też były dla nas lekcje życia i historii.

W ramach edukacji muzycznej młodzieży w auli szkolnej odbywały się cykliczne koncerty muzyki poważnej w wykonaniu orkiestry filharmonii opolskiej (oczywiście w okrojonym składzie). Cykl koncertów nosił wspólną nazwę „Musica Viva”, a prowadził je i dyrygował orkiestrą pan Marek Tracz. Wówczas przyjmowaliśmy je z pewną rezerwą, preferując klasyczny rock i własne wykonania piosenek turystycznych, ale dzisiaj doceniam wartość tamtych spotkań.

Mógłbym opisywać swoje wspomnienia obszerniej i bardziej szczegółowo, a to o przekopywaniu ogródka biologicznego w ramach rehabilitacji za drobne wykroczenie szkolne, a to o próbnej ewakuacji „z powodu pożaru”, gdzie z okna ostatniej kondygnacji ochotnicy zjeżdżali w rękawie strażackim na plac apelowy przy aplauzie całej „ewakuowanej” już szkoły. Otrzymaliśmy wówczas za te wyczyny piątki z przysposobienia obronnego, a pan prof. Marczyński może zapewne jeszcze dziś dorzucić kilka szczegółów na ten temat. Dalsze wspominki zostawiam jednak sobie i innym na czas kolejnego zjazdu absolwentów.

Wybierając liceum, czyli szkołę, która nie daje zawodu, byłem zdecydowany, aby kontynuować naukę na wyższej uczelni. Wybierając profil biologiczno-chemiczny, celowałem w nauki przyrodnicze. Złożyłem dokumenty na Akademię Medyczną i udało mi się dostać (wówczas zdać egzamin wstępny) za pierwszym razem (o przyjęcie ubiegało się sześciu kandydatów na jedno miejsce). To najlepiej świadczy o tym, jak szkoła przygotowywała uczniów do rekrutacji na studia. Pod koniec studiów żałowałem trochę, że nie wybrałem wydziału stomatologii tylko wydział lekarski, ale nie udało się już tego zmienić.

Studiowałem na wydziale lekarskim Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach w latach 1980-1986. Po otrzymaniu dyplomu lekarza wróciłem do Kędzierzyna-Koźla i podjąłem pracę w szpitalu w Koźlu, w którym pracuję do dziś. W przypadku lekarzy nie było i nadal nie ma trudności ze znalezieniem zatrudnienia. W ramach kształcenia podyplomowego uzyskałem I i II stopień specjalizacji w dziedzinie: otolaryngologia. Wizytowałem też i odbywałem staże w ośrodkach zagranicznych:

– ENT Dept. Moollendal Hospital (Soest-Baarn, Holandia)

– Audiologic Center (Amersfort, Holandia)

– ENT Dept. Vrije Universiteit (Amsterdam, Holandia)

– ENT Center (Freyming-Merlebach, Francja)

– Brevard ENT Center (Florida, USA)

Cape Canaveral Hospital (Florida, USA)

Rozpocząłem też studia doktoranckie, które niestety przerwałem w związku ze skutkami powodzi 1997r. Od 2003 roku jestem ordynatorem oddziału laryngologii w kozielskim szpitalu.

W latach 1998 – 2010 byłem radnym Rady Miasta, a od 2010 roku jestem radnym Rady Powiatu. Zgodnie z wykształceniem i własnymi preferencjami zajmuję się problematyką ochrony zdrowia.

Dodając na koniec coś „od siebie”, muszę stwierdzić, że całe moje prywatne i zawodowe życie związane jest od urodzenia z Kędzierzynem-Koźlem, a I LO im. H. Sienkiewicza zajmuje w tym życiu szczególne miejsce.

Moja żona (Małgorzata Kryzar) chodziła ze mną do tej samej klasy w liceum. Pobraliśmy się 4 lata po maturze. Moja starsza siostra także ukończyła naszą szkołę, podobnie jak rodzeństwo żony. Nasza córka i syn również. W kolejce czeka teraz najmłodszy syn. Mam więc nadzieję, że to nie koniec tej historii…

Pozdrawiam Grzegorz Duszel

Paulina Krahl i Sonia Kujawska

Magdalena Szyszka

Czy ma Pani jakieś wspomnienia związane z naszą szkołą?

Wspomnień związanych z moją byłą szkołą mam bardzo dużo, chyba jak każdy… Począwszy od tych bardzo miłych, poprzez takie trochę gorsze, jak wszędzie. Ja generalnie ogólniak kozielski wspominam bardzo mile, biorąc też pod uwagę to, że nie było żadnego problemu z przyjęciem mnie do tej szkoły, co nie było wcale takie oczywiste, przynajmniej w tamtych czasach. Wtedy osoba niewidoma wzbudzała przerażenie w placówkach edukacyjnych. Ponieważ byłam po Olimpiadzie Polonistycznej w podstawówce, więc dostałam się do ogólniaka bez testów.

Wspomnienia ze szkoły mam bardzo różne. Część nauczycieli bardzo fajnie podeszła do tematu, bardzo starali się mi pomóc w różnych sytuacjach. Zawsze byłam i jestem do tej pory bardziej humanistką. Z przedmiotami ścisłymi nie zawsze było u mnie …znaczy było nieźle. Ja się potrafiłam ich nauczyć, tylko to nie był mój konik. No i to czasami wymagało, zwłaszcza przy jakiś zadaniach, które były rozwiązywane przy tablicy, dużo wysiłku. Mimo tego, że później taki zwyczaj się zrobił, że wszyscy mówili, co piszą, to jednak ja nie zawsze byłam w stanie wszystko zrozumieć w pełni, więc miałam pojedyncze godziny indywidualne, kiedy mogłam się sam na sam z nauczycielem spotkać, by mógł mi wszystko wytłumaczyć na spokojnie. Wtedy rzeczywiście bez problemu potrafiłam napisać sprawdzian ze ścisłych przedmiotów na czwórkę czy piątkę.

Muszę podkreślić, że też nie wszyscy nauczyciele okazali jakieś zrozumienie i odpowiednie podejście do osoby w mojej sytuacji. Nie będę tu wymieniać nazwisk, ale były takie przypadki. Zdarzały mi się także starcia z nauczycielami i było to dla mnie bardzo nieprzyjemne. Ja zawsze uważałam, że nie wymagam jakiegoś szczególnego traktowania ani żadnych przywilejów. Chciałam, żeby nauczyciel mnie traktował na równi z innymi i oczekiwałam zrozumienia, że pewnych rzeczy zrobić nie mogę. Ale to są już rozdziały zamknięte.

Czy pobyt w naszej szkole wpłynął na Pani dalszą karierę?

No, na pewno. Pobyt w szkole średniej zawsze jakoś wpływa na dalszą karierę. Ja wprawdzie miałam dwie koncepcje, ponieważ bardzo interesowałam się historią. Brałam nawet udział w finale Olimpiady Historycznej. I gdzieś ta historia utkwiła w głowie. Wiedza ta przydała mi się na studiach.

Czy pamięta może Pani jakąś swoja szkolną wycieczkę?

Pamiętam, jak pojechaliśmy do Krakowa na wycieczkę śladami Młodej Polski- I pamiętam, że wtedy byliśmy też w Teatrze im. J. Słowackiego.

Jak Pani wspomina nauczycieli?

W pamięci wielu osobom zapisała się Pani Prof. Więcek, ponieważ ciekawie i z pasją prowadziła swoje zajęcia z historii. Była surowa, a jej lekcje wymagające, ale osobom, które były zainteresowane historią, podobało się to.

W klasie maturalnej miałam indywidualnie angielski z Panią Prof. Pogorzelską. To bardzo, bardzo dobrze wspominam. Najbardziej to, że nauczyła się Braila i cały czas zerkała mi w kartkę, czy ja dobrze piszę. To była pierwsza osoba, która w ogóle zadała sobie taki trud dla mnie. Tak mnie to potem zmotywowało, że w końcu zaczęłam zwracać uwagę na tę pisownię. Jestem jej bardzo wdzięczna.

Adam Gałka

W I LO ukończyłem profil matematyczno-fizyczny. Studiowałem dwa kierunki: edukację techniczno-informatyczną na UO oraz informatykę na PO. Pracuję jako kierownik projektu w firmie Prab Europe, Hapman Europe. Czasy licealne oczywiście wspominam bardzo dobrze, były to najlepsze czasy zanim zaczęły się studia. Pamiętam prawie wszystkich nauczycieli, którzy mnie uczyli, ale również tych, których znało się tylko z widzenia. Wycieczki szkolne … było bardzo wesoło, integracja pełną gębą, polecam. Wydarzeń oficjalnych z życia LO nie przypominam sobie jakoś dokładniej, lepiej oczywiście pamięta się wszelkie wyjazdy integracyjne i imprezy nie zawsze oficjalne… Bardzo dobrze pamiętam swoją studniówkę, jak na każdej imprezie cześć oficjalna i nieoficjalna, świetna sprawa J potem bardzo szybko przyszły matury, trochę stresu i trzeba było się pożegnać ze wszystkimi kolegami i nauczycielami. Wtedy jeszcze człowiek nie wiedział, co go czeka. W pierwszym roku po skończeniu Liceum kilkukrotnie je odwiedzałem, rozmawiałem z różnymi napotkanymi nauczycielami… Czasu już troszkę minęło, ale pamiętam jak dziś swoje pierwsze dni w tej szkole, wystraszony jak każdy pierwszak trzymający się reszty grupy zmierzającej na kolejne zajęcia. Pamiętam że najcięższym przedmiotem dla mnie, ale również dla moich kolegów była chemia prowadzona przez Panią Zofię Haliniak, większość klasy zawsze była zagrożona, ale powiem szczerze, że po tych lekcjach na studiach nigdy więcej nie musiałem się uczyć chemii- to było dość zaskakujące, bo nie dość, że zaliczenia na studiach przychodziły mi szczególnie z tego przedmiotu bardzo łatwo, to byłem wyróżniającym się pod względem wiedzy z tej dziedziny i mogę dodać, że do dziś potrafię rozpisać większość reakcji chemicznych i nazwać wzór chemiczny, co często spotyka się ze zdziwieniem… No i oczywiście zajęcia z PO z Panem Marczyńskim: do dziś widzę, jak wyskakuje za biurka, żeby wpisać na kartce „oszust” temu, kto został przyłapany na ściąganiu. Wspomnień jest bardzo wiele i po latach każde z nich wydaję się być już tylko krótkim epizodem, a jednak I LO wprowadziło mnie w dorosłe życie, za co mogę podziękować, bo idzie mi całkiem nieźle.

A na zjeździe absolwentów nie byłem. Nawet nie wiem, czy takowy się odbył, chociaż może coś mnie ominęło. Jeśli będzie okazja, z chęcią bym się wybrał

Marek Lisek

Dawno nie myślałem o czasach LO… jednak pierwsza konkluzja po krótkim namyśle – miałem szczęście! Z wieloma osobami z klasy mam bardzo dobry kontakt do dziś, w Kędzierzynie-Koźlu, we Wrocławiu. Właśnie ludzie, których tam spotkałem, są największym pozytywem tych czasów, nie tylko ludzie z klasy, z równoległych klas również i rzecz jasna-nauczyciele. Naprawdę jestem wdzięczny większości z nich za to, jakie mieli podejście, za to, że starali się nas czegoś nauczyć, ale wielu również za to, że byli/są wyjątkowymi jednostkami, pozytywnymi ludźmi. Były wyjątki, ale przemilczę to;). Wychowawca: naprawdę najlepszy, jaki może istnieć, pod każdym względem, i nie jest to tylko moje zdanie, ale całej klasy… specjalne pozdrowienia dla Profesora Piotra Pokrywki.

Śmieszne i ciekawe momenty pozostawię dla siebie, była ich cala masa, każdego dnia, większość z takich czy innych powodów nie nadaje się do publikacji 😉

W moim przypadku czas w LO to 3 lata, przeniosłem się z technikum, i był to najlepszy ruch, jaki mogłem zrobić. Z natury byłem leniwym uczniem, nie chciało mi się uczyć i wolałem spędzać czas wolny w inny sposób, rzecz jasna ze ekipą z klasy. Wolałem uprawiać sport niż czytać książki, patrząc przez pryzmat ścieżki kariery zawodowej- błąd, niemniej człowiek w tym wieku nie zdaje sobie sprawy z tego, co robi, niestety;) Reprezentowałem I LO w większości zawodów sportowych (piłka nożna, piłka ręczna, koszykówka, siatkówka).

Gdy zaczynałem pisać, chciałem napisać dużo więcej, niemniej wielu wspomnień nie da się zwerbalizować, a więcej czasu zajmuje mi wspominanie. Dlaczego napisałem na początku, że miałem szczęście? Porównując z wszystkimi etapami mojej edukacji (nie poprzestałem na szkole średniej), był to najlepszy czas, czas lepszy niż studia, a to się naprawdę rzadko zdarza…

Bartosz Duszel

Jak wspominasz czas nauki w I Liceum Ogólnokształcącym?

Jeżeli chodzi o liceum, to oczywiście wspominam ten okres w swoim życiu z narastającym wzruszeniem. Był to jeszcze czas zabawy i względnej „wolności”, ale jednocześnie wchodziło się już w dorosłe życie, o czym systematycznie przypominali nam nasi kochani belfrowie. Jak się dobrze kombinowało, to poza nauką można było zorganizować czas na zabawę, poświęcanie się własnym zainteresowaniom i tak dalej – bądźmy szczerzy, w liceum jeszcze tyle nauki nie ma, więc swoboda jest dość duża. W tym czasie poznałem też wielu ciekawych ludzi, z którymi kontakt staram się utrzymywać do dzisiaj – niestety z różnym skutkiem. Czasu było zdecydowanie więcej niż teraz i jakoś doba wydawała się znacznie dłuższa.

Samo liceum było fantastyczne i jeżeli miałbym podejmować decyzję o szkole jeszcze raz, nie zmieniłbym swojego wyboru. Zaczynając od samego budynku i lokalizacji, przez ludzi, których tam poznałem i kończąc na naszych kochanych nauczycielach. Wykorzystując okazję, chciałbym ich wszystkich gorąco i serdecznie pozdrowić. Jak już zahaczyłem o temat kadry to wiem, że z nauczycielami żyje się różnie – zależy to od wielu sytuacji i również samych uczniów. Osobiście mogę się pochwalić, że ze wszystkimi miałem wspaniały kontakt, co sobie bardzo cenię i za co bardzo dziękuję (bo do tanga trzeba dwojga).

Jakie wydarzenia bądź wycieczki zapadły Ci najbardziej w pamięci i dlaczego?

Miałem okazję uczestniczyć w wymianie uczniów ze szkołą w Grecji. Chętnych do wyjazdu było więcej niż miejsc, więc trzeba było się trochę napracować, żeby zasłużyć na wyjazd. Ogólnie cały program opierał się na nauce obcego języka (my- greckiego, oni- polskiego) z językiem angielskim jako medium. Przed samą wymianą kręciliśmy różnego rodzaju scenki z popularnymi polskimi zwrotami, które miały pomóc Grekom w nauce naszego języka. My otrzymywaliśmy podobne materiały, uczyliśmy się alfabetu i podstawowych słów. Było to niezwykłe doświadczenie i wspaniała przygoda, której najciekawszą częścią był wyjazd do Grecji i mieszkanie u greckiej rodziny. Następnie Grecy przyjechali do nas i role się odwróciły – to oni mieszkali z nami. Mimo że minęło już tyle lat, z niektórymi Grekami wciąż mam kontakt, a nawet pamiętam podstawowe zwroty!

Czy nauka w naszej szkole w znacznym stopniu przyczyniła się do kontynuowania edukacji?

Oczywiście. W końcu to w liceum przygotowywałem się do matury, której wynik później zaważył na rekrutacji na studia i całej reszcie. Można by teraz gdybać – czy byłbym teraz w tym samym miejscu, w którym jestem, gdybym poszedł do innego liceum? Już w gimnazjum wiedziałem, że chcę się w przyszłości związać z technologią i szeroko pojętą informatyką. Widziałem siebie w przyszłości na politechnice i to był mój cel, w liceum dostałem się do klasy politechniczno-informatycznej i zacząłem przygotowania do matury z przedmiotów ścisłych.

Jak wyglądała dalsza nauka po ukończeniu liceum?

  1. Rok temu skończyłem pierwszy stopień studiów (studia inżynierskie) i zdobyłem tytuł inżyniera. Studiowałem teleinformatykę na wydziale elektroniki Politechniki Wrocławskiej. W momencie, jak zaczęła się rekrutacja na studia magisterskie, na moim wydziale otworzono nowy kierunek – „informatyka w języku angielskim”. Rekrutowało się od razu na specjalność, ja wybrałem „Advanced Informatics and Control” (do wyboru była jeszcze „Internet Engineering”). Aktualnie jestem na ostatnim semestrze i piszę pracę magisterską, którą – mam nadzieję – obronię do końca lipca. Moja sytuacja jest o tyle nietypowa, że pod koniec zeszłego semestru rozpocząłem drugie studia magisterskie w Stanach Zjednoczonych na University of Nevada w Las Vegas. Oficjalnie więc studiuję na dwóch uczelniach, z czego jedną aktualnie kończę, a drugą (USA) dopiero rozpocząłem. W Stanach Zjednoczonych studiuję na wydziale „Electrical and Computer Engineering”, więc uczę się rzeczy całkowicie innych niż do tej pory w Polsce.

Jakie masz wykształcenie i czy pracujesz w zawodzie?

Zaznaczyłem, że aktualnie jeszcze studiuję, więc o pracy w zawodzie nie mogę się rozpisać tak obszernie, jak bym chciał. Mogę jedynie powiedzieć, że dostałem kilka ofert pracy w zawodzie w trakcie studiów, jeszcze przed ukończeniem pierwszego stopnia (studia inżynierskie). Pozwala mi to więc wnioskować, że ze znalezieniem pracy problemów być nie powinno.

Jeżeli chodzi o moje własne doświadczenia, to miałem okazję pracować przez pewien okres na Politechnice Wrocławskiej, jednocześnie studiując. W ostatnie wakacje pracowałem w firmie Gigaset jako zewnętrzny pracownik PGS Software we Wrocławiu, która jest już bezpośrednio związana z branżą IT.

Wracając do pytania, wydaje mi się, że ze znalezieniem pracy w mojej branży nie powinno być większych problemów.

Czy zdobyłeś jakieś wyróżnienia lub nagrody w czasie nauki w liceum i po jego ukończeniu?

W trakcie nauki w liceum nie brałem udziału w żadnych poważniejszych zawodach, więc nie mogę się pochwalić większymi osiągnięciami niż drugie miejsce w konkursie znajomości języka HTML czy zawodach na szybkie pisanie na klawiaturze [śmiech]. Na studiach trochę się to zmieniło, ponieważ miałem okazję wziąć udział w kilku ciekawych projektach. Rok temu w mediach było dość głośno na temat polskich „łazików marsjańskich”, które brały udział w zawodach University Rover Challenge organizowanych przez The Mars Society w USA. Tak się składa, że byłem członkiem zespołu „Scorpio” (Politechnika Wrocławska) i udało nam się zdobyć 4-te miejsce.

Poza projektem „Scorpio” wraz z kolegą ze studiów udało nam się nawiązać bliższy kontakt z jednym z naszych prowadzących i ostatecznie znaleźliśmy się w pewnej grupie badawczej. Mieliśmy okazję pomagać doktorom i profesorom z naszej uczelni przy kilku badaniach związanych z kompatybilnością elektromagnetyczną.

Swoje praktyki w trakcie studiów odbyłem w koncernie IBM. Znalazłem się w niewielkiej grupie osób, które zostały zaproszone na elitarne praktyki ESI, które polegały na wykonaniu indywidualnych projektów pod okiem tak zwanych „mentorów” (byli to pracownicy IBM).

Moim ostatnim osiągnięciem była rekrutacja na studia w USA na uczelnię University of Nevada w Las Vegas. Aktualnie pomyślnie ukończyłem tam pierwszy semestr i na początku sierpnia wracam na kolejny. Poza studiowaniem pracuję tam na pół etatu w ramach dofinansowania jako asystent. Prowadziłem laboratoria z logiki cyfrowej dla studentów pierwszego stopnia i zostałem wybrany najlepszym asystentem na wydziale w tym semestrze.

Czy chciałbyś dodać coś od siebie?

Wykorzystując okazję, chciałbym podziękować rodzicom za to, że zawsze mogę liczyć na ich szczerą opinię i rady. Spora część mojej rodziny uczyła się właśnie w naszym liceum i jest to u nas już pewnego rodzaju tradycja. Chciałbym również podziękować swoim nauczycielom za poświęcony mi czas, chęć dzielenia się wiedzą i wsparcie. To właśnie Wy sprawiacie, że ta szkoła jest wyjątkowa – nie rankingi, mury czy lokalizacja. To jedynie okładka, prawdziwą treść i sens tej książki stanowicie Wy i Wasza ciężka praca – dziękuję.

 

Rozmawiały: Paulina Krahl i Sonia Kujawska

Paweł Zając

 

W jakich latach ksiądz uczęszczał do I LO.

Byłem uczniem I LO w latach 1990-1994, w klasie o profilu humanistycznym. Na świadectwie maturalnym widnieje pamiętna data 30 maja 1994 r.

Proszę opowiedzieć co nieco o klasie, o nauczycielach – który najgłębiej utkwił księdzu w pamięci?

Czas płynie bardzo szybko, za dwa lata przypadnie dwudziestolecie naszej matury… To jest nie do wiary! Z pewnością nie jestem pierwszą osobą, którą to zadziwia. Lata licealne pozostają nadal ważnym punktem odniesienia w moim postrzeganiu życia i świata. Jest to związane z dobrą atmosferą, jaka panowała zarówno w naszej klasie, jak i w całej szkole. Nazwałbym tę atmosferę „twórczą”. Wyraża to częściowo nasze tableau klasowe, które podpisaliśmy „humaniści” i udekorowali fragmentem obrazu Witkacego.

Bardzo trudno jest krótko napisać o swojej klasie – trzeba by wspomnieć choć trochę o każdym koledze i każdej koleżance, którzy wnosili sobą coś niepowtarzalnego. Przypominają się oczywiście inicjatywy niecodzienne, jak choćby kilka numerów szkolnej gazetki, którą redagowaliśmy z powodzeniem pod ambitnym tytułem „Nowoczesny Sokrates”, niektóre akademie realizowane w prawdziwie teatralnym stylu, rozmaite pasje muzyczne czy sportowe. Natomiast pamięć o nauczycielach związana jest po części z danym przedmiotem, z którym wiązały mnie głębsze osobiste zainteresowania. Spędziłem wiele pozalekcyjnych godzin na sali gimnastycznej, stąd życzliwa pamięć o panu profesorze Zbigniewie Urychu, który był też przez pewien czas naszym wychowawcą. Upodobałem sobie przedmioty humanistyczne, więc żywię szczególną wdzięczność wobec pań profesorek Jadwigi Stefanowicz, Janiny Otrębowicz (także naszej wychowawczyni), Urszuli Więcek. W ogóle wszystkim nauczycielom jestem wdzięczny, ponieważ osobiście doceniam bardziej ideę wszechstronnego wykształcenia niż szybkiego wybierania wąskich specjalizacji. Dlatego cieszę się z zajęć z matematyki, chemii, fizyki, geografii i wielu innych. Natomiast z perspektywy mojej obecnej pracy muszę podkreślić ogromne kompetencje wspomnianych pań profesorek – J. Stefanowicz, J. Otrębowicz i U. Więcek. Dzięki nim mieliśmy możliwość rozbudzania zainteresowań w zakresie filologii polskiej i klasycznej oraz historii na prawdziwym poziomie akademickim. W tych trzech wymiarach owe zainteresowania nieustannie rozwijam – nie tylko z konieczności zawodowej, ale także z wewnętrznej intelektualnej potrzeby.

Może teraz nieco o tym, jak wspomina ksiądz szkołę? Czy doświadczenia nabyte w niej pomogły w dalszym kształceniu się?

Częściowo wskazałem już na to w odpowiedzi na poprzednie pytanie. Mogę jedynie dodać, że kozielskie liceum bardzo dobrze przygotowało mnie do dalszych studiów. To znaczy dało mi przede wszystkim możliwość wszechstronnego rozwoju intelektualnego. Wszelkie sukcesy są zawsze owocem połączonych wysiłków nauczycieli oraz uczniów. Do nauczycieli należy zadanie inspirowania, ukazywania piękna wiedzy, a także rzetelne jej przekazywanie. Do drugich należy korzystanie z okazji, by się rozwijać, nieuleganie lenistwu czy jedynie pragmatycznemu patrzeniu na życie. Dziś często słyszy się pytania „po co nam ten czy tamten przedmiot, do czego on się może przydać”. Osobiście wierzę w ideał „człowieka renesansu” – o wszechstronnych zainteresowaniach. Nic nie zaszkodzi, jeśli przez pół roku zaangażuję się w poznanie czegoś, z czego nawet później nie będę korzystał. Przez te pół roku udowodniłem sobie, że jako człowiek mogę spojrzeć poza codzienny horyzont spraw jedynie bezpośrednio użytecznych. Piszę o tym wszystkim, ponieważ wspominam nasze liceum jako miejsce, w którym tak właśnie można było patrzeć na wiedzę. Myślę, że panowała tam atmosfera „renesansowa”. W tym sensie w dalszym kształceniu na pewno towarzyszyło mi to nieustanne otwarcie na bogactwo i piękno wiedzy, którego nie zdołamy w pełni ogarnąć przez całe życie.

Można wspomnieć również o wycieczkach, jeśli takowe były.

Pamiętam, że klasa nasza zorganizowała kilka ciekawych wycieczek, tyle że z różnych przyczyn nie miałem szczęścia w nich uczestniczyć. Z pewnością był to Lwów, a także – jeśli się nie mylę – Praga. Natomiast zdołałem wziąć udział w wymianie międzyszkolnej, jaka była organizowana w ramach partnerstwa miast z holenderskim Soest.

O tym, co tylko księdzu przyjdzie na myśl, gdy ktoś rzuci hasło ” I LO w Kędzierzynie Koźlu” 😉

Gdy słyszę nazwę „I LO w Kędzierzynie-Koźlu”, przychodzi mi na myśl wysoki poziom nauczania, dobre relacje klasowe, wielu nauczycieli, których bez cienia wątpliwości można nazwać autorytetami. Z perspektywy czasu na pewno każdą rzeczywistość nieco się idealizuje, więc nie chcę powiedzieć, iż latom szkolnym nie towarzyszyły żadne zmagania, czasem burzliwe dyskusje z profesorami itp. Ale sam fakt tego, że taka idealizacja może mieć miejsce, potwierdza przede wszystkim pozytywną atmosferę, jaka dominowała w szkole. Dlatego też, kiedy tylko mam okazję, chętnie odwiedzam jej mury, nawet tylko po to, żeby pospacerować trochę po korytarzach.

No i na końcu może ksiądz opisać czym teraz się zajmuje.

Jako ksiądz pełnię wszystkie typowe funkcje kapłańskie, choć nie jestem duszpasterzem, tzn. nie pracuję w żadnej konkretnej parafii. Moim głównym obowiązkiem w zakonie jest praca naukowa. Wykładam historię Kościoła w Wyższym Seminarium Duchownym Misjonarzy Oblatów w Obrze oraz na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Dodatkowo jestem „pełnomocnikiem Dziekana WT UAM do spraw organizacji studiów w Obrze”, ponieważ nasze seminarium należy do Wydziału Teologicznego. Częściowo spoczywają więc na mnie obowiązki administracyjne, a częściowo naukowe. Jeśli chodzi o historię Kościoła, to aż do doktoratu włącznie koncentrowałem się na historii misji katolickich w Kanadzie, zwłaszcza w regionach arktycznych, gdzie przez 2 lata przebywałem jako misjonarz (2000-2002, w miejscowości Gjoa Haven, 200 km za kołem polarnym). Obecnie zaś pogłębiam swoją wiedzę na temat historii Kościoła w Polsce w czasach stanisławowskich oraz pisuję nieco na temat historii mojego zgromadzenia zakonnego.

Rozmawiały: Paulina Nowak, Julia Rypała, Magdalena Kotula

Sabina Mikolasz

Jak wspominasz czas nauki w I Liceum Ogólnokształcącym im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu?

Czas nauki wspominam bardzo pozytywnie i miło. Atmosfera w murach szkoły oraz w relacjach uczeń-uczeń-nauczyciel zawsze była przyjazna, co sprawiło, że chodzenie do szkoły nie wywoływało we mnie niechęci. Osoby poznane właśnie w I Liceum Ogólnokształcącym im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie –Koźlu stały się dla mnie osobami bardzo bliskimi, z którymi do teraz mam kontakt. Wyboru tej szkoły nie żałowałam, nie żałuję i nigdy nie będę żałować.

Jakie wydarzenia bądź wycieczki zapadły Ci najbardziej w pamięci i dlaczego? Mogłabyś coś o niech opowiedzieć?

Najbardziej w pamięć zapadły mi dwa wyjazdy do Niemiec w ramach wymiany szkolnej. Fakt, że jechaliśmy autokarem ponad 16 godzin, jednak ten czas potrafiliśmy sobie umilić. Na miejscu przyjęto nas bardzo serdecznie. Podczas jednego wyjazdu mieszkaliśmy u rodzin niemieckich, które nie szczędziły nam gościnności oraz traktowały jak własne dzieci. Uczęszczaliśmy razem z nimi na lekcje oraz spędzaliśmy czas wolny z ich znajomymi. Drugi wyjazd miał bardziej charakter „projektowy”, czyli zostaliśmy zakwaterowani (my oraz Niemcy) w ośrodku szkoleniowym, gdzie organizowaliśmy projekty oraz wysłuchiwaliśmy referatów na temat stosunków polsko-niemieckich. Oba wyjazdy były niesamowite i wspominam je bardzo, ale to bardzo dobrze.

Czy nauka w naszej szkole w znacznym stopniu przyczyniła się do kontynuowania edukacji?

Tak, ponieważ uczęszczałam do klasy bilingualnej z j. niemieckim, która swoim programem przystosowała mnie do wybranego kierunku studiów – filologii germańskiej. Poprzez naukę niektórych przedmiotów po niemiecku szlifowałam język, a ukończenie szkoły egzaminem DSD II ułatwiło mi dostanie się na filologię germańską.

Jak wyglądała dalsza nauka po ukończeniu liceum?

Jak już wspomniałam, po liceum wybrałam się na Uniwersytet Opolski, aby rozpocząć studia z filologii germańskiej. Po 3 latach obroniłam tytuł licencjata, a obecnie jestem świeżo po obronie tytułu magistra.

Jakie masz wykształcenie i czy pracujesz w zawodzie? Trudno było zdobyć pracę?

Jestem świeżym magistrem filologii germańskiej ze specjalizacją językoznawstwa z elementami translatoryki. W zawodzie pracuję po części, ponieważ nie pracuję jako tłumacz, ale jako specjalista ds. sprzedaży w dziale eksportowym do Europy Zachodniej (kraje niemieckojęzyczne). Na co dzień mam styczność z językiem niemieckim oraz osobami z krajów niemieckojęzycznych, dlatego całkowicie nie utraciłam kontaktu z ukończonym kierunkiem studiów. Pracę znalazłam przez przypadek, będąc jeszcze studentką na ostatnim roku studiów, jednakże o pracę dla filologów (wnioski kolegów i koleżanek) jest w dzisiejszych czasach bardzo trudno.

Czy zdobyłaś jakieś wyróżnienia lub nagrody w czasie nauki w liceum i po jego ukończeniu?

Najwyższymi nagrodami były: 2 miejsce w Wojewódzkim Turnieju Języka Niemieckiego oraz 6 miejsce w konkursie Wschód-Zachód.

Thomas Panusch

Na początku chciałbym podziękować za wiadomość, którą otrzymałem. Jeżeli chodzi o naukę w Liceum w Koźlu, to w moim życiu okres załamania, pokonywania trudności, a nawet czas powrotu do normalności, to 4 lata, których nigdy nie zapomnę. Mógłbym tu dużo pisać o każdym profesorze, gdyż wszyscy przyczynili się do tego, kim teraz jestem. Nie chciałbym nikogo pominąć, a wdzięczny jestem naprawdę każdemu.

Myślę, że moją historię (choć to tak niedawno) zna i pamięta jeszcze każdy profesor. Był to rok 2000 ( na przełomie marca / kwietnia), ósma klasa podstawowa i nagle pogorszył mi się wzrok – miesiąc pobytu w szpitalu i żadnej poprawy. Wszystkie plany, które miałem, nagle nie mogły być realizowane (to była dla mnie wielka tragedia, której nie da się opisać, zdrowemu trudno zrozumieć, co ja przeżywałem). Ale nie miałem dużo czasu do myślenia. Pomogła mi pani wychowawczyni i obecna pani dyrektor szkoły podstawowej, to one poszły do Liceum i rozmawiały z panią pedagog i z dyrekcją (to był jeszcze stary system w oświacie i trzeba było zdawać egzaminy do szkoły średniej, a ja nagle nie umiałem nic przeczytać i nic napisać). Tak od 1 września 2000 roku stałem się uczniem I kl. LO w Koźlu. Już w pierwszych dniach września pani prof. Szal zauważyła, że tylko indywidualnym tokiem mogę kontynuować moje nauczanie. Pani pedagog Janina Parusel stawała na głowie, by szybko załatwić sprawy w starostwie i w Poradni w Opolu. To była moja jedyna szansa, żeby coś z mojego życia zrobić (choć ja stawiałem opory, nie znałem nikogo, po prostu powiem byłem tym wszystkim załamany). Początki były bardzo trudne!!!. Z załamania wyciągali mnie wszyscy, ale pisania bezwzrokowego na komputerze nauczył mnie pan dyrektor prof. Więcek, który także, kiedy rodzice zakupili program mówiący, nauczył mnie biegle operować całym komputerem. To on przyjeżdżał do mnie do domu, swój cenny czas poświęcał dla mnie, miał wiele cierpliwości, a przede wszystkim wielkie umiejętności informatyczne i pedagogiczne.

Obecnie po latach mogę powiedzieć, że były to piękne 4 lata, których nigdy nie zapomnę.

Po maturze wyjechałem do Niemiec, by tam studiować. Rozpocząłem studia w Hanowerze na kierunku pedagogika. Jednak szybko podjąłem decyzję zmiany kierunku studiów i w trakcie półrocza byłem już w Würzburgu, a skończyłem naukę w 2009 roku w Mainz niedaleko Frankfurtu na kierunku manualnej terapii. Szybko dostałem pracę, ale ciągle się dokształcam. Obecnie rozpocząłem 5- letni kurs osteopatii. Jestem bardzo zadowolony z wykonywanego zawodu. Zrobiłem już w tym zawodzie wiele specjalizacji, jedną z nich jest leczenie pacjentów z chorobą nowotworową. Przede wszystkim cieszy mnie radość i zadowolenie pacjentów. Świadczy o tym fakt, że mam pełne terminy rejestracji na trzy miesiące.

Mam nadzieję, że w tym roku znajdę czas, aby odwiedzić moich profesorów w Liceum (w Polsce jestem w święta, mam też trochę urlopu latem), gdyż były to piękne 4 lata, które często wspominam i nigdy nie zapomnę, ponieważ to była dobra szkoła życia. Dla mnie były też wielką szansą, aby stać się kimś w życiu i funkcjonować jak każdy pełnosprawny obywatel, a nawet lepiej, kiedy widzę, że mogę przynieść ulgę w cierpieniu i poprawić funkcjonowanie osobom chorym, a kto ich najlepiej zrozumie?? Sam jestem przykładem, że nigdy nie wolno się poddawać, pracą i uporem można wiele osiągnąć.

Proszę pozdrowić wszystkich profesorów, a ja się postaram osobiście w tym roku odwiedzić moją byłą szkolę. Życzę im wytrwałości i cierpliwości do wszystkich uczniów, samych sukcesów, a przede wszystkim dużo zdrowia.

Wasz kolega Tomasz Panusz

Wybrane pozostałe wywiady

 

Jak wspominacie Państwo czas nauki w I Liceum Ogólnokształcącym im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu?

Jakub Praciak: Cały ten okres wspominam bardzo dobrze, jako jeden z lepszych w moim życiu. Poznałem wtedy bardzo dużo fajnych ludzi…

Karolina Kaczmar: Czas nauki w liceum wspominam dosyć dobrze. Czasem spędzonym na intensywnej nauce był na pewno okres klasy pierwszej oraz 2-3 miesiące tuż przed maturą. Dzisiaj osoby rozpoczynające naukę w liceum wiedzą, jakie chcą podjąć studia, na jakie przedmioty chcą się ukierunkować. Decyzję o wyborze konkretnych studiów podjęłam tuż przed maturą i z pewnością dlatego nauka w naszym liceum nie kojarzy mi się z wywieraniem presji. Oczywiście, sen z powiek spędzała mi matematyka, choć dziś, z biegiem czasu, uznaję ten przedmiot za jak najbardziej potrzebny.

Nauka w I L.O. będzie mi się zawsze kojarzyć z magnoliami kwitnącymi w maju, ogromnym gmachem szkoły, swoistymi „powiedzonkami” niektórych nauczycieli – wciąż je pamiętam i na pewno nie zapomnę do końca życia.

Małgorzata Worobiec: Wspominając te czasy, nie potrafię się nie uśmiechnąć. W okresie gimnazjum maturzysta kojarzył mi się z dorosłością, a liceum z poważnym etapem w życiu i rodzajem przepustki do „wielkiego świata”. Jednak z perspektywy czasu nie zdobyta wiedza, a ulotne wspomnienia czy wycinki zdarzeń wydają mi się najważniejsze. Doskonale pamiętam drogę do szkoły, oblodzone kozielskie mosty zimą, zapach szkolnej biblioteki i smak cukierków „Michałków”, podjadanych w przerwie między kolejnymi egzaminami maturalnymi. Pamiętam też strach przed sprawdzianami z matematyki i satysfakcję, kiedy nauczycielka języka polskiego odczytywała moje wypracowanie na głos jako to, które było najwyżej ocenione w klasie. Był to też czas, w którym na równi ze zdobywaną wiedzą kształtowała się moja osobowość. Literatura, muzyka i filmy, które odkryłam w tamtych czasach, towarzyszą mi do dzisiaj i dały początek dalszym zainteresowaniom.

Patrycja Kwaśny. Czas spędzony w liceum wspominam bardzo mile. Były to przede wszystkim ostatnie lata beztroskiego życia, a jedynymi zmartwieniami były sprawdziany i klasówki. W tym okresie człowiek nie był dorosły, ale chciał być tak traktowany.

Bardzo dobrze pamiętam też obowiązujące zasady w I LO – uczennice nie mogły pozwolić sobie na odsłonięty brzuch, wyzywający makijaż, a tym bardziej wyzywający strój…, w innych szkołach nie zwracano na to szczególnej uwagi.

A i przerwy, kojarzące się z uczniami powtarzającymi ostatnie lekcje, szczególnie lekcje chemii…

Paweł Nowak. Czas nauki w kozielskim LO wspominam z rozrzewnieniem. Były to raptem trzy lata, ale zaowocowały mnóstwem wspomnień, ukształtowały moje zainteresowania i pozwoliły zdobyć do dziś pielęgnowane znajomości

 

Jakie wydarzenia bądź wycieczki zapadły Panu najbardziej w pamięci i dlaczego? Mógłby Pan coś o niech opowiedzieć?

J.P. Tak naprawdę cały okres szkoły składał się z mniej lub bardziej zapadających w pamięć wydarzeń. Było ich tyle, że trudno któreś wybrać. Mieliśmy jedną wycieczkę dopiero w klasie III, w okolice Zakopanego, ale bardzo dobrze ją wspominam. Pamiętam studniówkę, nasza klasa przygotowywała wtedy przedstawienie, które wypadło bardzo śmiesznie. Oprócz tego wszelkie przedstawienia i wyjścia z klubu europejskiego, debaty z dyskusjami, które zapadały w pamięci. System punktowy z lekcji w-fu, lekcje PO z prof Marczyńskim…ech, dużo tego.

K.K. Moja klasa, wówczas politologiczno-prawna, była odpowiedzialna za przygotowanie programu studniówkowego w 2005 r., zajęcie się oprawą artystyczną, przedstawieniem. Jestem pewna, że niektórzy nauczyciele wciąż wspominają nasz program artystyczny, który był, nieskromnie mówiąc, świetny i zapadający w pamięć. Parodiowaliśmy nauczycieli, wraz z kolegą przebraliśmy się za Państwa Urych i odegraliśmy na końcu przedstawienia scenę ogromnej tęsknoty, wielkiej miłości i padania sobie w ramiona. Na późniejszym nagraniu ze studniówki widać było, jak prawdziwi Państwo Urych płaczą ze śmiechu.

M.W. Bardzo lubiłam wyjazdy związane z teatrem. Podczas nich zwiedzaliśmy teatr „od kuchni”, braliśmy udział w wykładach dotyczących innowacyjnego teatru Grotowskiego lub w inscenizacji „Chłopów”, odgrywanej w scenerii z epoki, na terenie Muzeum Wsi Opolskiej. Pamiętam też wstrząsającą wiadomość o nagłej śmierci naszego rówieśnika i szczególny apel w auli szkoły, poświęcony jego pamięci.

P.K. Ciekawych wydarzeń w szkole czy na wycieczkach nigdy nie brakowało. Ale warto byłoby wspomnieć o uroczej i bardzo osobliwej pani profesor z fizyki, która polowała na tzw. „łazienkowych palaczy”. Proszę wierzyć, że nie znam ucznia, który by jej nie uwielbiał.

Bardzo dobrze wspominam różnego rodzaju debaty, spotkania z ciekawymi ludźmi.

P.N. Z wszystkich wydarzeń wybrałbym maturę, ponieważ byłem jednym z pierwszych piszących ją wg zmienionych, obowiązujących dziś, zasad. Dużą niepewność potęgowały słowa nauczycieli, mówiące o nieprzerobieniu całego materiału i bardzo krótki ostatni semestr w roku. Ostatecznie wszystko skończyło się pomyślnie, a zdane egzaminy pozwoliły mi dostać się na upragnione studia.

Czy nauka w naszej szkole w znacznym stopniu przyczyniła się do kontynuowania edukacji?

J.P. Trudno powiedzieć, zaczynając naukę w LO, chciałem być prawnikiem. Później wybrałem zupełnie co innego…

K.K. Na pewno w dużym stopniu tak. Po maturze zdawałam na studia polonistyczne, na które dostałam się za drugim podejściem. Na pewno gdyby nie lekcje z panią Mirosławą Muc moje zamiłowanie do literatury i języka ojczystego nie byłoby tak ogromne. Z pewnością zajęcia z Nią, jak i sama Jej osoba, przyczyniły się do wyboru moich studiów.

M.W. Ja podjęłam naukę w kozielskim liceum, bo była to najszybsza i najskuteczniejsza droga, dająca możliwość podjęcia nauki na wyższej uczelni. Zawsze wiedziałam, że nie chce zakończyć edukacji na szkole średniej. Tu należy dodać, że był to dla nas czas szczególnie trudny. Rocznik osiemdziesiąty szósty był eksperymentalnym. To my jako pierwsi kończyliśmy szkołę podstawową po sześciu klasach, byliśmy absolwentami gimnazjum i napisaliśmy nową maturę. Nikt nie był do końca pewny swojej przyszłości i drogi dalszej edukacji.

P.K. Tak, uważam, że w pewnym stopniu zdobyte doświadczenia w okresie nauki w I LO wywarły wpływ na moje poglądy, przekonania, a także kierunek dalszej edukacji.

P.N. Myślę, że przyczyniły się w wysokim stopniu, nie tylko jeśli chodzi o zgromadzoną wiedzę, ale o przekazane nam przez nauczycieli wzorce, kładzenie nacisku na rozwijanie niezbędnych w dalszym życiu umiejętności, nierzadko wykraczających poza programy kształcenia.

Jak wyglądała dalsza nauka po ukończeniu liceum?

J.P. Potem był Uniwersytet Opolski, potem studia podyplomowe i kilka mniejszych

K.K. W porównaniu do czasów licealnych moja nauka na studiach była bardziej systematyczna i zorganizowana, Wiedza uzyskana w liceum była mocną podstawą tego, co potem na tych studiach rozwinęłam. Zdarzało mi się sięgać do notatek z czasów liceum, aby przypomnieć sobie pewne wiadomości i informacje.

M.W. Ukończyłam terapię pedagogiczną z poradnictwem zawodowym na Uniwersytecie Opolskim i studia podyplomowe z edukacji szkolnej i przedszkolnej w Brzeskiej Szkole Wyższej z oddziałami w Opolu. Oprócz tego mam uprawnienia do bycia pedagogiem szkolnym we wszystkich rodzajach placówek szkolnych i wychowawczych. W tym czasie interesowały mnie także zagadnienia dotyczące innych dziedzin pedagogiki i tym sposobem ukończyłam kurs języka migowego dla nauczycieli i kursy różnych form plastycznych w Ośrodku Doskonalenia Nauczycieli w Opolu.

P.K. Po ukończeniu LO ukończyłam pedagogikę resocjalizacyjną z terapią pedagogiczną w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Raciborzu oraz Uniwersytet Jagielloński w Krakowie w zakresie pedagogiki resocjalizacyjnej.

P.N. Po ukończeniu liceum kontynuowałem naukę na studiach magisterskich na Uniwersytecie Wrocławskim na kierunku administracja. Obecnie kończę studia licencjackie na kierunku bezpieczeństwo narodowe, w tym roku planuję rozpocząć także studia magisterskie uzupełniające z zakresu stosunków międzynarodowych ze specjalizacją bezpieczeństwo międzynarodowe.

Jakie ma Pani/ Pan wykształcenie i czy pracuje Pani/ Pan w zawodzie? Trudno było zdobyć pracę?

J.P. Z wykształcenia jestem mgr psychologii…Na szczęście pracuję w zawodzie…choć ciężko było, zwłaszcza na początku o pracę. Tak naprawdę to czasem trzeba albo mieć znajomości, albo znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie (jednym słowem mieć dużo szczęścia) – mnie się zdarzyło to drugie…

K.K. Z wykształcenia jestem polonistką i anglistką. Kończę podyplomowe studia logopedyczne. Pracuję jako lektor języka angielskiego oraz języka polskiego dla obcokrajowców w firmie szkoleniowej. Już w trakcie studiów podjęłam np. pracę nauczyciela i, szczerze przyznam, nie było mi trudno ją znaleźć. Na pewno zależało to od szczęścia i okoliczności, które nałożyły się na siebie.

M.W. trudno mi cokolwiek powiedzieć o szukaniu pracy w zawodzie w Polsce. Miałam szczęście dostać się na program wolontariatu dla absolwentów uczelni polskich na terenie Niemiec. Po jego ukończeniu dostałam posadę nauczycielki w przedszkolu, a obecnie pracuję jako wychowawczyni w niemieckim żłobku.

P.K. Wykształcenie wyższe magisterskie. Pracuję w zawodzie. Pracę w zawodzie podjęłam po 5 miesiącach od czasu ukończenia studiów.

P.N. Posiadam tytuł magistra administracji. Po dwóch latach pracy w wojskowej administracji zostałem żołnierzem zawodowym, a służę w 2 kompanii regulacji ruchu w Oleśnicy

Czy zdobyliście Państwo jakieś wyróżnienia lub nagrody w czasie nauki w liceum i po jego ukończeniu?

J.P. Szczerze mówiąc, nie pamiętam, mam tyle spraw na głowie i bardziej skupiam się na tym, co przede mną, niż na tym, co już było…

M.W. Jeszcze w trakcie trwania programu wolontariatu interesowały się nim niemieckie lokalne media, czego owocem był artykuł w lokalnej gazecie oraz spotkanie z Prezydentem miasta Kędzierzyna-Koźla zaraz po jego ukończeniu i krótkiej wizycie w Polsce. W liceum należałam do koła europejskiego i uczęszczałam na zajęcia pozalekcyjne z języka angielskiego, a udział w tych przedsięwzięciach potwierdzony jest dyplomami.

P.K. Stypendium za osiągane wyniki w nauce przyznane przez UJ.

P.N. Podczas nauki w I LO interesowałem się dziennikarstwem, a pisałem do lokalnej gazety, brałem też udział w szkolnych konkursach dziennikarskich i zostałem w nich dwukrotnie wyróżniany.

Czy chcielibyście Państwo dodać coś od siebie?

J.P. Pozdrawiam całe LO – zwłaszcza nauczycieli… mam nadzieję, że niedługo szykuje się jakiś zjazd absolwencki.

M.W. Mam nadzieję, ze odpowiedź na te pytania ma posłużyć młodym licealistom jako przykład jakiejś drogi i pokazaniu, że małe kroki i codzienne wybory mają wpływ na nasze dalsze, dorosłe życie. Chciałam też zaapelować: UCZCIE SIĘ JĘZYKÓW!, bo to jest przepustka do tego „wielkiego świata”, o którym wspomniałam na początku. Pozdrawiam też nauczycieli, szczególnie tych, których zapamiętałam z zapału i oddania, z jakim kształtowali nasze osobowości, nie zawsze łatwe i chętne do kształtowania.

P.N. Chciałbym móc, jak każdy absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie-Koźlu, spędzić jeszcze przynajmniej dzień w szkolnej ławce.

 

Opinie o szkole

„Nie wyobrażam sobie, żebym chodziła do innej szkoły niż I Liceum Ogólnokształcące im. Henryka Sienkiewicza w Kędzierzynie – Koźlu. To najlepszy wybór, jakiego mogłam dokonać. Myślę, że każdy może znaleźć tu coś dla siebie.”

Ola Zdobylak kl. Ic

 

„Przychodząc do liceum, spodziewałam się tego, że nie będę odchodzić od książek. Okazało się, że nie jest tak źle, o ile dobrze się wszystko zaplanuje. Nauki jest sporo, ale mogę rozwijać się na wielu innych płaszczyznach. Mam czas na działanie w różnych organizacjach, takich jak Amnesty International czy PCK.

W naszej szkole dzieje się wiele ciekawych rzeczy. Nigdy nie jest nudno. Poznałam tutaj wielu nowych ludzi i pewnie wielu jeszcze poznam. Atmosfera zawsze jest wesoła i prawie wszyscy są przyjaźnie do siebie nastawieni. Jak już skończę liceum, będę ten czas wspominać bardzo miło.”

Natalia Wróbel kl. Ic

 

„Przyszłam do tej szkoły ze względu na to, że była najbliżej położonym liceum od mojego miejsca zamieszkania. Lecz patrząc z perspektywy czasu i doświadczeń, wybrałabym tę szkołę jeszcze raz, kierując się również poziomem nauczania, relacjami nauczyciel-uczeń i odwrotnie. Mojemu pozytywnemu zdaniu na temat tej szkoły sprzyja również fakt, że mamy dziennik elektroniczny, system nauczania języków dostosowany do poziomu ucznia, różne organizacje i zajęcia pozalekcyjne, w których każdy może uczestniczyć. I LO jest szkołą dla każdego, kto chce nauczyć się dobrze języków, dobrze przygotować się do matury a także rozwinąć swoje pasje.”

Kinga Grabska kl. Ic

 

„Moja historia z pierwszym liceum zaczęła się zupełnie przez przypadek. Jeszcze przed zakończeniem nauki w gimnazjum podjąłem decyzję o nauce poza Kędzierzynem. Znalazłem się w Koźlu, dlatego że w ostatnim momencie zdecydowałem się pozostać w mieście i podjąć naukę w pierwszym LO. Teraz wiem, że bardzo żałowałbym, gdybym postąpił inaczej. Dlaczego?

Przede wszystkim „jedynka” to szkoła zupełnie inna niż wszystkie, w których jak dotąd byłem. Czuję zupełnie co innego, kiedy wstaję rano i myślę o szkole. Głównie dlatego, że „jedynka” to przede wszystkim wspaniali i otwarci uczniowie, którzy w tej szkole tworzą niesamowitą atmosferę. Każdy z nich jest inny, ale wszyscy akceptują się nawzajem. Kiedy ma się jakiś problem, zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże i do tego się nawet uśmiechnie. Mimo że jestem w tej szkole dopiero niecały rok, nawiązałem fantastyczne przyjaźnie, które mam nadzieję będą kontynuowane przez dalsze lata. „Jedynka” oferuje możliwość pracy w różnych organizacjach młodzieżowych, czy to wolontariat czy Amnesty International. To właśnie praca w takich grupach zbliża najbardziej. Wspólna organizacja imprez, pomoc niesiona chorym dzieciom to jest to, co zbliża nas najbardziej. A przy okazji imprez, to u nas ich nie brakuje. To zawsze fajna odskocznia no i kupa śmiechu, kiedy zobaczy się swojego nauczyciela w akcji. Ja najbardziej lubię potańczyć na przerwach, kiedy puszcza się muzykę ze szkolnego radiowęzła, a miny nauczycieli na mój widok – bezcenne. W kwestii nauczycieli to spotkało mnie miłe zaskoczenie, gdyż w tej szkole nauczyciele to przede wszystkim ludzie. Rozumieją, że uczniowie nie są cyborgami stworzonymi tylko po to, aby siedzieć nad książkami od rana do wieczora. Od każdej reguły oczywiście są wyjątki, ale na szczęście w tej szkole nie ma ich zbyt wielu, a jak są, to niedługo odejdą na emeryturę… Wiadomo, że każda szkoła jest przede wszystkim po to, żeby uczyć, ale w I LO można bardzo dobrze połączyć naukę z przyjaźnią i śmiechem. O „jedynce” mówi się, że to szkoła strasznie konserwatywna, coś jak klasztor. Absolutnie nie rozumiem takiego myślenia. Ta szkoła ma ogromne tradycje, które sięgają daleko wstecz, ale u nas tradycje łączą się z nowoczesnością. Nauczyciele to nie dinozaury, a uczniowie nie chodzą w habitach! Jednak najbardziej uderza mnie to, że na uczniów z „jedynki” mówi się że są z wiosek i w zasadzie nie są nic warci. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie! Każdy z uczniów traktowany jest tak samo i żadnego znaczenia nie ma to, czy się mieszka w mieście, czy w np. w Ostrożnicy. To, co jeszcze uderza mnie w I LO to brak szpanu. Tutaj nie ma znaczenia, czy masz buty za dwie stówy, zegarek za tysiąc i cudowny makijaż. U nas każdy jest wyjątkowy i nieważne, w co się ubiera i jak wygląda. Zupełnie inna bajka niż w niektórych szkołach.

Michał Osóbka kl. Ie

 

„Czy jestem zadowolona, że zdecydowałam się pójść do I LO? Zdecydowanie tak! Pamiętam, jakim ogromnym problemem jeszcze rok temu był dla mnie wybór szkoły. Dzisiaj patrzę na to z uśmiechem, bo wiem, że dokonałam jednego z lepszych wyborów w moim życiu. Jest wiele czynników, które składają się na takie postrzeganie przeze mnie tego liceum. Przede wszystkim poznałam tutaj wiele wspaniałych osób, przyjaźnie nastawionych i optymistycznie podchodzących do wszystkich szkolnych wyzwań. Sympatyczna atmosfera zdecydowanie sprawia, że trochę bardziej chce mi się rano wstawać z łóżka. W naszym liceum jest również wiele sposobów na rozwijanie swoich pasji. Lubię robić zdjęcia i interesuję się fotografią, dlatego w każdą środę po lekcjach chodzę na zajęcia szkolnego koła fotograficznego Varia, które realizuje wiele ciekawych projektów. Dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że w szkole mamy swoje własne studio fotograficzne, bo daje to naprawdę ogromne możliwości. Przez te osiem miesięcy miałam okazję nauczyć się wielu przydatnych rzeczy. Jednym z naszych sukcesów były wspaniałe zdjęcia do plakatów zachęcających do oddawania szpiku. Muszę przyznać, ze przyjemnie jest oglądać swoje prace wiszące na kozielskim rynku.”

Paulina Irla Ig

 

„Chodzę do klasy 1G i bardzo mi się podoba w szkole. Podoba mi się podejście nauczycieli do uczniów i to, że uczniowie szanują siebie. Jestem zadowolony ze swojej klasy i cieszę się, że chodzę do tej szkoły. Jestem zaskoczony poziomem kultury osobistej uczniów i nauczycieli.”

Szymon Waćkowski kl. Ig

 

„Przez pierwsze 2 miesiące szkoły bardzo byłam przygnębiona i dużo płakałam.

Byłam zawiedziona szkołą, przyszłam do klasy, nie znając nikogo i było mi bardzo trudno nawiązać z klasą kontakt. Po 3-4 miesiącach zdążyliśmy się bardzo zaprzyjaźnić i czujemy się bardzo dobrze w swoim towarzystwie. To sprawia, że przychodzę do szkoły pozytywnie nastawiona.

Wiele rzeczy podoba mi się w tym liceum. Chodzi właśnie o atmosferę. Radio gra na przerwach, ludzie tańczą i się dobrze bawią. W naszym liceum każdy ma szansę się wybić, nauczycielom zależy na nas i to jest właśnie bardzo fajne ;). Szczerze zachęcam!”

Jasmina Alhasan kl. Ig

 

„Jestem uczennicą najlepszego Liceum, jakie jest w mieście. A to pod wieloma wzglądami. Ta szkoła jest jedyną placówką, w której znajduje się klasa o profilu dziennikarskim. Dlatego też tu zaniosłam swoje papiery. Po niecałym roku bardzo się ze sobą zżyliśmy. Wszyscy jesteśmy równi i tolerancyjni. Moja klasa jest wesoła i chętna do pomocy. Udzielamy się w wolontariacie, szkolnym kole fotograficznym czy w grupie Amnesty International. Każdy znajdzie coś dla siebie. Aktualnie pracuję w redakcji „Cegły”, naszej szkolnej gazetki. Jestem w tego powodu bardzo zadowolona. Mogę rozwijać w ten sposób swoją pasję, jaką jest dziennikarstwo. Muzyka, która rozbrzmiewa na przerwach, to codzienność w liceum. Teraz wiem, że swojej szkoły nie zamieniłabym na żadną inną. Jako starsza koleżanka polecam Wam, przyszłym licealistom, właśnie tę szkołę. Nie będziecie tego żałować!”

Martyna Studzienna kl. Ig

 

„W 2005 roku ukończyłam I LO, chodziłam do klasy o profilu politologiczno-prawnym. Pierwszym wychowawcą była Pani Mirosława Muc, natomiast drugim Pan Piotr Pokrywka. (…) Dzięki LO i nauczycielom, którzy mnie uczyli, nie miałam problemu z dostaniem się na studia.”

Pozdrawiam, Aleksandra Wiśniewska

 

 

 

 

Historii przedwojennej dalsze fragmenty

Nigdy szczególnie nie interesowałem się tym, czym było nasze liceum w czasach przedwojennych i podczas wojny. Wiedzieliśmy, że była to zawsze szkoła, z wyjątkiem czasów wojen, podczas których znajdował się tu szpital zapasowy. Ta wiedza zupełnie mi wystarczała.

Sytuacja zmieniła się w 2005 roku, kiedy przed naszym V Zjazdem został opublikowany artykuł dr. Alfonsa Rataja pt. „Nie 60, a 120 lat”. W tej prowokującej do dyskusji pozycji autor podał kilka szczegółów przedwojennej historii szkoły. W tamtych latach (2003-2005) miałem również okazję spotkać pierwsze osoby odwiedzające po długim czasie Koźle, a będące przed wojną uczniami szkoły. Nawiązałem kontakt z panem Ratajem, który zgodził się napisać rozdział do książki zjazdowej.

Nasz kontakt trwa do dziś. Ten emerytowany dr chemii i historyk z zamiłowania, od czasu do czasu odnajduje kolejne nazwisko, adres, ciekawą historię. Poniżej zamieszczam ostatnio „zdobyte”, chyba najstarsze wspomnienia. Pozwoliłem sobie nie ingerować zbytnio w oryginalny styl piszących i składnię.

Alexandra Adelheid Lipok-Jaskiewicz

Sekretarka Męskiego Gimnazjum w Koźlu.

Od 1933 do 1945 roku byłam zatrudniona jako sekretarka w Państwowym Gimnazjum Dziecięcym w okręgowym mieście Koźlu na Śląsku Opolskim. Po ukończeniu ośmioklasowej szkoły podstawowej, maszynopisania i stenopisania z naciskiem na znajomość języka niemieckiego, zostałam zatrudniona w sekretariacie szkoły. Po wprowadzeniu w pracę szkoły przez moja długoletnią poprzedniczkę przyjęłam odpowiedzialność za instytucję. Moja przełożona została jeszcze przed wojną emerytowana.

Dyrektorem Gimnazjum był od 1933-1945 roku Oberschulrat Linus Patschkowsky, który mnie też zatrudnił. Od 1943-1945r. przejął prowadzenie szkoły w zastępstwie Studienrat dr Niebert, ponieważ pan L. Patschkowsky został powołany jako major Wermachtu do kozielskiego Wehrbezirkskomando.

Rada pedagogiczna gimnazjum składała się z 20-30 nauczycieli. Byli to wykształceni na uniwersytetach pedagodzy, zatrudnieni jako Studienassesoren. Po dłuższym wykazaniu się, mianowani zostali na Studienrat i Oberstudienrat. Przypominam sobie następujące nazwiska: Enden, Staniek, Scheitza, Wloka, Kuhn, dr Niebert, Torka, Galgan, Lagner, dr von Splawa-Neymann, Korth, Nolte, Steffen, Schmidt, Heil. W latach 40-tych doszło jeszcze kilku nauczycieli, ponieważ niektórzy z tych wymienionych zostali powołani do wermachtu. Byli to: panna von Jakubowski, dr Kindler, Niebert, Schmitt.

Do zawodu nauczycielskiego wrócił profesor Weisbach, który przed wojną przeszedł na emeryturę.

Praca w sekretariacie była wieloraka i wymagająca. Różne oczekiwania miała rada pedagogiczna i ponad 600 uczniów. Liczna korespondencja nadchodząca pocztą, prowadzenie dzienników szkolnych, wiele rozmów telefonicznych, pośrednictwo w rozmowach między rodzicami a nauczycielami było często męczącym i ciągłym wyzwaniem. Ale byłam wtedy młoda, nauczyciele bardzo uprzejmi i mili, a uczniowie kochani i mili. Z czasów pracy jako sekretarka mam jak najlepsze wspomnienia.

Jeszcze parę dopisków do historii szkoły. Założona została 1877 jako Wyższa Szkoła dla Chłopców. W 1919 roku podniesiono jej rangę z progimnazjum do gimnazjum. Pierwsi abiturienci opuścili gimnazjum1922r. i mogli bez dodatkowego egzaminu zacząć studia na uniwersytetach. Pod koniec lat 30-tych szkoła przyjęła imię Generała Litzmanna (General Litzmann Oberschule), który w Koźlu był osobą znaną.

Szkoła dysponowała dobrze wyposażoną biblioteką, pięknym boiskiem i dużą, dobrze wyposażoną halą sportową. (Chodzi o salę i boisko przy ul. Filtrowej. Przyp. red.).

Najpiękniejszym dniem w roku był coroczny Dzień Niemieckiej Muzyki Domowej. Nauczyciele i uczniowie zbierali się w auli i wielu gimnazjalistów przedstawiało swój muzykalny kunszt. Odpowiedzialny za występy był nauczyciel muzyki dr Musiol, który dyrygował orkiestrami i chórami. Co roku była to uroczystość muzyczna z pięknymi przedstawieniami. Słuchacze dziękowali owacjami. Niezapomniane.

Maintal, 09.01.2008r.

 

Johanes Kolbe

(fragmenty)

Wspomnienia z mojego okresu szkolnego w Koźlu

Moją relację piszę w języku niemieckim z zastosowaniem niemieckich określeń i nazwisk. Nie chciałbym jednak urazić niczyich uczuć narodowych; nie mam żadnych uwag do polskiej teraźniejszości w Koźlu lecz chciałbym możliwie wiernie przedstawić przeżytą przeze mnie rzeczywistość.

Do dawnej szkoły, General-Litzmann Schule, uczęszczałem od 1940 do 1944r. W klasie byliśmy tak zwanymi uczniami dojeżdżającymi. Znaczyło to, iż do szkoły w Koźlu dojeżdżaliśmy z naszych miejsc zamieszkania albo autobusem np. z Krapkowic (Krappitz) lub z Leśnicy (Brgstadt) czy też pociągiem np. z Głogówka (Oberglogau) lub z Baborowa (Bamerwitz).

W okresie całego mojego pobytu w Koźlu szalała wojna. Jednak nauczanie przebiegało bez jakichkolwiek ograniczeń. Odbywały się zajęcia, posiadaliśmy porządne podręczniki szkolne i wystarczającą ilość materiałów piśmienniczych. Niestety, niekiedy nie odbywały się „ćwiczenia cielesne” (wf), ponieważ brakowało akurat nauczycieli. Niektórzy nawet zostali ściągnięci z powrotem ze stanu spoczynkowego do służby w szkole. To widać np. na moim świadectwie z 11 lipca 1942r. Zostało ono wypełnione przez naszego dawnego, powołanego ze stanu emerytalnego wychowawcę klasowego pana Nolte. Używał nadal stare wycofane pismo, niemiecki „gotyk”. Na tymże jak i na wszystkich innych świadectwach brak jest oceny z przedmiotu – religia, jakkolwiek było na nich wyraźnie wydrukowane miejsce. Udział w przedmiocie religia, jak i uzyskana ocena były wyszczególnione na odrębnym załączniku. To wynikało z przyczyn politycznych ówczesnych czasów. Dla zilustrowania dołączam również kopię tego dokumentu. Należy on jednak do innego świadectwa szkolnego, ale jest on jedynym załącznikiem, który jeszcze posiadam.

Pan Nolte, nauczyciel przedmiotu – biologia, wprowadzał nas nie tylko teoretycznie w znajomość przyrodoznawstwa, ale przez wędrówki krajoznawcze pozwolił nam w widoczny sposób poznać osobliwości przyrodnicze. Do tego należało np. by na łąkach po zapachu rozpoznawać niewidoczne zioła. Pan Nolte umiał nam to zaprezentować. Inny nauczyciel powołany ze stanu spoczynku od przedmiotu „sport” nie potrafił nam już niestety zademonstrować żadnych ćwiczeń, ograniczał się jedynie do objaśnień i starannego nadzoru. Metodyka nauczania nauczycieli powoływanych ze stanu emerytalnego była jednak aktualna do czasu i odpowiadała fachowym i pedagogicznym wymogom. Tym nauczycielom z szacunku dla ich wieku nie wymyślano przezwisk.

Nasi nauczyciele starali się nie wprowadzać do zajęć ideologii nazistowskiej. U niektórych nauczycieli, szczególnie starszych roczników, mogłem nawet zauważyć wyraźną niechęć w stosunku do politycznych treści w szkole. Nigdy też w gimnazjum nie zjawiały się osoby z zewnątrz, np. z partii, aby prowadzić propagandę ideologii nazistowskiej. Próbowano dokonywać tego raczej przez imprezy organizacji DJ (Deutsche Jugend, czyli Niemiecka Młodzież) poza szkołą. Przynależność do organizacji młodzieżowej była wtedy obowiązkowa. Musieliśmy regularnie uczestniczyć w tychże imprezach. Miały mieć nacjonalistyczny i militarny charakter, jednak niekiedy przemieniały się w swobodne i wesołe spotkania młodzieżowe.

Wspominam z sympatią moich nauczycieli. Szczególną pozycję posiadał zastępca kierownika szkoły dr Niebert. Ze względu na swoje wykształcenie w zakresie filologii klasycznej, a w szczególności z powodu swego niezależnego i zrównoważonego zachowania otrzymał przydomek „Zeus”. Dr Niebert jako zastępca kierownika szkoły podpisywał wszystkie moje świadectwa.

Pana Patschkorskiego (kierownika szkoły) osobiście poznałem jedynie raz. Przebywanie przy wejściu do auli a także w pomieszczeniu przed nią było zabronione dla uczniów. Pomimo tego byłem raz na przerwie lekcyjnej przed aulą. Niespodziewanie pojawił się przede mną pan Patschkowsky. Bez komentarza otrzymałem policzek, który jednak nie był bolesnym, był on raczej udzielony symbolicznie, bardziej jako pouczenie niż kara. Takie postępowanie jest dzisiaj już nie do pomyślenia.

Długi czas z uwagi na znaczne oddalenie od frontu, Górny Śląsk pozostawał bezpieczny przed atakami lotniczymi (nalotami). Zmieniło się to w 1944 roku. Rozpoczęły się naloty lotnicze na przemysłowe obiekty w obrębie Koźla. Podczas alarmu lotniczego uczniowie przebywali w podziemiu budynku szkolnego, które jednakowoż nie posiadało żadnych urządzeń ochronnych. Tylko raz przeżyliśmy strach, kiedy w pobliżu szkoły eksplodowała bomba, wskutek czego wystąpił wyczuwalny wstrząs budynku. W tym też czasie starsze ode mnie roczniki szkolne zostały powołane jako pomocnicy przy agregatach przeciwlotniczych. Podczas jednego z nalotów bombowych wielu uczniów poniosło śmierć.

W połowie stycznia 1945r. sowieckie jednostki wojskowe dotarły do Odry, a zatem Koźle weszło wtedy w obszar frontowy. Gdzieś w styczniu nauczanie w General-Litzmann Schule zostało wstrzymane. Na tym zakończył się przed 64 latami mój okres szkolny w Koźlu. Następnie w Niemczech ukończyłem szkołę i studia uniwersyteckie oraz wykonywałem wybrany zawód. Mój okres szkolny w Koźlu, to ważny czas mojego życia, pozostanie on w niezapomnianym wspomnieniem.

Moi szkolni koledzy? Niektórzy pozostali na Górnym Śląsku. Kontynuowali uczęszczanie do szkoły, ukończyli studia albo wyuczyli się różnych zawodów. Kontakty absolwentów i nauczycieli uległy zerwaniu. Wojna i jej następstwa naznaczyły nasz los i rozrzuciły nas po świecie.

tłumaczył: dr Alfons Rataj

Hans–Joachim Leder

Moje dzieciństwo w Koźlu

Od piątku 1. kwietnia 1938 aż do zakończenia roku szkolnego, 30. marca 1940 uczęszczałem do ewangelickiej szkoły podstawowej (szkoła dla dzieci marynarzy) w Koźlu-Porcie na Górnym Śląsku. Najciekawsze były dla mnie wtedy modelarstwo, filmy „Myszka Micky” którymi byłem zachwycony oraz sport. Wiele radości sprawiało mi pływanie, szczególnie w lecie w rzece Odrze lub w jeziorze w kłodnickim lesie, a przez cały rok na krytej pływalni przy fabryce celulozy Waldhof, zakładów kozielskich w Koźlu-Porcie.

W szkole do której uczęszczałem nauczało tylko dwóch nauczycieli w tylko dwóch klasach: w jednej – klasy od 1 do 4, w drugiej od 5 do 8. Nie zawsze byłem wzorowym uczniem, dlatego czasami dostawałem lanie od nauczycieli albo musiałem zostać w szkole po lekcjach. Zawsze chciałem to ukryć przed moim ojcem. Pewnego razu gąbka do tablicy, która wystawała mi spod kurtki, zdradziła, że nie idę się bawić, lecz za karę do szkoły przy ulicy Bluecherstr. I oczywiście dostałem od ojca lanie, za to, że się nie przyznałem.

W moim zeszycie ocen szkolnych, który zachowałem przy przejściu ze szkoły ludowej (podstawowej) do średniej i który mogłem zabrać ze sobą na Zachód, została dopisana „korekta”:

„Korekta w zeszycie ocen szkolnych dla Hans’a Joachim’a Leder’a zgodnie z rozporządzeniem ministra z 5 września 1938 roku, strona 401.

Do Rodziców!

Od momentu objęcia władzy w naszej ojczyźnie przez naszego Fuehrera Adolfa Hitlera nastąpiły również w obszarze szkoły podstawowej duże zmiany. Zgodnie z rozporządzeniem Ministra Nauki, Wychowania i Edukacji Publicznej szkoła ma ważne zadanie:

  1. niemiecką młodzież wychowywać do życia we wspólnocie narodu i do całkowitego oddania Fuehrerowi i narodowi oraz
  2. niemieckiej młodzieży wpajać podstawowe wiadomości i umiejętności, które umożliwią im udział w życiu zawodowym i kulturalnym naszego narodu.

Zadaniem szkoły nie jest więc jak do tej pory tylko nauczanie, ale w szczególności wychowywanie i kształtowanie charakteru. Szkoła ma za zadanie wychować dziecko na stałego charakterem prawdziwego Niemca.

Wprowadzone zostają nowe obszary nauczania – genetyka, etnologia, historia wczesno-germańska; na szczególnie wartościowe przedmioty przeznaczona zostaje większa część programu nauczania – historia, wychowanie fizyczne, biologia. Zrozumienie dla wprowadzenia 4 letniego programu naszego Fuehrera zostaje umożliwione poprzez wplecenie do istotnych dziedzin nauki. Naszym niemieckim braciom i siostrom poza granicami naszego kraju pozwolą te lekcje w szczególnie aktywny sposób współuczestniczyć w życiu naszego kraju. W taki sposób szkoła ma swój udział w działaniach edukacyjnych naszego Fuhrera nad niemieckim narodem.

Przyszłość niemieckiego narodu zależy od jego młodzieży. Jeśli naród niemiecki chce ufnie spoglądać w przyszłość, to potrzebuje radosnej, zdrowej młodzieży, która jest dumna i silna, która nosi w sobie wierność i honor. Dlatego Fuehrer wprowadził wychowanie fizyczne do szkół, czego nie ma w żadnym innym kraju na świecie. Wychowanie fizyczne nie jest przedmiotem lekcyjnym wyłącznie po to, aby ćwiczyć i budować ciało. Przedmiot ten wychowuje w takiej dziedzinie, w której młodzież jest najbardziej podatna na wychowanie, czyli poprzez ćwiczenia, gry, uprawianie sportów i poruszanie się.

„W Trzeciej Rzeszy nie liczy się tylko wiedza, ale również siła i idealnym zdaje się być typ człowieka przyszłości, w którym promieniejący duch znajduje się we wspaniałym ciele, poprzez które ludzie wraz z pieniędzmi i władzą znowu odnajdą drogę do ideału bogactwa.”

(Adolf Hitler)

Drodzy Rodzice! Wykazujecie zrozumienie wobec szkoły. Bądźcie z nią w ciągłym kontakcie! Zapoznawajcie się z osiągnięciami swoich dzieci nie tylko przy okazaniu wam świadectwa szkolnego lecz również poprzez częste rozmowy z wychowawcami! Wysyłajcie swoje dzieci punktualnie i regularnie do szkoły! W przypadku nieobecności waszego dziecka w szkole zadbajcie o terminowe usprawiedliwianie. Zgłaszajcie jakiekolwiek ułomności i choroby waszych dzieci u wychowawcy klasy. Z ćwiczeń (wychowania fizycznego) uczeń może być zwolniony tylko na podstawie zaświadczenia lekarza szkolnego. Kontrolujcie odrabianie lekcji waszych dzieci! Ze świadectwa szkolnego wyczytacie osiągnięcia i braki jakie wasze dziecko wykazuje. Zadbajcie o ty, aby je nadrobić! Podpisujcie okazane wam zeszyty z ocenami. Wasze pisemne uwagi w zeszycie ocen są niestosowne! Wykazujcie wyrozumiałość wobec szkolnych zbiórek, gdyż służą one dobru narodu. Chętnie bierzcie udział w uroczystościach szkolnych. Nie działajcie przeciwko szkole, gdyż ona pomaga kształtować wasze dziecko w duchu naszego wielkiego wychowawcy Adolfa Hitlera.”

podpisany M. Bormann

Opinia mojej wychowawczyni na świadectwie brzmiała wtedy, że nie odpowiadam zawartym w powyższym rozporządzeniu wskazaniom. Jej uwaga na moim świadectwie była następująca: „Hans jest aktywny na lekcjach, lecz brakuje mu jeszcze zgrania z klasą i poczucia wspólnoty z kolegami z klasy.”

W latach od 1938 do 1939 moja krótka droga do szkoły trwała często dłużej, gdyż tak, jak i inne dzieci interesowały mnie pojazdy militarne i ich załoga, które na wale starego Kanału Kłodnickiego zawsze stały „w pogotowiu”’. 1. września 1939 najazdem Wehrmachtu na Polskę rozpoczęła się II Wojna Światowa, która kosztowała życie milionów ludzi i spustoszyła Europę.

Na początku wojny również pomieszczenia szkoły zostały w dużym stopniu wykorzystane przez Wehrmacht. Od 1. kwietnia 1940 do 31. sierpnia 1942 roku chodziłem do szkoły ludowej (podstawowej) w Kłodnicy. Ta szkoła dysponowała wszystkimi klasami, prawie wszyscy moi szkolni koledzy byli katolikami. Do ewangelickiej szkoły dla dzieci marynarzy od 1. kwietnia 1940 mogły chodzić jedynie dzieci z tych rodzin, których rodzice pracowali jako przewoźnicy żeglugi śródlądowej. W naszej klasie nadal wisiał krzyż i przed lekcjami wspólnie odmawialiśmy modlitwę. Potem – zgodnie ze wskazówkami nauczyciela – dzieci, które nie były zbyt czyste, były przez swoich kolegów myte pod „plump’ą” – tak nazwaliśmy kran. W latrynach wisiał spis wskazówek, które miały służyć dbaniu o czystość i higienę.

Nauczyciel prowadził lekcje chodząc tam i z powrotem po ławkach w gumowcach. Wydaje się to być trudne do pojęcia z punktu widzenia dzisiejszej pedagogiki. Kary otrzymywaliśmy rózgą, przy czym inne dzieci musiały mocno trzymać karanego. Uczniowie musieli czyścić spluwaczkę, gdy jakieś dziecko miało wzdęcia, powoływano „wąchaczy” aby znaleźć winnego. Dyktanda sprawdzaliśmy sobie nawzajem; było dużo liczenia w pamięci i musieliśmy się uczyć wiele na pamięć. Do tego zaliczały się pieśni kościelne, wiersze jak również daty historyczne i ważniejsze cytaty.

  1. stycznia 1941 roku wówczas rządzący minister Martin Bormann podał do wiadomości, że tak zwane pismo gotyckie składa się z czcionki zwanej „szwabacha” i dlatego zakazano jego stosowania. Powoli zastępowane było antykwą (pismem humanistycznym opartym na alfabecie łacińskim). Rządzący w Berlinie podali do wiadomości, że jak tylko to pismo zostanie wprowadzone w książkach, to w szkołach wiejskich i podstawowych należy uczyć już normalnego pisma. W 1942 roku rozpoczęcie roku szkolnego zostało przeniesione na Górnym Śląsku z wiosny na jesień. Od 1. września 1942 roku uczęszczałem do Szkoły im. Generała Litzmanna, państwowej szkoły średniej dla chłopców w Koźlu, w której byłem uczniem do stycznia 1945 roku. Szkoła została nazwana tym imieniem w latach 30-tych ubiegłego stulecia (patrz informacje w załączniku). Mój ojciec prowadził jako diakon (misjonarz marynarki) dom dziecka dla chłopców i dziewczynek marynarzy odrzańskich. Mimo to został powołany do Wehrmachtu jako sanitariusz. Wcześniej jednak towarzyszył mi podczas egzaminu wstępnego do szkoły. Spośród 200 kandydatów przyjęto tylko 40. Późnym popołudniem, gdy w auli wyczytane zostało 40 nazwisk, dyrektor zacytował jedyny mój błąd w dyktandzie i określił go jako typowo śląski: źle napisałem słowo „gucken” (spoglądać), zamiast użyć na początku słowa litery „g”, napisałem następująco: „und die Sonne kuckte ueber den Annaberg auf das oberschlesische Land” (tł. „a słońce spoglądało znad Góry Świętej Anny na górnośląską ziemię.”)

Pierwszego dnia roku szkolnego nasz nauczyciel języka niemieckiego oznajmił z uśmiechem na twarzy: „Chłopcy! U nas będziemy redukować użycie słów obcego pochodzenia do minimum!” Wytłumaczył nam, że należy zniwelować użycie słów pochodzących z innych języków. Jako przykład podał słowo „Heulgeraet” (urządzenie wyjące) zamiast „Sirene” (syrena). Celem nazistów było właśnie usunięcie z języka niemieckiego wszystkich słów obcego pochodzenia, co często prowadziło do wręcz śmiesznych sytuacji, a z kolei w codziennym użyciu języka rzadko było stosowane.

Jeden z dyrektorów był oficerem rezerwy. Twierdził z życzliwością, że my uczniowie występując w szkolnych mundurkach, upodobnialiśmy się do kadetów. Większość z nas czuła się dojrzalej w mundurkach, których koszt musieli ponieść nasi rodzice. Jak wiele reżimów totalitarnych, chcieli posiąść naziści, przede wszystkim młodych ludzi i dlatego oferowali im wiele przywilejów i wygód. Czemu miało służyć to paramilitarne kształcenie i jaki obraz człowieka się za tym krył, nie potrafiliśmy sami rozpoznać – może byliśmy jeszcze za młodzi.

Nowych książek było tylko kilka egzemplarzy; kazano nam podczas ferii skontaktować się z uczniami z klasy starszej, aby od nich pozyskać te książki. Gdy chcieliśmy zakupić nowy zeszyt, potrzebowaliśmy zaświadczenie ze szkoły, które potwierdzone zostało pieczęcią w całkowicie zapisanym zeszycie. Brakowało lektur w języku angielskim, ale dostępne było czasopismo „Adler” (tł. orzeł), dokumentacja lotnictwa wojskowego w języku angielskim. Natomiast zeszyty wojenne, które szczegółowo opisywały sukcesy niemieckich żołnierzy, można było dostać w dużych ilościach.

Trzykilometrową drogę do szkoły pokonywałem zarówno latem jak i zimą na rowerze; w tym celu potrzebowałem zgody policji ze względu na niedobór opon rowerowych. W środy – czasami również w soboty – nie dostawaliśmy zadania, ponieważ w te dni mieliśmy dyżur w „Jungvolk” (to część Hitlerjugend), np. pomoc przy zbiorach w czasie żniw. Wojna światowa coraz silniej wpływała również na życie szkolne. W 1943 roku kolejny raz rozdano zadania maturalne (egzamin dojrzałości) w auli szkoły. Z powodu zaciągnięcia do wojska wielu nauczycieli na świadectwie pojawiała się adnotacja „Nieocenione z powodu nieobecności nauczyciela.” Z kolei materiał z innych przedmiotów był intensywniej opracowany. W dalszym ciągu stosowano bicie i inne kary.

Do naszej szkoły trafili uczniowie z Nadrenii, wielu z Ludwigshafen i Mannheim. Większość z nich była dziećmi pracowników zakładów, którzy zajmowali się produkcją paliw syntetycznych, w I.G. Farbenwerk AG Riegersfeld oraz w fabryce benzyny syntetycznej „Reichswerk Hermann Goering Blechhammer”. Inne dzieci pochodziły z rodzin z zachodnich Niemiec, które podczas bombardowań utraciły cały dorobek życia.

Od roku 1944 (byłem wtedy w 6./7. klasie) uczniowie starszych klas naszej szkoły zostali częściowo powołani jako pomocnicy lotnictwa wojskowego. Wojska okupacyjne, które dotarły do Koźla, aby chronić zakłady przemysłowe, pochodziły z Wuppertal’u. Budynek naszej szkoły służył jako rezerwowy szpital wojskowy. Nasze lekcje odbywały się w innym budynku, w średniej szkole dla dziewcząt w Koźlu. W tym samym roku nasi uczniowie pomagali przy budowie szańca, to znaczy budowie linii obrony przed przemarszem Armii Czerwonej, „Muru Wschodniego”. Pozycja A2 przebiegała w Polsce, A1 – wzdłuż wschodniej granicy Śląska, a pozycja „Barthold” wokół Wrocławia.

Od 1944 roku jako młodsi uczniowie nie mieliśmy lekcji codziennie. Musieliśmy pomagać przy budowie nowej pozycji „Flak” (obrona przeciwlotnicza), przy zrównywaniu starych, odbudowywaniu zniszczonych przez bombardowania oraz przy doprowadzaniu do należytego stanu budynków. W przypadku ataków lotniczych lekcje były zawieszone.

Gdy na początku roku 1945 wróciliśmy po feriach do szkoły, z okna naszej klasy mogliśmy obserwować, jak kozielski Kreisleiter (kierownik powiatu) odprowadzał swoją rodzinę na dworzec kolejowy, aby zdążyć przed wkroczeniem Armii Czerwonej. 19 stycznia Armia Czerwona dotarła na Górny Śląsk; następnego dnia z pozwoleniem na wyjazd wystawionym przez burmistrza Kłodnicy musieliśmy „z powodu udziału w obronie przeciwlotniczej” opuścić naszą ojczyznę.

Kozielskiemu Liceum życzę na przyszłość wszystkiego dobrego! Jak jego bogata w zmiany historia pokazuje, pedagogika jest zawsze zależna od danych czasów i panującej sytuacji. Niektóre wartości są jednak tak silne, że przetrwają nawet najciemniejsze lata historii.

Uczniom, nauczycielom liceum i rodzicom niech te wartości pozostaną gwiazdami przewodnimi.

Hans–Joachim Leder

Tłumaczyła: Aneta Knura

Autor wspomnień, pastor Leder przesłał również załączniki, kopie dokumentów państwowych. nie sądzę, by były interesujące. Mogą ciekawić historyków. Ale jeden z nich…

 

Załącznik nr 2.

 

Wskazania dotyczące czystości i higieny

  1. Postępuj tak, abyś mógł opuścić to pomieszczenie takim, jakim chciałbyś je zastać wracając do niego. Po tobie jeszcze inni będą korzystać z niego.
  2. Korzystaj wyłącznie z perforowanego papieru toaletowego. W żadnym wypadku z gazet.
  3. Toalety nie są składowiskiem śmieci.
  4. Zabronione jest i będzie surowo karane wrzucanie waty, bandaży i tym podobnych do muszli klozetowej, ponieważ ich zatkanie spowoduje duże niebezpieczeństwo dla zdrowia.
  5. Natychmiast zgłaszaj, jeśli coś nie jest w porządku lub nie funkcjonuje. Małe uszkodzenia można szybko zniwelować.
  6. Funkcjonujące sanitariaty są niezbędne dla dobrego samopoczucia twojego i twoich kolegów. Dlatego zanim wyjdziesz, zadbaj o to, aby korzystający po tobie z toalety nie miał powodów do zatykania sobie nosa.

Tłumaczyła: Aneta Knura

Joachim Heidrich

Wspomnienia dr J. Heidrich’a z dzieciństwa w Stoeblau (Steblowie)

Gimnazjum.

Tak pięknie brzmiało słowo „gimnazjum” w uszach 11-letniego chłopca. Było to tajemnicze hasło pełne oczekiwań i obietnic. Kozielskie gimnazjum było szkołą z językiem angielskim i łacińskim jako językiem obcym. Język grecki jako klasyczny przedmiot humanistyczny nie został nam już zaoferowany. Szczerze mówiąc, to moi rodzice i główny nauczyciel pan Zigan zadecydowali, że pójdę do tej szkoły drugiego stopnia kształcenia. W latach trzydziestych poprzedniego stulecia bardzo ważnym było dobrze wykształcić chłopców i pozwolić im uczyć się porządnych zawodów. Dziewczęta z kolei przygotowywane były do roli matki i gospodyni domowej. Wykonywały praktyczne zawody jak sprzedawczyni, krawcowa, ogrodniczka, nauczycielka lub przedszkolanka. Oczywiście wiele dziewcząt też w tamtych czasach chodziło do gimnazjum i studiowało na uniwersytetach. Tak więc zostałem zgłoszony do kozielskiego gimnazjum i nie zdałem egzaminu wstępnego. Jeden błąd, który zrobiłem w dyktandzie, pamiętam do dziś – słowo „Laub” (tł. liście) napisałem przez ‘p’, czyli „Laup”. Fonetycznie było dobrze, jednak był to błąd ortograficzny. Musieliśmy też rozwiązać kilka zadań matematycznych i napisać krótkie wypracowanie. Moje wyniki jednak nie były aż tak tragiczne, bo otwarto dodatkową klasę i zostałem do niej przyjęty. Tym sposobem stałem się „Sextanem” – czyli uczniem pierwszej klasy Gimnazjum im.Generała Litzmanna w Koźlu. Czekało tam na mnie wiele nowych rzeczy i dużo nauki. Przejście z zaufanej dwuklasowej szkoły podstawowej do tego ogromnego przedsiębiorstwa, którym było gimnazjum na początku przygnębiało mnie i krępowało. Długie korytarze, kilka pięter, mnóstwo klas, specjalistyczne pracownie z biologii i sztuki, pracownia fizyczna i chemiczna powodowały, że na początku często błądziłem po budynku. Wielka sala gimnastyczna bardzo mnie zachwycała, położona w przepięknym parku, który nazywano „glacis”. Sala bogato była wyposażona w przyrządy sportowe takie jak drabinki, rusztowania do wspinania się, krążki, konie do skoków i inny sprzęt do ćwiczeń. Na przyległym boisku sportowym stały bramki. Na tym boisku trenowaliśmy różne dyscypliny: biegi, rzuty, sztuki walki. Najchętniej graliśmy oczywiście w piłkę nożną, również w dwa ognie i piłkę ręczną. W latach 30-tych i 40-tych ubiegłego stulecia sport miał duże znaczenie. Był to też ulubiony przedmiot wielu uczniów. Organizowano wiele zawodów sportowych – mieliśmy nauczyć się dalej rzucać, szybciej biegać, wyżej skakać, sprawnie wspinać się na drabinki. Niektórzy chłopcy byli bardzo zdeterminowani i osiągali niesamowite wyniki. Ja niestety nie byłem tak sprawny, moją najlepszą oceną ze sportu była ocena „zadowalający”.

Program gimnazjum stawiał dużo wyższe wymagania uczniom niż ukochana szkoła podstawowa w Stoeblau (Steblowie). Było dużo nowych przedmiotów, takich jak biologia zamiast przyrody, matematyka zamiast liczenia, geografia, języki obce jak angielski od pierwszej klasy, łacina od trzeciej klasy, w której doszły również fizyka i chemia. To wszystko było trochę skomplikowane, dlatego potrzebowałem więcej czasu, aby przyzwyczaić się do nowej sytuacji szkolnej. Również z kadrą nauczycielska trzeba było się zapoznać, było przecież tak wielu nauczycieli. Do każdego przedmiotu inny, najczęściej nauczyciele mianowani z dużym doświadczeniem. Podczas wojny wielu z nich powołano do służby w Wehrmachcie, wtedy zastąpieni zostali emerytowanymi nauczycielami. Ale ci starsi wykazywali równie dużo doświadczenia pedagogicznego, cierpliwości i wyrozumiałości wobec uczniów. Chętnie wspominam pana Edena, naszego nauczyciela języka niemieckiego. Był wielkim wielbicielem Eichendorff’a i zapoznał nas z jego wierszami, pieśniami wędrowca i opowiadaniami. Najbardziej lubił on nowelę „Z życia nicponia”, z której czytał nam całe rozdziały. Nie zawsze jednak słuchaliśmy pilnie, w tym czasie graliśmy w ‘statki’ albo czytaliśmy Karla Maya. Romantyzm Eichendorffa, historię jego ojczyzny i miejsca zamieszkania oraz jego poezję liryczna zrozumiałem tak naprawdę dopiero później. Ten wielki niemiecki romantyk ma dla nas Górnoślązaków szczególne znaczenie.

Pan Nolte również przywrócony do nauczania emeryt był bardzo surowy. Uczył nas matematyki, próbował nam przyswoić ułamki, równania, geometrię i funkcje logarytmiczne. Ja nieszczególnie interesowałem się matematyką, dlatego oddawanie prac klasowych było dla mnie dość ekscytujące. Cieszyłem się każdą oceną zadowalającą, dobre i bardzo dobre otrzymywałem rzadko. Bardziej lubiłem biologię, nazywaną krótko „Bio”. Nasz nauczyciel mianowany pan Loch uczył też sztuki. Uczył nas o amebach i pantofelkach, mogliśmy je podziwiać pod mikroskopem. Łacina nie miała nic wspólnego z tajemnicą ofiary mszalnej. Zwroty księdza Putzik’a do wiernych „Dominus vobiscum” i odpowiedzi „Et cum spiritu tuo” lub „Sursum corda” i „Habemus ad Dominum”, były nam dobrze znane i przyjemne dla ucha. Lekcje jednak koncentrowały się na nauce słów, odmianie i skomplikowanej gramatyce. Naszym nauczycielem łaciny był pan Aloes Schmidt, przez nas nazywany Aloes. Nie czuliśmy przed nim respektu, nie był dla nas autorytetem. Na jego lekcjach było bardzo głośno, a przed sprawdzianami często prosiliśmy o przesunięcie i nie chcieliśmy ich pisać. Kiedyś przyłapał nas na tym dyrektor Pattberg i kazał nam pisać ten sprawdzian po lekcjach. Mimo to bardzo lubiłem ten przedmiot i dość dobrze się uczyłem, co mi pomogło w przyszłości na studiach. Moim ulubionym przedmiotem była historia z panem Weisbachem, byłym wykładowcą uniwersyteckim. Był on zuchwałym nauczycielem, który w związku z naszym zainteresowaniem mitologią grecką uczył nas starożytnej historii. Wytłumaczył nam historyczna przemianę na przykładzie powstania i upadku cesarstwa rzymskiego. Przejście z antyku do średniowiecza i renesansu fascynują mnie do dziś i wzbudzają zaskoczenie, podziw dla starego i nowego Rzymu.

Angielski i geografię mieliśmy ze wspaniałą stażystką panną Ilse von Jakubowsky, była naszą wychowawczynią. Później poślubiła dr. Kindlera nazywanego „garb” ze względu na jego niepełnosprawność. Był najlepszym i równocześnie najsurowszym nauczycielem. Chyba jako jedyny bił, policzkował uczniów. Nauczał języka angielskiego, francuskiego lub łaciny. Poza tym przypadkiem, w naszym gimnazjum nie stosowano już bicia. Takie cielesne kary należały wtedy już do przeszłości. Fizyki i chemii uczył nas pan Torka, religii dr Splawa von Neymann. Lekcji języka niemieckiego udzielał nam od trzeciej klasy (Quarta) pan Niefert, Niemiec rumuńskiego pochodzenia, z którego akcentu wyśmiewaliśmy się. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że nasza wymowy obciążona była ciężkim górnośląskim akcentem. Przekonałem się o tym znacznie później. Nazwisk innych nauczycieli nie znałem, z nimi praktycznie nie mieliśmy kontaktu. Uczący nas nauczyciele byli bardzo solidni, z wielkim zaangażowaniem i motywacją wykonywali swoją pracę. Byli porządnymi i szanowanymi ludźmi, a niektórzy z nich są mi do dziś wzorem.

W życiu dorastającego chłopca pojawiały się problemy związane nie tylko ze szkolnymi przedmiotami i przyswajaniem wiedzy. Od 11 do 14 roku życia każdy chłopiec przechodził zmiany w swoim ciele i sposobie myślenia. Następuje wtedy kształtowanie się własnego „ja”, szukanie swojej roli w społeczeństwie, odłączenie się od domu rodzinnego i uświadomienie własnej tożsamości. Dobre kontakty rodzinne i godny przykład rodziców zapobiegają niewłaściwemu rozwojowi. Dzisiaj uważam, że nie miałem żadnych problemów z dorastaniem. Ale czasem wracam myślami do zaskakujących przeżyć. Zakochałem się w Steffi, uczennicy z sąsiedniej wioski, którą codziennie spotykałem na dworcu lub w pociągu w drodze do szkoły. Byłem dla niej z pewnością jednym z wielu uczniów tej samej szkoły, których znała tylko widzenia. Nie doszło między nami do zawarcia znajomości, ale była ona moim pierwszym wielkim zauroczeniem.

Droga ze Steblowa (Stoeblau) do Koźla była dość męcząca. Musiałem wstawać o 6.00 rano i po śniadaniu (zazwyczaj była zupa mączna z chlebem z masłem) jechałem rowerem na dworzec do Muehlengrund. Przedziały trzeciej klasy najczęściej były przeludnione. Wielu mężczyzn jadących pociągiem, również starszych uczniów, grało w skata na płasko rozłożonej torbie. My młodsi uczniowie obserwowaliśmy, co się dzieje albo szukaliśmy cichego miejsca, żeby się trochę pouczyć. Podróż trwała ok. 25 minut, więc ten czas można było wykorzystać. Droga od kozielskiego dworca aż do gimnazjum też trwała ok. 20-25 minut. Nie sprawiało nam to większego kłopotu. Wtedy zapaliłem mojego pierwszego papierosa, palenie nie było dla mnie czymś obcym, bo paliło wtedy wielu mężczyzn, nasz ojciec także. Sprowokował mnie starszy brat Josef. Chcieliśmy raz zrobić coś zakazanego i spróbować czegoś, co wolno dorosłym. Tak więc paliliśmy naszego pierwszego papierosa, a właściwie papierosa naszego ojca na obrzeżu parku, nad przepływającą tam rzeczką Grossneukirchner Wasser. Wciągaliśmy dym i wypuszczaliśmy go nosem, było nam niedobrze i słabo i w ogóle nie smakowało. Po czasie poczuliśmy się lepiej i postanowiliśmy więcej nie palić.

Do gimnazjum w Koźlu chodziłem od jesieni 1941 do końca stycznia 1945 roku. Uczęszczałem tam od pierwszej do czwartej klasy, a więc ukończyłem tzw. niższy stopień dalszego etapu kształcenia. Niestety sytuacja wojenna przeszkodziła mi w dalszej nauce w tej wspaniałej szkole.

Właściwie już na początku lata 1944 roku nie było mowy o normalnych lekcjach. Nasza szkoła im. Generała Litzmanna została przekształcona w szpital wojskowy, a lekcje przeniesione do gimnazjum dla dziewcząt. Musieliśmy dzielić szkołę, lekcje odbywały się raz dla dziewcząt, raz dla chłopców, co drugi dzień na przemian. Prawie żaden przedmiot nie był już nauczany systematycznie, we znaki dawał się koniec wojny, a wraz z nim zbliżająca się katastrofa. Wtedy nie brakowało nam jeszcze podstawowych środków do życia, ale wspólna droga kształcenia z kolegami ze szkoły dobiegała końca. Skończyły się zabawy i żarty, nagle byliśmy dorośli. Co pozostało, to wspomnienia, wiedza, postawa, własne zdania i wiele pytań. Ten odcinek życia się zakończył. Staliśmy przed „godziną zero” 1945 roku.

Dr Joachim Heidrich

Tłumaczyła: Aneta Knura

Alfred Stadler

Szanowny Pan Dyrektor

mgr Ryszard Więcek

Jak wspomniałem w moim liście z grudnia 2006 roku, tak też podczas ostatniej rozmowy telefonicznej z panią Knoop, przesyłam Panu zdjęcie klasy O III z roku 1936.

Z mojej klasy maturalnej żyje jeszcze tylko pani dr Lucia Buechs i ja. Mamy zamiar przejrzeć strony 381 i 375 Pańskiej Księgi Jubileuszowej V Zjazdu Absolwentów. Może będziemy mogli dać Panu jeszcze wskazówki do tych list. Pani dr Buechs i ja mamy problemy ze wzrokiem, dlatego potrwa to trochę dłużej.

Serdecznie pozdrawiam,

  1. Stadler

Tłumaczyła: Aneta Knura

Hans Mittmann

W sierpniu 2010 r. stałem przed szkołą z koleżanką wicedyrektor, Małgorzatą Targosz. Omawialiśmy sprawy szkolne pozostające do załatwienia w związku z moim przedłużającym się pobytem na zwolnieniu lekarskim po przebytym zawale. Obserwowaliśmy, jak mała grupa ludzi (w tym dwie starsze osoby), obserwują front szkoły, spoglądając na okna auli. Starszy pan coś opowiadał, żywo gestykulując. Łatwo odgadliśmy, że to „podróż sentymentalna” do miejsc młodości. Nawiązaliśmy rozmowę i domysły potwierdziły się. Spytałem, czemu nie wchodzą do środka? „Wie pan, wakacje, nie wiadomo, czy nas wpuszczą, nie chcemy przeszkadzać”. Zapewniłem, że dyrektor zawsze chętnie gości dawnych uczniów szkoły i obiecałem zaprowadzić gości do jego gabinetu. Było to było dla nich miłym zaskoczeniem, gdy po chwili siedzieliśmy wszyscy w sali na parterze. Dla tych ludzi to była ważna wizyta. Cieszę się, że mogłem ją urozmaicić oprowadzeniem po szkole. W zamian wymusiłem obietnicę, że otrzymam spisane wspomnienia z dawnych lat. Efekt poniżej.

 

Szanowny Panie Dyrektorze, Szanowna Pani Wicedyrektor,

 

Na wstępie chciałbym wspomnieć, jak wielką radość sprawiło mi spotkanie z Państwem. Serdecznie dziękuję Państwu za to miłe przywitanie i przyjęcie, za to że mogliśmy odwiedzić budynek szkoły. Były to dla mnie najszczęśliwsze chwile podczas pobytu w mojej śląskiej ojczyźnie, którą utraciłem w wieku 16 lat. Oczywiście bardzo chętnie przekazuję Państwu moje wspomnienia z czasów, gdy chodziłem do Gimnazjum im. Generała Litzmanna. Chciałbym jednak zauważyć, że po tak długim czasie niektóre obrazy są zamazane, a niektórych wydarzeń i faktów nie pamiętam już zbyt dokładnie i nie potrafię o nich opowiadać zbyt szczegółowo.

Naukę w gimnazjum rozpocząłem w roku 1937 a zakończyłem w ostatnich tygodniach roku 1944. Z mojej rodzinnej miejscowości Schobersfelde (dziś: Brożec) jeździliśmy codziennie rowerem do sąsiedniej miejscowości Schlacken (dziś: Żużela). Tam wsiadaliśmy do autobusu, który przyjeżdżał z Krapkowic-Gogolina i jechał przez kilka miejscowości jak np. Tiefenburg (Stradunia), Mechnitz (Mechnica), Neumannshoh (Większyce) aż do Cosel (Koźle). Od przystanku koło poczty nie było już daleko do szkoły. Było nas około 20-30 uczniów. Ponieważ zimą codzienne dojazdy rowerem 2,5 kilometra były tak uciążliwe, a czasem nawet niemożliwe, to znaleźliśmy sobie w Koźlu zakwaterowanie na czas zimy.

Na stronie 375 podarowanej mi przez Pana Księgi Jubileuszowej znalazłem kilka nazwisk nauczycieli z tamtych czasów. Zastępcami dyrektora byli panowie Patschkowsky i Niedzballa. Pana Kuehn, który jeśli dobrze pamiętam uczył łaciny, nazywaliśmy ‘audax’. Kim był pan Musiol? Nauczycielem muzyki? U pana Torki mieliśmy chyba matematykę i biologię. Pamiętam, że często przynosiliśmy na lekcje różne rośliny. Na początku lekcji odgadywaliśmy, jakie nazwy mają te rośliny. Pan Torka potwierdzał, albo poprawiał nasze błędnie podane nazwy. Nie zapomnę tego, jak pewnego razu ktoś dla żartu doprawił do jakiejś rośliny liść dyni. Ale po krótkich oględzinach pan Torka zauważył nieprawidłowość i śmiał się razem z nami, był dla nas wyrozumiały. Pani von Jakubowsky była naszą uwielbianą (i kochaną) nauczycielka angielskiego. Lekcji katolickiej religii udzielał nam pan von Splave-Neymann.

Kiedy po upływie 66 lat znowu przechodziłem przez próg auli mojego gimnazjum, przypomniało mi się, że kiedyś zostaliśmy tam skierowani, aby obserwować szczególne przedstawianie. Za pulpitem stał pewien pan, który chciał nam zademonstrować płynny tlen, który znajdował się w połyskującym naczyniu. Wziął chochlę, pobrał coś z naczynia, można było usłyszeć, że był to jakiś płyn i rozrzucił go na sali. Patrzyliśmy bardzo uważnie, wyraźnie słyszeliśmy odgłos rozlewającego się na podłodze płynu, ale niczego nie mogliśmy zobaczyć. To jest cecha płynnego tlenu: nie widać go. Zaskakujący był też inny przykład: Pan wziął stary kapelusz, zanurzył go w tym naczyniu z płynnym tlenem i po chwili mógł ten kapelusz pokruszyć w palcach na drobinki.

Pewne wydarzenie, z którego raczej nie byłem dumny, przypomniało mi się, gdy przechodziłem obok sekretariatu Pewnego poranka jeden z nas, dojeżdżających do szkoły, wpadł na kuriozalny pomysł. Nie miał pewnie odrobionego zadania domowego lub miał pisać klasówkę, na którą nie był przygotowany. Doszło wtedy do porozumienia. Na przystanku w Neumannshoh (we Większycach) wszyscy wysiadamy z autobusu i nie jedziemy dalej. Kiedy w końcu po upływie dwóch lub trzech lekcji dostaniemy się pieszo do szkoły, każdy miał powiedzieć swojemu nauczycielowi, że zepsuł się autobus i nie mogliśmy wcześniej dotrzeć. I tak też się stało. Pieszo pokonaliśmy ostatni odcinek drogi do szkoły. Ktoś jednak musiał nas wydać i krótko po tym, staliśmy przed gabinetem dyrektora i oczywiście zostaliśmy ukarani.

To bardzo ubogie resztki moich wspomnień. Być może przypomniałbym sobie więcej, gdyby padły szczegółowe pytania. Gdybym mógł w jakikolwiek sposób być pomocny, to jestem do tego skłonny, a można się ze mną skontaktować telefonicznie.

Życzę pomyślnej realizacji planów a prywatnie wszystkiego dobrego.

Serdeczne pozdrowienia,

Hans Mittmann

Tłumaczyła: Aneta Knura

 

[1] Przypuszczalnie chodzi o nauczyciela biologii (dop. red.)

[2] Gazeta Lokalna

[3] Zwracam uwagę na ciekawą lekturę książki A. Hertza, Wyznania starego człowieka, Warszawa l991.

[4] Informacje zaczerpnąłem z książki R. Pacułta, Liceum Ogólnokształcące w Koźlu l945-l970, s.75-78.

[5] Przed laty badania zostały już wszczęte przez cytowanego wyżej b. dyrektora R. Pacułta i utrwalone w cytowanej wyżej pozycji.

[6] Władysław Salamon, profesor języka łacińskiego i dyrektor od 20 sierpnia l948 r. do l5 września l950 r.

[7] Zob. Plutarch, Żywoty sławnych mężów, Wrocław Warszawa- Kraków l996, dosłownie płynąć trzeba koniecznie, żyć niekoniecznie.

[8] Autor listu miał na myśli „Ziemię Kozielską” pod redakcją Stefana Popiołka, Koźle l963. Pozycja ta została wydana z okazji uroczystych obchodów 800-lecia Miasta Koźla w dniach 9 do l6 czerwca l963 r. W konferencji naukowej uczestniczył m.in. nasz zasłużony profesor-polonista Józef Balwirczak (l893-l970) oraz piszący te słowa.

[9] Mowa tu o przesłanej J. Szewczukowi książce K. Joncy i A. Koniecznego, Upadek Festung Breslau, Wrocław – Warszawa- Kraków l963. W obronie „Festung Breslau” (l5 lutego do 6 maja l945 r.) nie uczestniczyły jednostki „własowcow”. Nie wiadomo skąd J. S. zaczerpnął informacje o ich walce.

[10] Autorem tej książki wydanej w Koźlu w l936 r. był Hans Alexander.

[11] Wizyta w domu moich rodziców miała miejsce l4. sierpnia l959 r. Matka zmarła 24 grudnia l963 r. Ojciec żył w latach l899-l977. Wspomniana tu siostra Krystyna była w czasie wizyty uczennicą..

[12] „Światowid” – nazwa naszej szkolnej gazetki ściennej. Inna gazetka redagowana w j. francuskim miała nazwę „L’ Hebdomadaire” (do l950r.). Autor listu wspomina Zbigniewa Malika ur. 30 września l930 r. w Chyrowie pow. Sambor, absolwenta Liceum w 1950 r.

[13] „Upadek Festung Breslau” (cyt. wyżej). „Kronika dni oblężenia” Paula Peikerta, wyd. K. Jonca i A. Konieczny, Wrocław l963

[14] K. Jonca, Polityka narodowościowa Trzeciej Rzeszy na Śląsku Opolskim w latach l933-l941, Katowice l970.

[15] P. Dąbkowski był m.in. autorem syntetycznego opracowania „Prawo prywatne polskie” (2. t. l910-l911 ) oraz wielu prac monograficznych z zakresu historii prawa polskiego.

[16] Tekst na widokówce z wiatrakiem w Grodkowie. Kontynuował go autor na widokówce przedstawiającej Liceum Ogólnokształcące w Koźlu.

[17] Józef Tarczyński (vel Torba ur. 21.stycznia l9l2 r. we Lwowie) nauczał w kozielskim Liceum od 1 września l945 r do 31 sierpnia l950 r. Był profesorem j. łacińskiego oraz propedeutyki filozofii. J. Szewczuk reagował tu na wiadomość o śmierci J. Tarczyńskiego, która nastąpiła 30 listopada l968 r. Pochowany został na cmentarzu parafialnym w Pęgowie pod Wrocławiem

[18] Tekst na widokówce „Koźle. Fragment rynku”. z fotografii barwnej Z. Kamykowskiego. Stempel pocztowy Grodkowa. Na kolejnej widokówce (Koźle Port na Odrze) z 24.11.69 r. J. Szewczuk prosi o przesłanie mu „jakichkolwiek wydawnictw naukowych, bo zardzewiałem i chcę trochę wykąpać się w atmosferze naukowej..”

[19] Józef Balwirczak był w kozielskim Liceum profesorem języka polskiego od 3 listopada l945 r. do 31 sierpnia l958 r. Urodził się l0 marca l893r. w Tarnopolu, studiował na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu im. Jana Kazimierza we Lwowie. W stopniu oficerskim w latach l916-l9l8 walczył na froncie austriacko-włoskim w Alpach, gdzie dostał się do niewoli. Jako dowódca kompanii brał udział w wojnie polsko-sowieckiej l920 r. Po wojnie nauczał w Gimnazjum w Tarnopolu, następnie w Jaworowie i Kołomyi. Jako porucznik rezerwy uczestniczył w wojnie l939 r., w okresie okupacji pracował jako księgowy, w l944r. jako nauczyciel j. polskiego w Kołomyi. Po przejściu na emeryturę w l958 r. pracował społecznie, kierując m.in. kółkiem plastycznym w Miejskim Domu Kultury w Koźlu. Był swietnym malarzem – porttrcistą. Na kilku portretach uwiecznił twarze naszych koleżanek i kolegów Zmarł l2 sierpnia l970 r. i został pochowany na cmentarzu w Koźlu.

[20] Wiosną l970 r. z drem Zdzisławem Keglem złożyliśmy wizytę J. S. w Grodkowie. W liście z 7 czerwca l970 r, J. S. informował o zamiarze uczestnictwa w Zjeździe Absolwentów l9 i 20 czerwca l970 r. w murach Liceum Ogólnokształcącego w Koźlu O Zjeździe wspominał też w jednym z kolejnych listów. Również w czerwcu J. S. złożył nam wizytę we Wrocławiu.

[21] W liście z 4 grudnia l970 r. J. S. donosił, że „Uroczystości Elsnerowskie” zawiodły jego oczekiwania. Stały się one jedynie występem Orkiestry Symfonicznej im. J. Elsnera w Opolu.

[22] Franciszek Bujak (l875-l953),historyk, prof. Uniwersytetu Jagiellońskiego (l909-l9l9 i l946-48),Uniwersytetu Warszawskiego (l9l9-20) i Uniwersytetu i. Jana Kazimierza we Lwowie (l920-l939),od l917 r. członek PAU, l932-34 prezes Polskiego Towarzystwa Historycznego. Autor licznych monografii, m.in. Studiów nad osadnictwem Małopolski (l905) i nowatorskich socjologicznych opisów wsi. Stworzył serię wydawniczą „Badania Dziejów Społecznych i Gospodarczych” (l925),wraz z J. Rutkowskim założył „Roczniki Dziejów Społecznych i Gospodarczych „ (l931) nadto „Bibliotekę Dziejów Kultury Wsi”, oraz miesięcznik „Wieś i Państwo” (l938).

[23] J. Szewczuk był autorem książki pt. Kronika klęsk elementarnych w Galicji w latach l772-l848,Lwów l939 (w serii: Badania z dziejów społecznych i gospodarczych, nr. 35). W l937 r. ukazała się książka St. Namaczyńskiej, Kronika klęsk elementarnych w Polsce i krajach sąsiednich w latach l648-l696.- W t. III / l934 „Roczników Dziejów Społecznych i Gospodarczych” ukazały się recenzje J. Szewczuka z książek Józefa Umińskiego oraz Stanisława Węclewskiego (s. 694-695 i 748-749).

[24] Oswald Balzer ( l858-l933), historyk prawa, od l900 członek PAU, autor m.in. monografii: Geneza Trybunału Koronnego (l886), Genealogia Piastów (l895), Królestwo Polskie l295-l370 (l9l9-20) i wielu innych.

[25] W liście z 9 lutego l970 r. J. Szewczuk wspomina, że „dużo materiału, na czysto przepisanego do 2-giej części mojej pracy (l848-l9l4) zostało bezpowrotnie w mojej szafce na Uniwersytecie lwowskim, co jest wytłumaczalne po prostu życiem i wydarzeniami”.

[26] Karol Koranyi (l897-l964), habilitował się w l931r. z historii prawa na Zachodzie Europy, w latach l945-l949 kierownik Katedry Powszechnej Historii Państwa i Prawa na Uniwersytecie im. M. Kopernika w Toruniu, przeniósł się do Warszawy, do l964 r. w Instytucie Historii PAN

[27] Attycki rozbójnik Prokrustes schwytanych podróżnych dopasowywał w okrutny sposób do żelaznego łoża, osobom dłuższym niż łóżko obcinał nogi, natomiast krótszym naciągał ciało do rozmiarów łoża.

[28] Tekst na widokówce: Opole. Fragment Rynku.

[29] Jan Szewczuk urodził się 27 maja l903 r. Był synem Onufrego S. i jego żony Julii. Pochowany został w Grodkowie 26 lipca l975 r. Datę śmierci Jana Szewczuka ustaliliśmy na podstawie ksiąg zgonów przechowywanych w Urzędzie Stanu Cywilnego w Dobrzeniu Wielkim

[30] Owym księdzem był ks. Kazimierz Orkusz. Uczył religii w okresie od 15 czerwca 1945 r do 30 października 1949 r.

[31] Moje przeżycia w okresie walk od 23 stycznia 1945 r. do wkroczenia Rosjan do Koźla Portu w sobotę 17 marca 1945r. są przedmiotem osobnego fragmentu „Wspomnień” pt. „Front”. (Nie znam tego fragmentu, prof. Karol Jonca nie prezentował go w szkole, dop. red.).

[32] Gizela Aleksandra Kopiec ur. 30. IX 1987 r. w Koźlu była pierwszą uczennicą zgłoszoną 15 maja 1945 r. i zarejestrowaną w gimnazjalnej „Księdze głównej założonej l IX 1945 zakończonej 28 VI 1948 r.”

[33] W gwarze śląskiej: „zmajstrowałem” – przyp. red.

[34] Błędy w tekście odpowiadają oryginalnej pisowni kopii dokumentów sądowych.

[35] W tym miejscu autor opisuje postawy swoich kolegów, będące ilustracją ich zaangażowania w tworzenie nowej rzeczywistości; są to ciekawe opinie i zostaną wykorzystane w innym czasie, w innym miejscu i przy innej okazji.

[36] Zobacz plik „p komiks da4 (98).tif” i dalsze na płycie CD

[37] Oczywiście – prof. Rudolf Marczyński. Polecam lekturę!!!

[38] Niestety, pamietam do dziś (patrz moje wspomnienia)

[39] Nazwa być może dziwi, ale wymyślił ją Włodek, określając w ten sposób drewniane krzesło, po którym bębnił zapamiętale, z wyczuciem taktu, w grubych rękawicach.

[40] Rysiek, przepraszam, że odsłoniłem Twój licealny nałóg przed wychowankami, ale dasz sobie radę!

[41] Powszechna Organizacja „Służba Polsce” (SP) – polska państwowa młodzieżowa organizacja paramilitarna. Utworzona została ustawą z 25 lutego 1948 o powszechnym obowiązku przysposobienia zawodowego, wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego młodzieży oraz o organizacji spraw kultury fizycznej i sportu (Dz. U. z 12. 3. 1948). Artykuł 1 tej ustawy wprowadził obowiązek powszechnego przysposobienia zawodowego, wychowania fizycznego i przysposobienia wojskowego młodzieży celem włączenia twórczego zapału młodego pokolenia do pracy nad rozwojem sił i bogactwa Narodu oraz celem rozszerzenia systemu wychowania narodowego, przedłużenia kształcenia i wychowania młodzieży poza okres obowiązku szkolnego.

[42] Hymn Powszechnej Organizacji „Służba Polsce”

Znów się pieśń na usta rwie – SP, hej SP,

Nierozłączne siostry dwie, młodzież i SP.

Szumem wabi siny morza brzeg, wzywa pieśń Warszawy,

Rytmem łopat rozdzwonimy wnet piastowskie szlaki sławy.

Nie lęka się pracy, nie – SP, hej SP,

Bo swą przyszłość widzi w niej SP, hej SP.

Dalej z nami fundamenty kłaść pod gmach Polski nowy,

Maszeruje rozśpiewana brać w przyszłości świat tęczowy.

Słowa i muzyka: Eugeniusz Pałka

 

[43] Refleksje własne po latach:

Organizacja Służba Polsce zorganizowała ponad czteromilionową rzeszę młodzieży do – praktycznie darmowej – ciężkiej pracy na wielkich budowach Polski Ludowej – m.in. w Nowej Hucie, Kędzierzynie, Rejowcu, Skawinie, w zagłębiach węglowych.

Byli junacy to dziś ludzie w wieku ponad 77-78 lat. – Różnie się o tych ludziach mówi. Większość mówi o nich źle, że to byli „działacze stalinowscy”. Ale to nieprawda, ci ludzie dostawali wezwanie i musieli iść do pracy (tzw. „dobrowolny przymus” – w przypadku nie stawienia się, groziły sankcje karne). Ich rękami odbudowywano i budowano powojenną Polskę. Junacy wywodzili się także z dobrowolnego zaciągu – jak nasza 47 Ochotnicza Brygada ZMP.

W Polsce działa Stowarzyszenie Byłych Junaków Pracy Służba Polsce, które ma – według statutu – pomóc junakom w staraniach o „zadośćuczynienie” za lata pracy w SP, integrować te środowiska, „przeciwdziałać zakłamywaniu historii o byłych junakach” i działać „na rzecz godności, honoru i pamięci o junakach”.

Moja refleksja także ma temu celowi służyć.

[44] „Jak długo jeszcze będziesz nadużywać, Katylino, naszej cierpliwości?”

[45] Jakub Perelman (1882-1942) – rosyjski uczony, popularyzator fizyki, matematyki i astronomii;

[46] Flasza Józef – nauczyciel wychowania fizycznego i przysposobienia obronnego w latach 1946-1951.

[47] W. Derej został prezydentem po połączeniu Koźla z Kędzierzynem; urząd piastował do 1982 r. Przyp. red.

[48] Raczej Alina Dysiewicz (przyp. red.)